W lutym zużyłam niewiele, więc zamiast na siłę tworzyć post z dwoma kosmetykami na krzyż, postanowiłam poczekać i dodać denka do tego, co wykończyłam w marcu. Wyszło tego sporo i przyznam że nie wszystko jest tutaj ukazane - są produkty które mam zamiar opisać w innym poście, gdzie będą bardziej pasować. Nie chcę wybiegać przed szereg, uwzględniając je tutaj.
Joanna, Naturia, Peeling myjący z truskawką - peeling Joanny zrecenzowałam kiedyś pozytywnie, więc z uwagi na to - i na niską cenę - sięgnęłam po niego ponownie. Obawiam się jednak, iż zmiana opakowania pociągnęła za sobą zmiany w składzie, gdyż stał się maziakiem, a nie zdzierakiem. Zawsze był delikatny, to prawda, ale tym razem w trakcie peelingowania nie czułam praktycznie nic, nawet na bardziej wrażliwych częściach ciała (np. dekolcie). Może to ja stałam się bardziej gruboskórna? Nie wiem. W każdym razie do niego nie wrócę.
Joanna, Naturia, szampon z pokrzywą i zieloną herbatą - świetny szampon do oczyszczania. Prosty skład, znośny zapach, myje jak potrzeba, czyli dokładnie. Nie plątał moich włosów, po myciu były stosunkowo miękkie. Chętnie do niego wrócę.
Luksja, płyn do kąpieli Blueberry Muffin - litr aromatycznego, gęstego, dobrze pieniącego się płynu za dychę? Biorę! I pragnę więcej. Zapach tak jak nazwa - wyraźnie borówkowy z subtelną słodką nutą. Niestety o wiele mniej intensywny niż w wersji czekoladowo-pomarańczowej, a szkoda, bo lubię czuć zapachy bez konieczności ciągłego zaciągania się. Ponieważ wolę bardziej słodkie zapachy, ten wariant raczej już u mnie nie zagości, ale zużywanie było przyjemne i z czystym sumieniem polecam.
Marion, płyn micelarny - taniocha - za 100 ml płacimy około 5 zł. Niestety cena to nie wszystko, a z tą resztą jest gorzej. Płyn owszem zmywa makijaż, ale zajmuje mu to sporo czasu, a po zakończeniu demakijażu mam wrażenie, że cera nie jest do końca oczyszczona. Płyn jest również wybitnie niewydajny. Nie wrócę do niego.
Himalaya Herbals, balsam do ust z masłem kakaowym - bardzo lubię produkty firmy Himalaya, więc po ten balsam sięgnęłam bez większego zastanowienia - i niestety się zawiodłam. Nawilżał minimalnie, ale nie pielęgnował. Był zbyt suchy i gęsty, zostawiał na ustach grubą, nieprzyjemną warstwę. Dawał chwilowe ukojenie, ale nie doczekałam się poprawy kondycji warg. Nie kupię ponownie.
Carmex, balsam do ust, Vanilla - po raz kolejny przekonałam się, że jeśli Carmex, to tylko tubka (ewentualnie słoiczek). Sztyfty mnie nie przekonują (także dlatego, że gdy zostaje mało produktu, mechanizm wykręcający przestaje działać i resztki trzeba wydłubywać). Oczywiście, jak to Carmex, dobrze poradził sobie z suchymi skórkami i spierzchnięciem warg, wypielęgnował usta, ale jednak nie w tak doskonałym stopniu, jak robią to wersje tubkowe. Może to kwestia filtra? Co do zapachu - był raczej słabo wyczuwalny, liczyłam na więcej waniliowej woni. Nie kupię ponownie, chociaż współpracowało mi się z nim dobrze - wracam do tubek, nie dość że lepszych, to jeszcze zawierających więcej produktu za tę samą cenę.
Isana, aloesowy krem do rąk - kremy Isany obdarzam zawsze sporym kredytem zaufania. Tu niestety zostało ono nadszarpnięte. Krem okazał się dla mnie zbyt lekki, nie widziałam żadnego działania. Wchłaniał się błyskawicznie i po chwili miałam wrażenie, że niczego nie nakładałam na dłonie. Być może latem sprawdziłby się lepiej, ale w niższych temperaturach (kupiłam go jeszcze w styczniu) nie sprawdził się w ogóle i na pewno do niego nie wrócę.
Tołpa, Dermo Face Physio, płyn micelarny - świetny micel, nad zaletami którego rozpisywałam się już tutaj. Radził sobie z każdym makijażem, oczyszczał jak należy, nie podrażniał. Chętnie do niego wrócę, ale... na promocji. Mimo wszystko są tańsze płyny które też spełniają swoją rolę, pieniądze wolę ulokować w czymś na co trudno szukać zastępstwa.
Inglot YSM, podkład równoważący do młodej skóry - pisałam o nim baaardzo dawno (tutaj). Ta tubka przeleżała nietykana ponad rok, więc znajduje się tutaj ze względu na upłynięcie terminu ważności, a nie zużycie. To był naprawdę przyjemny produkt: lekki, nie ważył się, dobrze wtapiał się w skórę, nie najgorzej matował. Krycie średnie, ukrywał mniejsze niedoskonałości, z dużymi problemami sobie nie radził. Był jednak bardzo nietrwały i nie miał filtrów UV - dlatego przerzuciłam się z niego najpierw na kremy BB, a potem na Revlon CS. I chociaż teraz używam filtrów osobno, myślę, że moje wymagania zmieniły się na tyle, by do niego nie wracać. Ale kto wie? Wspominam go miło.
Revlon Colorstay - pełną recenzję znajdziecie tutaj. Właśnie rozpracowuję drugie opakowanie, co chyba może samo z siebie stanowić polecenie :). Mocno kryjący (z możliwością stopniowania), trwały, o szerokiej gamie kolorystycznej. Czasami podkreśla rozszerzone pory, ale po przypudrowaniu tworzy efekt idealnej cery. Uwielbiam i na pewno jeszcze do niego wrócę.
Farmona, Jantar - zjechałam tę odżywkę tutaj. Wymęczyłam do końca, ale zgodnie z moimi przewidzeniami nic się nie zmieniło, włosy nadal leciały chętnie jak Gawliński w "Bohemie". Narzekałam też na to, że czupryna pod wpływem Jantaru stała się sucha i sztywna. I proszę bardzo, wystarczył jeden dzień bez wcierki, żeby włosy zaczęły się lepiej układać i odzyskały miękkość. Niniejszym nadaję pomysłodawcy nowego składu tytuł Master of Disaster, a Jantar kwalifikuję do porażki roku.
Jak Wasze denka? Któreś z produktów się powtórzyły?
***