Zająca wczoraj widziałam. A nawet
dwa. Mknęły wzdłuż drogi aż im się uszy kiwały.
A potem zobaczyłam stado puchatych,
żółtych kuleczek. Kurczaczków. Malutkich, siedzących jeden na
drugim i grzejących się w cieple lampy. Zające pędziły skrajem
drogi a kurczaki miały swoje miejsce pod stołem.
Oba te fakty są namacalnym dowodem na
to, że wiosna przyszła. Jeżeli ktoś ma wątpliwości to niech
poszuka maciupeńkich podbiałowych kwiatków. Zresztą, nie trzeba
ich szukać. Trzeba mieć tylko oczy otwarte.
No i bazie. Kotki się panoszą na
wszystkie strony.
I słońce, słońce, słońce.
Ostatnie dwa dni podobno nie było w Polsce ani jednej pochmurnej
miejscowości. Czy to nie piękne?
Odwiedziłam wczoraj dom pod lasem.
Sprawdziłam, że ludzkie szkodniki mają się dobrze i po raz
kolejny próbowałam zrozumieć cudzy tok rozumowania. Naprzeciwko,
na działce, drzew coraz mniej ale za to coraz więcej płotu, betonu
i żwiru. Na bramie błyszczy nowiutka, potężna kłodka. Dumni
posiadacze niczego (bo nawet drzewa i krzewy wycięli) założyli
kłódkę na łańcuchu by pilnowała....niczego.
Okoliczne wróble donoszą, że już
pierwsze konflikty miały miejsce. Oj, będzie się działo.
Póki co zające mogą sobie hasać.
Muchy na razie ruszają się niemrawo a
biedronki we framugach śpią w najlepsze. Ale one są zapewne
chińskie więc trudno zgadnąć co planują.
Zimy nie przetrwała jedna stara śliwa
a po nieosłoniętej winorośli został tylko smutny kikutek. Coś
ją zjadło do ostatniego listeczka.
Wróciłam do domu z mieszanymi
uczuciami. Jedno na pewno było radosne, słońce.
Powolutku, bardzo powolutku
przyzwyczajam się do myśli, że przede mną kolejne święta. Tym
bardziej, że resztek choinki pozbyłam się dopiero wczoraj. Nie,
nie, bombki już dawno zdjęłam. Choinka też została okrojona do
minimum. Po prostu stał sobie badyl na balkonie i czekał na
wyniesienie. Wczoraj się dokonało, więc od teraz czas zbierać
łupinki z cebuli do malowania jajek.
Zanim zacznie się peklowanie szynki i
zagniatanie mazurków można jeszcze zaszaleć nieco egzotycznie.
Mędzy jednym umytym oknem a drugim zróbmy aromatyczne mielone w
wersji libańskiej czyli tak jak to robi Yotam Ottolenghi.
Kofta b'siniyah
W oryginalnym przepisie kofty zrobione
są z mielonej jagnięciny i wołowiny. W moich, ze względu na opór
domowy użyłam mielonego indyczego mięsa.
500 g mielonego mięsa
1 mała cebula drobno pokrojona
1 ząbek czosnku zmiażdżony
2 łyżki orzeszków piniowych olus
jedna łyżka do posypania gotowego dania
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
1 jajko
1 łyżeczka drobno pokrojonego chilli
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki zmielonego ziela
angielskigo
ćwierć łyżeczki mielonej gałki
muszktołowej
1 łyżeczka soli
pieprz
sos z pasty sezamowej:
pół szklanki tahini
2 łyżki soku z cytryny
pół szklanki wody
1 ząbek czosnku zmiażdżony
Na suchej patelni prażymy orzechy
piniowe. Bądźcie ostrożni. Orzechy są bardzo delikatne i łatwo
się przypalają. Ich prażenie trwa minutę, półtorej.
Wszystkie składniki na kofty
umieszczamy w misce i dobrze wyrabiamy.
Formujemy owalne kotleciki podobne do
torped (tak mówi sam autor). Przykrywamy folią i schładzamy w
lodówce godzinę.
W czasie chłodzenia się kotlecików
przygotowujemy sos.
Miksujemy w misce wszystkie składniki.
Doprawiamy solą wg uznania. Sos powinien być raczej gęsty jak np.
płynny miód.
Włączamy piekarnik, nastawiając
temperaturę na 200 stopni.
Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy
z obu stron na złoto kofty.
Przekładamy kofty do żaroodpornego
naczynia, polewamy połową sosu tahini.
Pieczemy w piekarniku 7-8 minut.
Wyjmujemy kotleciki z piekarnika,
przekładamy na talerze i posypujemy resztą orzeszków piniowych i
pietruszką. Podajemy zresztą sosu tahini.
Pycha i pewna odmiana w nieśmiertelnym
mielonym.
Smacznego