Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jogurt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jogurt. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 lutego 2019

Lutowy kabriolet i curry tandoori masala






















Kabriolet widzieć pod lasem w lutym - niechybnie radość cię spotka lub dostaniesz zapalenia zatok.

Widziałam dziś kabriolet. Na ulicy. BMW Z3. Jadący. Z otwartym dachem, żeby nie było wątpliwości. Ten widok tak mnie ucieszył, że postanowiłam przełamać mój blogowy impas i podzielić się ze światem tą radością.
Świeciło dziś słońce? Świeciło.
Termometry pokazywały plus sześć? Pokazywały.
Czy kalendarz świecił po oczach datą 10 luty? Bez wątpienia.
Czy miewam omamy wzrokowe? Nigdy.
Zresztą mam świadka tego wydarzenia. Obok siedział MMŻ i podobnie jak mnie, jemu też odjęło mowę w niemym zachwycie.
My, jadący w zamkniętej kapsule, wspomagani ogrzewanymi fotelami, uzbrojeni w czapki i szaliki i tenże kierowca, jadącego z naprzeciwka samochodu bez dachu i bez czapki!!!!

Zamknijcie oczy i spróbujcie to sobie wyobrazić. Jest luty, może i słoneczny przez jakieś trzy godziny, ale jednak luty.
Są rzeczy na świecie, które mogą zaskoczyć.

Kierowco czarnego kabrioletu, spotkanego na przedmieściach Zawiercia. Cokolwiek skłoniło cię dziś do przejażdżki z otwartym dachem (mam nadzieję, że to nie konsekwencja prozaicznej awarii dachu) nie ustawaj w wysiłkach przywoływania wiosny.
Co prawda jeden kabriolet wiosny nie czyni ale budzi zahibernowany umysł. Sądząc po ogonku samochodów sunących za wspomnianym cudem, nie nas jednych wprawiłeś w oszołomienie. Droga się wiła (Mody pamiętasz Smutnego Faceta?), my czekaliśmy na wjazd a przed nami roztaczał się widok jak na Via Panoramica przed Florencją.
Twój widok zadziałał jak iskra przystawiona do lontu. Przestałam ziewać, wciągnęłam brzuch, założyłam okulary słoneczne i uśmiechnęłam się do MMŻ jak mogłam najpiękniej.

Niektórzy jednak mają fantazję. Nie ma znaczenia kalendarz, pora roku, godzina, zdanie ogółu, i zalecenia lekarza rodzinnego.
Co tam katary i kaszle. Duch jest najważniejszy.

Idąc za ciosem ruszyliśmy na stację benzynową zaszaleć. Skoro inni mogą, to my nie będziemy gorsi.
I kupiliśmy sobie po lodzie.
Po powrocie do domu, zgodnie z zasadą "panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek", ugotowałam coś rozgrzewającego.
Curry, które uleczy absolutnie wszystko, nie wyłączając łupieżu:





Curry


(przepis dostałam od Modego)

5 łyżek oleju
2 duże białe cebule, posiekane w kostkę
5cm kawałek imbiru, starty
6 ząbków czosnku przeciśnięte
2 łyżeczki mielonego kuminu
2 łyżeczki mielonych ziaren kolendry
0.5 łyżeczki mielonego kardamonu
0.5 łyżeczki mielonego cynamonu
0.5 łyżeczki mielonych ziaren kozieradki
0.5 łyżeczki mielonej kurkumy
0.5 łyżeczki chilli
2 łyżki przecieru pomidorowego
400g pomidorów z puszki
5 łyżek jogurtu greckiego
750g mięsa/krewetek/paneeru/łososia
2 łyżki tandoori masali*
2 łyżeczki soli
1 łyżeczka cukru
80g masła

*tandori masala paste to przyprawa, którą bez wysiłku możecie zrobić w domu:

3 ząbki czosnku
1 łyżka słodkiej papryki
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1 łyżeczka mielonego kuminu
Pół łyżeczki mielonej kolendry
Pół łyżeczki mielonego chilli (najlepiej kashmiri)
Szczypta mielonych goździków
Odrobina czerwonego barwnika spożywczego
200 ml jogurtu (jeśli używacie pasty od razu. W innym wypadku jogurt dodajemy krótko przed użyciem)

Wszystkie składniki mieszamy, zamykamy w słoiku i używamy, kiedy zachodzi taka potrzeba. Jeśli zmieszamy pastę z jogurtem to może przetrwać w lodówce ze 3-4 dni.

Zdaję sobie sprawę, że czytając składniki niektórzy już odpadli. Nuda straszliwa. Zgoda, ale jak zrobić jajecznicę nie rozbijając jajka.
Przypomnijcie sobie faceta w lutowym kabrio. On dał radę a wy nie dacie rady przebrnąć przez przepis?
Aby was pocieszyć przepis będzie wyjątkowo lakoniczny.

Smażymy cebulę, imbir i czosnek. Sypiemy przyprawy i dodajemy całą resztę oprócz ryby (mięsa, krewetek czy paneeru), masła, jogurtu i pasty tandoori. Smażymy z pięć minut. Potem blendujemy na aksamitny krem.
Łososia (mięso, krewetki czy paneer) obtaczamy skrupulatnie w paście tandoori i smażymy na oleju. Usmażone dodajemy do kremowego sosu. Zagotowujemy, dodajemy masło, cukier i jogurt. Delikatnie mieszamy. Zdejmujemy z ognia.
Podajemy z chlebkami naan lub ryżem.




Trzymajcie się ciepło i pielęgnujcie swoje fantazje.
Smacznego

czwartek, 5 maja 2016

Zjeść wiosnę czyli jogurtowe racuszki z płatkami mlecza























Nie macie ochoty zjeść wiosny? Po zimie, kiedy jadalny na dworze jest tylko śnieg, wiosna aż kipi obfitością.
Wyjście poza dom kończy się przytarganiem naręczy liści, płatków i łodyg.
Wiosna jest smaczna. Chodzę po polach i co chwila coś podjadam. Nie powiem, że znam się na otaczającej mnie roślinności. Umiem odróżnić pokrzywę od fiołka i znajdę wśród perzu swoją ulubioną macierzankę. Reszta zielonych badyli jest testowana przeze mnie zmysłowo. Czyli widzę, zrywam, pocieram, wącham, pakuję do dzioba. Potem albo pluję albo znajduję zastosowanie.
Wczoraj użyłam szczawiku zajęczego do tarty ze szparagami. Nazbierałam też fiołków ale one czekają w lodówce na ekskluzywny deser weekendowy.
Dziś w oko wpadły mi mlecze.

Chociaż uczciwie mówiąc już kiedyś zaliczyłam epizod z ich udziałem.
Moje Dzieci do dziś wspominają słodki ulepek, który stworzyłam przy użyciu kosza mleczów i tony cukru. W zamierzeniu planowałam syrop „cud świata” na dolegliwości wszelakie.
Zapędziłam się w gotowaniu do tego stopnia, że Dzieci na widok łyżeczki uciekały jak diabły przed święconą wodą, bo mikstura była ohydna. Nigdy potem już nie używałam mleczów, chyba tylko do wyplatania wianków.

Dziś te żółte słoneczka posłużyły mi do dań też słodkich. Myślę jednak, że od nich nikt nie będzie uciekał. Najpierw na obiad usmażyłam racuszki, a jako, że mlecze wokół mnożą się jak pomysły na rozwiązanie problemów z TK, upiekłam też ciasto. Ale o nim kiedy indziej.
Na razie opiszę racuszki, póki jeszcze ciepłe.





Jogurtowe racuszki z płatkami mlecza

1 szklanka płatków mleczowych
200 ml jogurtu greckiego
pól szklanki mleka
2 jajka
1 szklanka mąki
pół łyżeczki sody
2 łyżki cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej

olej do smażenia
miód akacjowy do polania i garstka płatków do posypania

Najpierw wybieramy się na spacer za miasto. Zabieramy ukochanego by prawił miłe słowa lub lub dziecię by plotło wianki. Obie wersje jednocześnie są jak najbardziej dopuszczalne.
Zaopatrujemy się w koszyczek by nazbierać mleczów. Jeśli martwimy się brudnymi rękami(mlecze puszczają mleczko, które z czystych rąk czyni brudne ręce) zaopatrujemy się w rękawiczki.
Zbieramy mleczowe kwiatki z dala od cywilizacji, rozkwitnięte i suche.
Po powrocie do domu rozdajemy nożyczki i obcinamy płatki do miseczki.
W innej misce mieszamy wszystkie składniki racuszków oprócz płatków. Zostawiamy ciasto na 10 minut a potem mieszamy z płatkami.
Rozgrzewamy na patelni 2 łyżki oleju i na średnim ogniu smażymy racuszki.
Jeszcze ciepłe układamy w stosik na talerzu, polewamy ciepłym miodem i posypujemy płatkami.





Czysta wiosna na stole.
Nawet ponurak się uśmiechnie.

Czego serdecznie wam życzę. I smacznego.

czwartek, 23 lipca 2015

Sprawa kołyski i pierogi z bobem i fetą
























Zbliża się dzień naszej wędrówki na wschód. Jeszcze tylko jedno wesele, jedna potyczka z kamieniarzem, jedna wyprawa na lotnisko, jedna lekcja angielskiego i kilka pomniejszych spraw i można zapakować przewodnik i ruszyć w kierunku Kazimierza.
Moje oczekiwania są ogromne. A ciekawość jeszcze większa. No i ciekawe czy wytrzymamy ze sobą 24 godziny na dobę.
Kiedy rezerwowałam spanie w Białowieży zamówiłam pokój dla trzech osób. Na pytanie czy przyjadę z dziećmi, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że owszem, z córkami. Pani po drugiej stronie telefonu zaoferowała mi kołyskę do pokoju.
Najpierw zaniemówiłam, a potem głośno roześmiałam. Sprostowałam, że żadna z moich córek chyba już nawet nie pamięta czasów kołyskowych.
Przyjadą trzy dorosłe kobiety, z których dwie są moimi córkami.
Jak trudno jest zmienić sposób myślenia. Dziecko to dziecko. Bez różnicy ile ma lat. Tak myślą zazwyczaj rodzice.
Trochę trwało zanim wyćwiczyłam w sobie nowy nawyk „nie matkować” za wszelką cenę.

Moja Mama do dziś wprawia świat dookoła w konsternację mówiąc do mnie publicznie „dziecko”.
A wierzcie mi, już dawno wkroczyła do świata seniorów.

Wyruszamy w babskim towarzystwie i planujemy dobrze się bawić, gadać do upadłego i wędrować gdzie fantazja poniesie.
Przyszły tydzień będzie okresem ciszy na blogu. Za to kiedy wrócę, pokażę zdjęcia i opowiem wam jak dałyśmy radę ze sobą wytrzymać.

Póki co zrobiłam pierogi z bobem.
Bób z soczyście zielonego zaczyna zmierzać w kierunku żółci. Nie jest już tak delikatny jak dwa tygodnie temu, a to najlepszy dowód na to, że czas jego przemija.
Pora zrobić coś wyjątkowego z jego udziałem, taki „grande finale”






















Pierogi z bobem i fetą

farsz:

pół kilograma ugotowanego i obranego bobu
3 łyżki twardej fety
1 cebula
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki otartej skórki z cytryny
odrobina drobno posiekanej papryczki chilli (niekoniecznie)
kilka liści świeżej mięty (ta daje piękny zielony akcent)
1 łyżeczka suszonej mięty (ta jest bardziej aromatyczna)
pieprz
oliwa

ciasto na pierogi:

szklanki mąki pszennej
łyżeczka oliwy
1 jajko
sól
niecała szklanki wrzątku

Zaczniemy od przygotowania farszu. Na oliwie podsmażamy pokrojoną drobno cebulkę i czosnek. Dorzucamy ewentualnie chilli.
Zdejmujemy z ognia i studzimy. Bób rozdrabniamy blenderem ale nie do końca. Nie robimy bobowej papki. Mielimy bób tak, by chociaż część przypominała fasolki bobu.
Mieszamy z podsmażoną cebulką i czosnkiem. Dodajemy obie pokruszoną suszoną miętę i posiekaną świeżą. Na koniec mieszamy z pokruszoną fetą i skórką cytrynową. Jeżeli trzeba, solimy i pieprzymy farsz.

Zagniatamy ciasto, dolewając wodę po pierwsze ostrożnie, a po drugie partiami. Na początku, dobrze jest się posłużyć widelcem. Raz potrzeba mniej wody, innym razem więcej. Jeżeli ciasto jest zbyt kleiste, dosypujemy odrobinę mąki. Jeżeli ciasto jest za twarde, dolewamy wody.

Ciasto powinno być elastyczne i zdecydowanie nie twarde jak na makaron.

Rozwałkowujemy ciasto na płasko i wykrawamy szklanką (lub foremką) kółeczka. Wielkość zależy od twórcy.
Na środek nakładamy łyżeczkę farszu i sklejamy pierogi dokładnie.
Te pierogi są z rodzaju nie sprawiających kłopotów, bo farsz jest zwięzły i nie ucieka z pierogów (jak np. jagody).
W garnku zagotowujemy wodę z odrobiną soli i do gotującej się wody wrzucamy pierogi. Kiedy wypłyną na wierzch, można je wyciągać.
Możemy je polać masełkiem lub oliwą i posypać tartym parmezanem. Możemy je delikatnie podsmażyć na patelni i podać z ogórkami w jogurcie.
Możemy również podać je z rukolowym pesto czyli:
wziąć garść liści rukoli, 1 ząbek czosnku, 2 łyżki pistacjowych orzechów, duży chlust oliwy, sól i pieprz. Wszystko ładujemy do blendera i mielimy na grudkowatą pastę. 
Jeżeli trzeba, dolewamy oliwy i otrzymujemy rukolowy sos. 







Tym przepisem żegnam bób w tym sezonie.

Smacznego

środa, 22 kwietnia 2015

W chwili uniesienia czyli papryka pieczona z kaszą jaglaną i orzeszkami piniowymi























Wokół zrobiło się tak zielono, że aż oczy bolą. Żeby tylko zielono. Zrobiło się biało i różowo jednocześnie. Wszystko bucha taką energią, że wstydzę się ziewać.
Nie, nie, nie będę dziś narzekać jak mi się to bardzo nie chce. Wręcz nie wypada.
Zobaczyłam dziś pełno nóg nie uzbrojonych w wysokie buty i jeansy. Widziałam białą spódniczkę
i kilkanaście krótkich rękawków.
Nie widziałam ani jednej czapki i żadnego szalika (choć rano było całkiem chłodno). W powietrzu powiewały całe stada rozpuszczonych na wietrze włosów.
I wydawało mi się, że widziałam dziś więcej uśmiechów niż zazwyczaj. Czy to te nogi wyłuskane z ciemności były tego stanu przyczyną? A może włosy wypuszczone na wolność? Albo słońce tak bujne, że aż miałam ochotę wsiąść w samochód i pojechać gdzie oczy poniosą?
Miałam wrażenie, że powietrze pachnie nie tylko świeżymi pączkami i rosnącą szaleńczo trawą ale radością. Na kogo dzisiaj nie spojrzałam miał ten sam nieco nieprzytomny, radosny wyraz twarzy. Odurzenie wiosną? Oby trwało jak najdłużej.
Dlaczego? Bo świeci słońce! Bo wszystko się zaczyna! Bo pachnie, bo kwitnie, bo jestem!
Szkoda gadać, bo za chwilę zacznę wiersze pisać.

W ramach samodyscypliny pieczemy faszerowaną paprykę.A potem znów wracamy do zachwytów nad różowym kwieciem.


Papryka faszerowana kaszą jaglaną

1 szklanka kaszy
2 czerwone papryki
1 cebula
1 ząbek czosnku
2 łyżki orzeszków piniowych
pół łyżeczki mielonego kuminu
ćwierć łyżeczki cynamonu
ćwierć łyżeczki mielonego ziela angielskiego
1 łyżka suszonej mięty, pokruszonej w palcach
2 łyżki świeżej mięty, drobno posiekanej
2 łyżki natki pietruszki, niezbyt drobno posiekanej*
2 łyżki zmielonych orzechów nerkowca (zamiast jajka) jako elementu wiążącego
sól
pieprz
oraz
odrobina parmezanu i masła
kilka łyżek dobrego gęstego jogurtu

Zazwyczaj kiedy faszeruję paprykę, nie opiekam jej wcześniej. Do surowej papryki wkładam farsz i piekę ją w piekarniku. Potem, po lekkim wystudzeniu (ale ciągle parząc sobie palce) próbuję zdjąć z niej skórkę. Bardzo nie lubię pieczonej papryki ze skórką.
Ty razem chciałam napełnić nie całą paprykę ale połówki. Zależało mi na eleganckim daniu z ogonkiem.
Chcąc, nie chcąc trzeba było wcześniej paprykę upiec. Nie jest to robota dla cierpliwych. Raz skórka schodzi jak po maśle a raz trzeba wyskubywać z papryki płatki skórki wielkości konfetti.
I mogę za kłopoty winić tylko paprykę, ponieważ jej pieczenie i przechowywanie do momentu obierania ze skórki zawsze wygląda tak samo.

Kiedy już mamy upieczoną i obraną paprykę, kroimy ją na dwie połówki i wyjmujemy pestki.
Pora na farsz.
Gotujemy kaszę jęczmienną. Najpierw płuczemy ją w wodzie. Odcedzamy. Potem zalewamy ją wodą (na dwa palce ponad poziom kaszy) i stawiamy na ogniu. Gotujemy około kwadransa w lekko osolonej wodzie. Kasza powinna wchłonąć całą wodę w czasie gotowania.
Lekko studzimy kaszę.
Na odrobinie oleju smażymy pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek. Kiedy staną się szkliste wsypujemy kaszę. Mieszamy i dorzucamy wszystkie przyprawy oprócz zmielonych orzeszków. Doprawiamy według upodobania do smaku. Zdejmujemy z ognia i mieszamy z mielonymi orzechami nerkowca. Faszerujemy połówki papryk.
Kładziemy je w naczyniu żaroodpornym i podlewamy połową szklanki bulionu.
Na górze kładziemy kilka wiórków parmezanu i masła.
Przykrywamy folią aluminiową i pieczemy 15 minut w 180 stopniach. Potem zdejmujemy folię i pieczemy jeszcze 5 minut.
Wyjmujemy z piekarnika i po 10 minutach podajemy z kleksem gęstego jogurtu.

Nie macie pojęcia jakie to jest dobre!

* na zdjęciach są liście pietruszki smażone na oleju, by były chrupiące. Jak usmażyć liście, napisałam tutaj




wtorek, 3 marca 2015

Złudna obietnica wiosny i butter chicken Ricka Steina


Wczorajsza burza była niezłą niespodzianką. Uznałam ją za dobry znak. Jeżeli nawiedziła nas pierwsza marcowa burza, to znaczy zima już dogorywa.
Tak sobie w naiwności swojej myślałam.
Dziś rano okazało się kto tu rządzi. Znów biało, znów mokro, znów po zimowemu.
A w niedzielę wypatrzyłam zielone pączki na krzakach w parku.
Historia aż nudna, bo powtarza się co roku. Marudzę od końca października, że zimno i ciemno. Czy moje marudzenie podniosło temperaturę choć o jeden stopień? Nie.
Czy siłą dobrej woli zmusiłam słońce by świeciło o godzinę dłużej? Nie.
Może więc mocą swego umysłu zmieniłam swoje nastawienie do zimy? Nie.
Walę głową w przysłowiowy mur pogody zimowej jak bezrozumna istota. Może czas zamiast jęczeć, pogodzić się z niezmienialnym.
Podobno klimat się zmienia. Niestety, niezauważalnie na mojej osi czasu.
Kupiłam tulipany w dużej ilości. Ale one też są anemiczne i jakieś takie mało wiosenne. Niby różowe ale różowością przybladłą. A już ich liściom i łodyżkom do zieleni jest równie daleko jak mnie do lipcowej opalenizny.
Sztuczne warzywa w sklepach, sztuczne kwiaty w kwiaciarniach, sztuczne zioła w doniczkach, sztuczne słońce w solarium.
Marzec.
Ogarnia mnie coraz większa tęsknota za ciepłem i kolorami. Tęsknię za momentem, kiedy będę szukać okularów słonecznych bo ilość słońca i kolorów stanie się nie do ogarnięcia gołym okiem.
Powiedzcie jak radzicie sobie ze zmęczeniem zimą? Ja jestem nią już bardzo zmęczona.
Podejmuję próby walki z ogarniającymi mnie zniechęceniem i sennością. Kupuję kwiaty, piekę ciasta, słucham muzyki i szukam coraz głębiej ukrytych pokładów dobrego nastroju.. Schowały się, zniknęły, pożarła je szarość i chłód.
Niech wrócą.
Może słoneczne jedzenie pomoże?


Butter chicken Ricka Steina

4 piersi z kurczaka, bez skóry, pokrojone na kawałki

marynata do kurczaka:
sok z 2 limonek
1 łyżeczka chilli w proszku (w przepisie oryginalnym występuje chilli Kashmiri, ale ja użyłam zwykłego chilli)
1 łyżeczka soli

Do zmieszanych składników marynaty wkładamy kawałki kurczaka, przykrywamy, wkładamy do lodówki i marynujemy godzinę.

Robimy drugą marynatę.

2 łyżki naturalnego, gęstego jogurtu
2 łyżki kremówki
4 ząbki czosnku, posiekane
2 łyżki posiekanego imbiru
1 łyżeczka garam masala
1 łyżeczka kurkumy
1 łyzeczka mielonego kuminu
dwie krople czerwonego barwnika spożywczego (niekoniecznie)

Zalewamy marynatą kurczaka, wcześniej marynowanego w limonce. Mieszamy, przykrywamy i odkładamy na noc do lodówki.

Przygotowujemy sos:
Sos:
50 g masła ghe
5 ząbków czosnku, pokrojonych
1 łyżka drobno pokrojonego imbiru
1 puszka pomidorów
pół łyżeczki chilli
pół łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego cynamonu
pół łyżeczki garam masala
1 łyżka wiórków kokosowych
1,5 łyżeczki soli
1 szklanka wody
1 łyżka pestek dyni
1 łyżka orzechów nerkowca
2 łyżki wrzątku
pół łyżeczki brązowego cukru
pół szklanki kremówki

oraz
olej do smażenia
kolendra do posypania

Aby dokończyć danie, wyjmujemy kurczka z lodówki. Na piec stawiamy patelnię i wlewamy 2 łyżki oleju. Na rozgrzanym oleju smażymy kawałki kurczaka, wyjętego z marynaty.
Możemy go również upiec w piekarniku (około 15 minut).
W innym garnku rozgrzewamy kolejne 2 łyżki oleju i smażymy składniki sosu czyli: najpierw czosnek i imbir przez 3-4 minuty. Potem dodajemy pomidory i gotujemy 5 minut. Następnie dodajemy przyprawy, wiórki kokosowe, sól i wodę. Gotujemy 5 minut.
Do blendera sypiemy orzechy, pestki dyni i wlewamy 2 łyżki wrzątku. Miksujemy na pastę.
Do gotującego się sosu wkładamy podpieczone kawałki kurczaka i gotujemy kilka minut, aż mięso będzie gotowe. Mieszamy do sosu pastę orzechową. Jeżeli danie jest za gęste, uzupełniamy gorącą wodą.
Na koniec dolewamy kremówkę, mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Posypujemy kolendrą i podajemy np. z ryżem.





Pyszne danie i działające jak aromaterapia.
Co prawda za oknem nic się nie zmieniło, jak było biało, tak jest biało, ale ja skupię oko na zawartości talerza.


Smacznego i wytrwałości w oczekiwaniu na wiosnę