Nie byłabym sobą, gdybym w odpowiednim czasie nie zaopatrzyła się w egzemplarz magazynu InStyle, zawierający kupony rabatowe do kilkudziesięciu sklepów. Na 6. października czekałam długo i w końcu się doczekałam, świętując go w pompą, bo bez wytchnienia od 11:30 do 21:30. Woo-hoo!
Wcale nie kupiłam dużo. Zważając na mój studencki budżet, ograniczałam wydatki... Chociaż oczywiście, spora część wczorajszych zakupów nie miała nic wspólnego z rabatami z InStyle (odwiedziłam Rossmann, aby skorzystać z promocji na produkty m.in. Isany i Alterry), a kilka rzeczy wciąż jest na liście zakupów.
Żałuję trochę ograniczeń budżetowych. Miałam ogromną ochotę na zakupy w Home&You - mój nowy pokój potrzebuje ozdób - ale wolałam być pewna, że nie przymrę głodem przed następnym napływem gotówki.
Głównym tematem postu nie będą ubrania, ale kolorówka. Ja z tych co żadnej szafy Essence nie przegapią ;)
Na pierwszy ogień idą cienie Stay All Day w dwóch odcieniach: Steel the Show (z lewej) i Camp Rock (z prawej), zakupione w Naturze na jakże "wspaniałej" wyprzedaży za 8,99 zł za słoiczek.
Szczerze powiem, że miałam duże nadzieje co do Camp Rock, bowiem opakowanie sugeruje obecność zieleni w środku, a tej brakuje w mojej kolekcji cieni. Niestety, jak widać na poniższym swatchu, zieleni niet: Camp Rock jest stalowy. Gdy się wpatrywać wystarczająco długo, to nawet i nutka niebieskiego wpadnie w oko, ale zieleni w tym cieniu nie ma za grosz. Wielka szkoda.
Inna sprawa ma się ze Steel the Show, po którym nie spodziewałam się cudów, a dostałam porządny metaliczny cień o brązowym zabarwieniu. Tego właśnie potrzebowałam. Nie mogę się doczekać, aż położę go na powiekę.
|
Góra: Steel the Show; dół: Camp Rock |
Zastanawia mnie jedna rzecz. Powyższe cienie są moimi pierwszymi z tej serii Essence. Rozprowadzają się całkiem łatwo, nie tworzą grudek itp., ale aby użyć większej ilości do aplikacji, trzeba włożyć w to trochę siły. Cienie są po prostu twarde. Nie wiem, czy taka ich natura, czy ktoś je zdążył wcześniej otworzyć i zdążyły już podeschnąć... Byłabym wdzięczna za wszelaką opinię na ten temat.
Drugą rzeczą jest eyeliner - konkretnie Superfine we flamastrze, również z Essence. Tani jak barszcz - 10,99 zł.
Stwierdziłam, że wypada w końcu nauczyć się robić kreski. Miałam już w swoim życiu jeden (bodajże również z Essence), tamten romans nie przerodził się jednak w nic poważnego. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Co prawda nie ośmieliłabym się pokazać publicznie w kreskach popełnionych dzisiaj powyższym narzędziem, ale czuję, że trochę praktyki i się polubimy.
Ma długą końcówkę i jest idealnie czarny. Dodatkowo nawet tuż po aplikacji demakijażowy tytan w postaci dwufazówki bawełnianej z Bielendy ma problemy z jego usunięciem.
Kolejnym zakupem, już nie z Essence, jest pomadka z Manhattanu z serii Perfect Creamy & Care w odcieniu 45N. Szukałam typowej czerwieni... czy jest to typowa czerwień? Oczywiście nie, ale przyznam, że zakup był nie do końca przemyślany i do tej pory nie wiem, czy na pewno chcę z tą pomadką i z tym kolorem wiązać dłuższą znajomość. Na pewno będę szukać czegoś jeszcze bardziej czerwonego. Nie jest to wcale łatwe, bo większość sprawdzanych przeze mnie pomadek była zbyt różowa, zbyt koralowa, zbyt... Same rozumiecie.
Pomadka niemiłosiernie brudzi i niestety trochę wysusza usta.
Swatch nie do końca oddaje jej kolor, który w rzeczywistości jest nieco bardziej różowy.
Bez obaw - kupony rabatowe także udało mi się wykorzystać. Jeden w Cubusie, na bieliznę i jeden we Flo, na pudełko. Ale to dwóch łobuzów przedstawionych niżej spowodowało, że zaplanowana na góra sześć godzin wycieczka po sklepach zmieniła się w prawdziwy maraton. Już nie narzekam na sam fakt pokonywania niezliczonych kilometrów tak pieszo, jak i autobusami - ruch to zdrowie, a w dodatku mam bilet miesięczny - ale kwestia zaopatrzenia sklepów co inna para kaloszy. Od początku.
Zauważyłam dwójkę tych gagatków w Galerii Kazimierz. Niestety najmniejszy rozmiar Pana Fioletowego (nazwijmy go tak dla uproszczenia) tamże to M - na mnie za duży. Zdecydowałam więc, iż pojadę do Galerii Krakowskiej, o którą i tak miałam zahaczyć, być może znajdę tam ten sam sweter w rozmiarze S, a i drugi także tam będzie.
No właśnie niekoniecznie. Okazało się, że w Galerii Krakowskiej nie tylko nie było odpowiedniego rozmiaru - nie było w ogóle tych modeli! Były wszystkie inne modele swetrów - te najdroższe - ale te właśnie, za 34,90 zł każdy, jakby zapadły się pod ziemię. Nie wierzę, aby wszystkie je wykupiono, najwyraźniej w ogóle ich tam nie było... Zdaję sobie sprawę, że asortymenty tych samych sklepów w różnych miejscach się różnią, ale to już zakrawało na złośliwość.
Szybkie spojrzenie w komórkę i jest - kolejny cel: Bonarka. Tu już lepiej - nie było tylko Pana Czerwonego, Pan Fioletowy wystąpił w upragnionym rozmiarze S, tyle że... rękawy okazały się zbyt krótkie. Tego nie przewidziałam.
Zastanawiając się nad powrotem do Galerii Kazimierz, wypatrzyłam grube, czarne rajstopy. Ale cóż, marnować kupon na rajstopy, skoro tam gdzieś czeka na mnie Pan Czerwony (przynajmniej miałam taką nadzieję)? Decyzja podjęta.
Godzina 20., wpadam do C&A, czekają na mnie obaj Panowie. A co tam, lubię luźne rzeczy, więc zapraszam obu do tanga, nawet jeśli Pan Fioletowy nie potrafi objąć mnie w pasie.
Upragnionych rajstop niestety w tym oddziale nie znalazłam...
Podsumowując: denerwuje mnie to. Naprawdę. Już kiedyś chciałam kupić spódnicę z New Yorkera - przymierzałam ją w Starym Browarze w Poznaniu, wróciłam jednak do domu, aby to przemyśleć, bo i w rodzinnym mieście New Yorker jest - więc spódniczka też powinna... I chociaż na ostatecznie się nie zdecydowałam, to i tak pozostał niesmak, gdy w żadnym innym New Yorkerze nigdy potem tej spódnicy nie zobaczyłam.
Miałam nie kupować Shape bez płyt - ale w związku z lawiną postów polecających aktualny numer, nie miałam wyboru ;) jeszcze nie zaczęłam czytać, ale po pobieżnym przejrzeniu zawartości naprawdę mi się podoba. No i w końcu na okładce mamy brzuch, który wygląda po ludzku!
Na ulicy (sic!) znalazłam również kupon rabatowy 20% do EMPiKu. Walcząc ze zdrowym rozsądkiem i pustoszejącym kontem, wpadłam między półki z nadzieją, że jednak niczego nie znajdę. "Niestety" przy obcojęzycznych uśmiechnął się do mnie Jeremy Clarkson. Opierałam się trzy razy, czwarty już nie dało rady.
Uwielbiam faceta!