Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makrela. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makrela. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 9 maja 2017

Obrazek jak z Dalego a także zasznurowana makrela
























Takich numerów jeszcze nie było. 
Bałwana w Wielkanoc lepić już się zdarzyło. Boże Narodzenie w ulewnym deszczu też mamy odhaczone.
Co prawda słońce ciągle jeszcze wstaje na wschodzie a czarne wciąż jest czarne lecz chyba licho nie śpi.
Jest 9 maja, latam z kosiarką. Taką do trawy.
Czyli niby wszystko się zgadza. Tylko dlaczego, do jasnej Anielki sypie śnieg. Jakiś surrealizm mi się w ten obrazek zaplątał.
Człowiek kroczący za kosiarką zero romantycznych uniesień ma głowie. Raczej praktyczność zagadnienia zaprząta mu umysł. Ile jeszcze umownych kwadratów trawnika zostało do skoszenia, na przykład. Lub czy jest jakaś możliwość opróżniania kosza bez ciągłych wędrówek do kompostownika?
Biel płatków, sypiących się z nieba każdy rasowy kosiarz zlekceważy jako element przy goleniu trawnika zbędny. Może bardziej romantyczna natura poszuka drzew wiśniowych jako źródła sypiącej się bieli.
Tylko, że do drzew owocowych mamy spory kawałek. A płatki spadające na trawnik, znikają po chwili jak kamfora. Ki czort?
Śnieg, panie, śnieg. Tylko po co, ja się pytam. Czy ktoś potrzebuje śniegu w maju? Mój trawnik nie. Moje drzewka w sadzie na 150% nie. Kosy siedzące w gnieździe w leszczynie absolutnie nie. Magnolia jest cała na nie. Nawet koty są na nie i okupują wszystkie przypiecowe miejsca.
Nie macie wrażenia, że coś jest bardzo nie w porządku? Że komuś się coś całkiem pomerdało z pogodą?
Ciągła obecność zimowego płaszcza i czapki jest najlepszym powodem do niepokoju. Niech ktoś w końcu włączy słońce!
Tą oto odezwą żegnam dzisiejszy dzień. Pani Gardias z uroczym uśmiechem zapowiedziała, że jeszcze tylko jutro a potem się zobaczy. Optymizm mnie ogarnął bezmierny.
Na razie żałuję, że nie mam szlafmycy.





















Na pocieszenie coś dla ciała czyli:
zasznurowana makrela

(dla dwóch osób)
2 świeże makrele

nadzienie do ryby:
2 łyżki suszonych pomidorów w oliwie
2 filety anchois
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki czosnku w proszku
pół łyżeczki peperoncino
pieprz
pół łyżeczki listków tymianku
1 łyżka natki pietruszki
skórka z połowy cytryny.

oliwa
sól
2 łyżki masła
pół ząbka startego czosnku

Zaczynamy od przygotowania ryby. Kupując makrelę, upewnijcie się, że ryba jest naprawdę świeża. Leżakująca makrela jest jednym z najbardziej przykrych doznań zapachowych. Oszczędźcie sobie tej wątpliwej przyjemności.
Jeśli macie pachnącą morzem rybę (mam nadzieję, że wypatroszoną, ponieważ nie odważę się tutaj dawać wam rady jak dokonać tego czynu), pozbawcie ją głowy.
Teraz musicie usunąć z niej kręgosłup.
Trzeba poprowadzić nóż wzdłuż kręgosłupa, w kierunku ogona, ale nie rozcinając do końca. Potem robimy dokładnie to samo z drugą połową ale usuwając kręgosłup.
Mówiąc prostym językiem, ogon powinien być wspólną częścią obu połówek ryby.
Myjemy i osuszamy makrele.

W blenderze miksujemy składniki nadzienia.
Rozkładamy ryby jak kartkę urodzinową. Smarujemy obficie pomidorowym nadzieniem. Zamykamy ryby (jak wypisaną kartkę urodzinową) i związujemy sznurkiem.
Smarujemy oliwą, posypujemy oszczędnie solą i kładziemy na blasze, wyłożonej papierem do pieczenia. Wokół rozrzucamy malowniczo małe słodkie papryczki.

Piekarnik rozgrzewamy do 190 stopni.
Pieczemy makrele 25 minut. Po 15 minutach polewamy ryby masłem z czosnkiem.

Upieczone wyjmujemy, układamy na talerzu i pieczołowicie wlewamy do miseczki cały płyn, który zebrał się na blaszce. Nim polewamy rybę. Podajemy z czym chcemy. Kasza pęczak z warzywami pasuje jak ulał.





Smacznego i oby jutrzejsze przebudzenie miało miejsce w maju a nie w lutym.

środa, 4 lutego 2015

Uciekający czas i smażona makrela z Pondicherry

























Mam kłopoty z dogonieniem samej siebie. Staram się poukładać plany, ująć w karby swój czas a on i tak ucieka mi przez palce.
Czy tylko ja zauważyłam, że z wiekiem czas ma inną postać. Bardziej skondensowaną i ograniczoną. Wydaje mi się, że kiedyś czas był zdecydowanie pojęciem względnym. Dziś każda godzina ma swój ciężar gatunkowy. Mało tego, kiedyś godzina miała 60 minut a dziś czasami ma tylko 55. Rok miał zawsze dwanaście miesięcy a od pewnego czasu ma niecałe jedenaście.
Wytłumaczenie tego tajemniczego faktu teoretycznie jest mi znane; tak podobno działa na postrzeganie czasu wiek.
Im jest się młodszym, tym czas płynie wolniej. Z każdym rokiem czas przyspiesza, by w drugiej połówce zasuwać jak kula śniegowa z górki.
W tej chwili nie ma znaczenia czy są wakacje, czy zima. Wiadomo, że po Bożym Narodzeniu zaraz będzie Tłusty Czwartek. Kiedy minęły te dwa miesiące będące zazwyczaj pośrodku? Nie mam pojęcia.
Jeszcze dobrze nie wyzbierałam igieł choinkowych z pod dywanu a już zauważam w sklepach torebki z nasionkami. Wszystko dzieje się szybciej, coraz szybciej.
Dawniej, w czasie wakacji miało miejsce przedziwne (z dzisiejszego punktu widzenia) zjawisko. Siedzieliśmy nocą na ławce. Była dziesiąta. Gadaliśmy, milczeliśmy kilka godzin. Spojrzeliśmy na zegarek. Była dziesiąta dwadzieścia. Tak płynął czas kiedyś.
Dziś siedzimy na ławce. Jest dziesiąta. Gadamy, milczymy, patrzymy na zegarek. Minęły dwa dni.

Axel Munthe napisał w mojej ulubionej „Księdze z San Michele”, że „świat, w którym żyliśmy wczoraj, nie był światem dzisiejszym. Niewzruszenie i bez odpoczynku zmierza on przez nieskończoność do zagłady, my zaś idziemy wraz z nim. „Żaden człowiek nie kąpie się dwukrotnie w tej samej rzece” - mówi Heraklit. Jedni z nas pełzają na kolanach, drudzy jadą konno lub autem, inni prześcigają w samolotach gołębie pocztowe. A właściwie do pośpiechu nie ma powodów; możemy być zupełnie pewni, iż osiągniemy cel we właściwym czasie.”

Może potrzeba mi nieco stoicyzmu?
Zastanawiając się nad naturą czasu zgłodniałam. Nic tak nie zaostrza apetytu jak nierozwiązana zagadka.

Rick Stein nie odpowiedział mi na pytanie dokąd czas tak pędzi ale podsunął mi pomysł na piękny obiad.




smażona makrela z Pondicherry

6 filetów z świeżych makreli
pół szklanki naturalnego jogurtu
5 zmiażdżonych ząbków czosnku
1 łyżeczka papryczki chilli
1 łyżka słodkiej papryki
1 łyżeczka soli
sok z połowy limonki
1/3 szklanki wody
olej do smażenia
garść świeżej kolendry
ćwiartka limonki do podania

W misce mieszamy dokładnie jogurt z czosnkiem, chilli, papryką, solą, limonką i wodą. Wody dolewamy tyle, by marynata miała gęstość kwaśniej śmietany. Do marynaty wkładamy filety makreli i marynujemy kwadrans.
Rozgrzewamy olej na patelni. Makrelę wyjmujemy z marynaty i kładziemy na rozgrzany olej. Zmniejszamy ogień i na średnim ogniu smażymy rybę około 3 minut z każdej strony.
Usmażoną makrelę posypujemy na talerzu kolendrą i podajemy z ćwiartką limonki.

Rick Stein nie mówi ani słowa o dalszych losach marynaty. Mnie szkoda było ją wyrzucić, bo smakowała lepiej niż ryba. Zagotowałam ją więc i polałam nią makrelę.

Makrela jest dość specyficzną rybą; bardzo tłustą i pachnącą rybim tłuszczem. Mięso ma zwarte i nie rozpada się na patelni.
Kupując makrelę, nie krępujcie się jej powąchać. Wasz nos jest gwarancją, że kupicie świeżą rybę.






Smacznego i pilnujcie czasu, bo ma skłonności do uciekania.

piątek, 8 lutego 2013

Sałatka w stylu lat 70 tych i co ma z nią wspólnego Hu leta lof




Jedziemy sobie przez naszą wieś ukochaną. Radyjko gra, my rozgadani, widoczki, jak okiem sięgnąć, kojące.
I nagle, MMŻ  nostalgicznie: O, hu leta lof!!!”.
Dzieci nasze zastrzygły uszami: ojciec przemówił językami, albo zepsuł mu się translator.
Tu nastąpiła dalsza część przytaczanej historii:” myśleliśmy, że taki ma tytuł ta piosenka”. Spieszę wyjaśnić, że w radio brzmiała poczciwa  Whole Lotta Love Led Zeppelin.
Dzieci wierzgnęły z radości nogami i ocknęły się dopiero po kilku minutach z szalonego śmiechu.
No, cóż, tak wtedy szkoła uczyła angielskiego.
Dzisiaj, choć lata świetlne upłynęły od tamtych czasów, to i tak uparcie, i z sentymentem wracamy do przekręconej nazwy tego utworu. Zresztą, historia musiała być sugestywna, skoro inaczej w naszej rodzinie na Whole Lotta Love się nie mówi. Bez względu na różnice pokoleń.

Skąd taka opowieść? Otóż stąd, że sałatka, o której chcę opowiedzieć ma w sobie klimat lat 70 tych. Wędzona makrela, buraki były dostępne bez ograniczeń. Żadne rarytasy, po prostu siermiężna rzeczywistość. I do głowy by mi nie wpadło, że po latach taki mariaż może dać efekt niebywały. To tak jak po latach muzycznych eksperymentów odkryć na nowo Hu leta lof.
Z pełną odpowiedzialnością polecam zarówno sałatkę jak i Led Zeppelin (oczywiście tym, którzy jeszcze nie poznali).



Sałatka z buraków i wędzonej ryby
pomysł znalazłam tutaj:
(dwie osoby najedzą się po uszy)

2 buraki
1 makrela lub pstrąg wędzony
dwie garści rukoli
garść kiełków z rzodkiewki

Marynata do buraków:
3 łyżki oliwy
2 łyżki octu balsamicznego
szczypta soli
1 łyżeczka cukru

Marynata do ryby:
2 łyżki chrzanu
sok z połowy cytryny
4 łyżki oliwy
szczypta soli
pieprz

Dressing:
pół kubeczka jogurtu
3 łyżki chrzanu
szczypta soli
skórka otarta z połowy cytryny
i ewentualnie marynata, która została z ryby

Żeby zjeść sałatkę, trzeba dzień wcześniej zamarynować buraki.
Ryba nie jest tak wymagająca. Zrobiłam dwie wersje czyli z zamarynowaną rybą i rybą bez marynowania. W końcowym efekcie nie odczuliśmy różnicy.

Wracając do buraków, należy je obrać ze skóry i bardzo cieniutko pokroić na plasterki. W pudełku (zamykanym) musimy zmieszać składniki marynaty. Do niej wkładamy plastry buraków, zamykamy pudełko i energicznie mieszamy. Wkładamy pudełko do lodówki na kilkanaście godzin. Od czasu do czasu potrząśnijmy pudełkiem, żeby wszystkie buraki były potraktowane sprawiedliwie marynatą.
Moje plastry marynowały się 24 godziny. To właściwie jedyna praca, jaką trzeba wykonać przy tej sałatce.
Kiedy następnego dnia przystąpiłam do organoleptycznego testu buraków, moje oszołomienie nie miało granic. Wiecie jak smakuje surowy burak? Ziemisto, mdło, piwnicznie. To, co wyjęłam z marynaty miało tyle z nim wspólnego, co surowy ziemniak z frytką. Było fantastyczne.

W drugim pudełku mieszamy składniki marynaty i do niej wkładamy kawałki obranej ze skóry i ości ryby.
Następnego dnia wyjmujemy obie marynaty z lodówki i przygotowujemy sałatkę.
Na talerzu układamy starannie buraki. Na nich kładziemy kopczyk rukoli. Na wierzchu ląduje ryba a na samym szczycie kępka kiełków.

Teraz dressing.
Oryginalny przepis sugerował użycie marynaty z ryby. Ale mojej było tyle co kot napłakał. A my lubimy mokre sałatki.
Zmieszałam, więc, jogurt z chrzanem, odrobiną soli i skórką z cytryny. Posypałam świeżo zmielonym pieprzem i podałam na stół.
Było rewelacyjne.

A wiecie co zjadłam na lunch dzisiaj? Kanapkę z resztą buraka i ryby z sosem chrzanowym.  Też świetnie smakowało. Słuchając Roberta Planta.


Smacznego