Mam kłopoty z dogonieniem samej
siebie. Staram się poukładać plany, ująć w karby swój czas a on
i tak ucieka mi przez palce.
Czy tylko ja zauważyłam, że z
wiekiem czas ma inną postać. Bardziej skondensowaną i ograniczoną.
Wydaje mi się, że kiedyś czas był zdecydowanie pojęciem
względnym. Dziś każda godzina ma swój ciężar gatunkowy. Mało
tego, kiedyś godzina miała 60 minut a dziś czasami ma tylko 55.
Rok miał zawsze dwanaście miesięcy a od pewnego czasu ma niecałe
jedenaście.
Wytłumaczenie tego tajemniczego faktu
teoretycznie jest mi znane; tak podobno działa na postrzeganie czasu
wiek.
Im jest się młodszym, tym czas płynie
wolniej. Z każdym rokiem czas przyspiesza, by w drugiej połówce
zasuwać jak kula śniegowa z górki.
W tej chwili nie ma znaczenia czy są
wakacje, czy zima. Wiadomo, że po Bożym Narodzeniu zaraz będzie
Tłusty Czwartek. Kiedy minęły te dwa miesiące będące zazwyczaj
pośrodku? Nie mam pojęcia.
Jeszcze dobrze nie wyzbierałam igieł
choinkowych z pod dywanu a już zauważam w sklepach torebki z
nasionkami. Wszystko dzieje się szybciej, coraz szybciej.
Dawniej, w czasie wakacji miało
miejsce przedziwne (z dzisiejszego punktu widzenia) zjawisko.
Siedzieliśmy nocą na ławce. Była dziesiąta. Gadaliśmy,
milczeliśmy kilka godzin. Spojrzeliśmy na zegarek. Była dziesiąta
dwadzieścia. Tak płynął czas kiedyś.
Dziś siedzimy na ławce. Jest
dziesiąta. Gadamy, milczymy, patrzymy na zegarek. Minęły dwa dni.
Axel Munthe napisał w mojej ulubionej
„Księdze z San Michele”, że „świat, w którym żyliśmy
wczoraj, nie był światem dzisiejszym. Niewzruszenie i bez
odpoczynku zmierza on przez nieskończoność do zagłady, my zaś
idziemy wraz z nim. „Żaden człowiek nie kąpie się dwukrotnie w
tej samej rzece” - mówi Heraklit. Jedni z nas pełzają na
kolanach, drudzy jadą konno lub autem, inni prześcigają w
samolotach gołębie pocztowe. A właściwie do pośpiechu nie ma
powodów; możemy być zupełnie pewni, iż osiągniemy cel we
właściwym czasie.”
Może potrzeba mi nieco stoicyzmu?
Zastanawiając się nad naturą czasu
zgłodniałam. Nic tak nie zaostrza apetytu jak nierozwiązana
zagadka.
Rick Stein nie odpowiedział mi na
pytanie dokąd czas tak pędzi ale podsunął mi pomysł na piękny
obiad.
smażona makrela z Pondicherry
6 filetów z świeżych makreli
pół szklanki naturalnego jogurtu
5 zmiażdżonych ząbków czosnku
1 łyżeczka papryczki chilli
1 łyżka słodkiej papryki
1 łyżeczka soli
sok z połowy limonki
1/3 szklanki wody
olej do smażenia
garść świeżej kolendry
ćwiartka limonki do podania
W misce mieszamy dokładnie jogurt z
czosnkiem, chilli, papryką, solą, limonką i wodą. Wody dolewamy
tyle, by marynata miała gęstość kwaśniej śmietany. Do marynaty
wkładamy filety makreli i marynujemy kwadrans.
Rozgrzewamy olej na patelni. Makrelę
wyjmujemy z marynaty i kładziemy na rozgrzany olej. Zmniejszamy
ogień i na średnim ogniu smażymy rybę około 3 minut z każdej
strony.
Usmażoną makrelę posypujemy na
talerzu kolendrą i podajemy z ćwiartką limonki.
Rick Stein nie mówi ani słowa o
dalszych losach marynaty. Mnie szkoda było ją wyrzucić, bo
smakowała lepiej niż ryba. Zagotowałam ją więc i polałam nią
makrelę.
Makrela jest dość specyficzną rybą;
bardzo tłustą i pachnącą rybim tłuszczem. Mięso ma zwarte i nie
rozpada się na patelni.
Kupując makrelę, nie krępujcie się
jej powąchać. Wasz nos jest gwarancją, że kupicie świeżą rybę.
Smacznego i pilnujcie czasu, bo ma
skłonności do uciekania.