źródło: soraya.pl |
Producent rzekł:
Jeśli Twoja cera wymaga szybkiego i bardzo skutecznego oczyszczenia, chcesz zredukować niedoskonałości, pozbyć się zanieczyszczeń i nadmiaru sebum, glinkowa maseczka sprawdzi się doskonale. Zaraz po użyciu cera staje się matowa i świeża.
O maseczce przeczytałam w jednym w kobiecych czasopism.
Doprawdy, nie wiem, co mnie podkusiło, aby ją kupić, bo NIGDY nie sugeruję się
opisami czy recenzjami zawartymi w prasie – większość z nich to pic na wodę. Wolę poczekać na opinie blogerek czy wizażanek.
Nie. Uparta jak koza,
usłyszałam, że coś takiego jest, zachciało mi się wypróbować i nie
przeczytawszy żadnej opinii polazłam go sklepu i wrzuciłam maseczkę do koszyka.
Cholera, już wtedy czułam, że będą cyrki i wcale nie będę zadowolona.
W opakowaniu są dwie saszetki. Dobre i to – można
wykorzystać maseczkę dwa razy, nie pozostawiając drugiej części na pożarcie
bakteriom, jak to czasem bywa, gdy maski jest za dużo na pojedyncze zużycie.
Inna sprawa, że saszetki otwierają się upierdliwie. Jak zresztą
widać na zdjęciu – próba oderwania kawałka plastiku w miejscu, gdzie jest to
nakazane, kończy się oderwaniem kawałka, który daje dziurkę o przekroju,
powiedzmy, prawie milimetra. Nie chciałam wracać do pokoju po nożyczki, więc
tak to zostało. I dobrze, niech wszyscy zobaczą – nie lubię użerania się z opakowaniami, i wydaje mi
się, że wiele osób podziela tę niechęć.
Za pierwszym razem tuż po położeniu maseczki poczułam mocne
pieczenie. Zmyłam ją natychmiast, ale postanowiłam dać jeszcze jedną szansę. Za
drugim razem było już lepiej, pieczenie było, ale delikatne i krótkotrwałe.
Niektóre kosmetyki tak na mnie działają, że mimo iż dobre, to podczas
pierwszych aplikacji moja skóra się krzywi, a potem jest już ok - nawet mój ulubiony krem został tak przywitany, więc nie martwiłam się specjalnie.
Po 10 minutach czas na zmycie. Całe szczęście, twarz nie
była zaczerwieniona. Problem w tym, że nie była również ani gładka, ani
oczyszczona. Matowa, świeża? A gdzie tam. Za to tak szorstka, jakiej nie czułam
od lat. Kurde mol, cóż się stało z moją zwykle gładką cerą? Nawet krem
nie od razu pomógł. Czy ja płaciłam za to, że poczuć organoleptycznie teksturę powierzchni Księżyca?
Co gorsza, po maseczce na policzkach wyskoczyło mi kilka
całkiem sporych niespodzianek. Noż!… na policzkach, zwykle nieskazitelnych, bo mam cerę z
przetłuszczającą się strefą T (na czole też parę się pojawiło, na szczęście
mniejszych).
Mało co jest w stanie mnie zapchać czy uczulić. Fakt, jedyne
co mi szkodzi to niedokładny demakijaż twarzy (i mycie jej po tym w zimnej
wodzie – ale nie narażam na to skóry od kiedy wiem, że się buntuje właśnie z
tego powodu), ale nie w takim stopniu! Mogę sobie kłaść na skórę wszystko, a ona to
dzielnie zniesie. Tego nie zniosła - sprawa jest poważna.
Opakowanie niestety zostawiłam w Krakowie, a Internet nie pomaga, więc nie mogę wkleić składu. Producent przebąkuje coś o ekstrakcie z zielonych alg - może te księżycowe góry to jego sprawka. Inna rzecz, że brak jakichkolwiek obiecanych efektów skłania mnie raczej do nazwania produktu bublem, niż mnie alergikiem.