Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pielęgnacja twarzy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pielęgnacja twarzy. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 lutego 2014

Co ratuje moją skórę?

Wprawdzie pisałam już o tym nie raz, ale ponieważ nie każdy musi śledzić na bieżąco każdy z moich wpisów, powtórzę to dziś i będę pewnie powtarzać jeszcze niejeden raz. Mam bardzo wrażliwą cerę. Powiem więcej - jestem alergikiem, który od lat ma świadomość, że wiele kosmetyków drogeryjnych przynosi mi więcej szkody niż pożytku, dlatego bardzo uważnie dobieram produkty, które na siebie nakładam. Oczywiście nie zmienia to faktu, że i tak trafiam czasem na minę i potem borykam się całymi tygodniami z Atopowym Zapaleniem Skóry, które sprawia, że mam chęć wyrwać sobie z głowy wszystkie włosy. W dodatku niestety cierpię także na nietolerancję pokarmową, która również objawia się ATZ - normalnie ubaw po pachy, gdyby nie to, że często nie jest mi za bardzo do śmiechu. W dodatku wiele produktów, zarówno tych aptecznych, przepisywanych przez dermatologów, jak i kosmetycznych, reklamowanych jako te dla cery super i hiper wrażliwej, alergicznej i nie wiadomo jakiej jeszcze, w ogóle się u mnie nie sprawdza, a niektóre wręcz potrafią zrobić dodatkową krzywdę. 

Ostatnio udało mi się jednak stworzyć coś w rodzaju mojego mini zestawu ratunkowego, który nie raz już pomógł mi w podbramkowej sytuacji i dlatego chcę się tym z Wami podzielić, bo a nuż okaże się, że ktoś z Was boryka się z podobnym problemem i nadal szuka czegoś, co mu pomoże. Oczywiście pamiętajcie o tym, że produkty zawsze dobieramy do swoich indywidualnych potrzeb, bo każda z nas ma inną cerę, a także to, co jednej osobie będzie służyć idealnie, drugiej może zaszkodzić! Dlatego przestrzegam zarówno przed kupowaniem czegoś totalnie w ciemno, a po drugie przed sugerowaniem się wyłącznie reklamami, lub tym, co ktoś inny pisze na blogu - najpierw sprawdzamy składy oraz właściwości danego kosmetyku - wiem, że większość z Was doskonale zdaje sobie z tego sprawę, ale wiem także, jak łatwo jest w zakupowym "amoku" zapomnieć o tych ważnych rzeczach :) 

Produktów, o których chcę dziś napisać, nie jest dużo, właściwie można powiedzieć, że to taka garstka ulubieńców, dobranych autorską metodą prób i błędów, niekiedy odkrytych zupełnie przez przypadek. 


1. Na początek idzie czarne mydło afrykańskie African Black Soap z firmy Nubian Heritage, zamówione przeze mnie w sklepie iHerb. Jak widać na zdjęciu poniżej, zawiera ono m.in. popiół z palmy, ekstrakt z tamaryndowca (czymkolwiek on jest) oraz korę platanową, a także owies, aloes i witaminę E. 


Mydło pachnie bardzo delikatnie i bardzo ładnie (troszkę orientalnie), jest faktycznie calutkie czarne i przyznam się, że w tej grupie było dla mnie największym zaskoczeniem - odkąd używam go do mycia dłoni, moja skóra naprawdę dochodzi do siebie znacznie szybciej (a dodam, że przy podrażnieniu wcześniej musiałam unikać wody, która dodatkowo mnie wysuszała i sprawiała, że skóra pękała). Przetestowałam je także bardzo ostrożnie na twarzy i muszę powiedzieć, że też zauważyłam poprawę! Dlatego póki co - to moje odkrycie tego roku. 

2. Kolejnym odkryciem jest krem Mediderm, jak widać po nazwie - przeznaczony do pielęgnacji skóry z ATZ, łuszczycą czy egzemą. 


I tu ciekawostka - w momencie zaostrzenia mojego AZS, przy nałożeniu na skórę tego kremu, mam wrażenie, że ktoś oblał mnie właśnie żrącym kwasem, który wypala mi twarz - trwa to na szczęście tylko chwilę (upierdliwą, ale powiedzmy, że do przeżycia), a potem następuje długa ulga i autentyczna poprawa stanu skóry :) Przy remisji, krem nie daje aż takich spektakularnych efektów, ale dobrze nawilża i łagodzi podrażnienia. Jest bezzapachowy i tani i na mnie osobiście działa o niebo lepiej niż wszystkie inne apteczne maści, balsamy i elo-bazy. 


3. W okresach, kiedy moja skóra czuje się i wygląda nieco lepiej, lub też kiedy muszę wyjść do ludzi i wyglądać przyzwoicie (czytaj: nałożyć makijaż, który przetrwa cały dzień w mniej więcej nienaruszonym stanie), z pomocą przychodzi mi Emolientowy Krem Nawilżający od Pharmaceris. Jest bardzo delikatny, świetnie nawilża i nadaje się pod podkład. Czasem wymiennie stosuję jeszcze Krem Ratunek (który nie załapał się na zdjęcie grupowe, ale też jak najbardziej znajduje się w grupie ulubieńców!).  



4. Jeśli chodzi o dłonie, to od zawsze testuję jakąś szaloną ilość kremów - zawsze daję się skusić na coś nowego, czego czasem żałuję. Być może uda mi się zrobić za jakiś czas zestawienie aktualnie używanych przeze mnie produktów, z wyróżnieniem tych, które polecam. Wśród nich na pewno znajdzie się Hipoalergiczny Balsam do Rąk firmy Pat&Rub, który uwielbiam za działanie i skład, a nie cierpię za cenę i wydajność - sorry P&R, ale dla mnie regularna cena 39-45 zł za krem do rąk (który naprawdę zużywa się w błyskawicznym tempie) to po prostu zdzierstwo i naprawdę argumenty typu "za dobry skład trzeba płacić" etc. są dla mnie kompletną bzdurą.



5. Last but not least, dwa produkty, które stosuję zamiennie i z których jeden (Uriage) jest ze mną trochę dłużej, a drugi (Caudalie) został kupiony na wypróbowanie stosunkowo niedawno. 
O wodzie termalnej Uriage napisano i powiedziano już chyba wszystko i od siebie dodam tylko, że podpisuję się obiema rękoma pod wszelkimi peanami na jej temat - myślę, że tylko ten, kto nigdy nie borykał się z podrażnieniem skóry może się przyczepić do tego produktu i uznać go za coś zbędnego. Przedtem przetestowałam wiele innych wód termalnych dostępnych na naszym rynku i muszę powiedzieć, że po prostu sorry, ale odpadają w przedbiegach - nie tylko dlatego, że Uriage nie trzeba wycierać i można spokojnie zostawić ją na twarzy do wyschnięcia/wchłonięcia, ale przede wszystkim ze względu na to, że u siebie widzę zasadniczą różnicę w działaniu. Uriage koi. I tyle w temacie. 


Co do wody winogronowej od Caudalie, to na razie mogę powiedzieć dość ostrożnie, że wydaje się być dobrym zamiennikiem Uriage - co być może przyda się komuś, kto ma dostęp do jednej firmy, a drugiej np musi szukać. Moja skóra lubi ten kosmetyk, jest po nim wyraźnie odświeżona i zrelaksowana, a nawet ukojona. Jeśli w międzyczasie ulegnie to zmianie, nie omieszkam o tym wspomnieć :) 

Podsumowując, podkreślę raz jeszcze - to są kosmetyki, które sprawdzają się U MNIE, ze swojej strony więc szczerze je polecam, ale liczę się z tym, że ktoś może w komentarzu napisać, że coś u niego wywołało całkiem inną reakcję. Tak to już jest z kosmetykami, dlatego uważam, że zarówno w drogerii, jak i w aptece należy zachować czujność i nie dać się zanadto ponieść impulsom (no, chyba że jesteście szczęśliwcami i posiadacie skórę jak nosorożec, której nic nie zaszkodzi - wówczas życzę miłego eksperymentowania!) :))

Przyjemnego weekendu, mili moi! 

piątek, 11 października 2013

Avene pod oczy - mój mały cudotwórca

Ci, którzy zaglądają tu w miarę regularnie, zapewne zauważyli, że nie wrzucam zbyt często recenzji kosmetyków. Dzieje się tak głównie z tego prostego powodu, że kiedy uda mi się znaleźć coś, co odpowiada mojej kapryśnej i superwrażliwej cerze, to trzymam się tego najdłużej jak się da i rzadko zmieniam swój stały zestaw, który dla części z Was może wydawać się wręcz nudny.

Z tego właśnie względu z reguły nie interesują mnie wszelkie nowinki i drogeryjne promocje (a raczej interesują, ale wyłącznie w kategorii teoretycznych ciekawostek), a rzeczy które się sprawdziły u mnie, mogę z reguły polecić z czystym sumieniem wszystkim wrażliwcom. 
Jeśli chodzi o kremy pod oczy, to przyznaję się od razu z ręką na sercu, że mam w tym obszarze problem z regularnością - najzwyczajniej w świecie zapominam o tej strefie (między innymi dlatego, że swoje kremy trzymam w lodówce i chociaż odległość między moją łazienką a kuchnią nie jest specjalnie powalająca, to jednak wystarcza żeby w międzyczasie zapomnieć o tym, co miałam zrobić i wiadomo jak się to kończy :)). Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że dla niektórych z Was to pewnie niewybaczalny grzech, zwłaszcza jeśli jest się już po trzydziestce (i to całkiem sporo), ale na szczęście patrząc na moją babcię i mamę, natura poza kapryśną cerą, ofiarowała mi również niezłe geny, co oznacza, że nawet przy minimalnej pielęgnacji mam szansę za kilkadziesiąt lat nie wyglądać całkiem jak suszona śliwka i tej myśli się uparcie trzymam :)

No, ale do rzeczy...
Moja strefa pod oczami jest obszarem bardzo newralgicznym, zwłaszcza w okresie, kiedy zmagam się z nękającą mnie alergią i wtedy jedyną rzeczą, na którą nie reaguję palącym bólem i szalonym łzotokiem, jest termalna woda Uriage (swoją drogą, mój kolejny hit wszechczasów). Ostatnio dołączył jednak do niej ten mały kremik francuskiej aptecznej firmy Avene - Soothing Eye Contour Cream i muszę powiedzieć, że to była miłość od pierwszego użycia. I co ważniejsze - miłość, która nie zmniejszyła się wcale z upływem czasu!

Ta mała (10 ml) tubka idealnie nadaje się dla takich wrażliwców jak ja, którzy mają problem z normalnymi (nawet teoretycznie przeznaczonymi dla podrażnionej skóry) specyfikami. Krem jest super łagodny, dobrze nawilża i, co najważniejsze, ŁAGODZI istniejące już podrażnienia. I można nakładać go również NA powieki. Gdybym była mniej ostrożna w wydawaniu radykalnych opinii, to pokusiłabym się o stwierdzenie, że znalazłam swój ideał - z tym, że lojalnie uprzedzam, jeśli komuś zależy na mocnym działaniu i efektach przeciwzmarszczkowych, to Avene może okazać się zbyt delikatny.
Natomiast jeśli bezskutecznie męczyliście (a raczej -łyście) się dotychczas z kremami, które zamiast koić, dodatkowo podrażniały wrażliwą okolicę wokół oczu, to gorąco polecam przetestowanie tego kosmetyku.

Przy okazji jestem ciekaw,a jak wygląda Wasza sytuacja z kremem pod oczy - czy zawsze pamiętacie o jego nakładaniu, macie jakiś wyjątkowo sprawdzony, czy nadal jesteście na etapie poszukiwań?

Follow my blog with Bloglovin

czwartek, 14 marca 2013

What's new, pussycat?

Dziś będzie post z cyklu "nie-wnoszą-nic-merytorycznego-ale-i-tak-lubimy-je-oglądać", czyli nowe nabytki z ostatnich tygodni (chyba, bo nie pamiętam konkretnie, kiedy co kupowałam). 

Co prawda jakiś czas temu miałam ambitny plan trzymania się z daleka od sklepów, ale jak widać na załączonym obrazku, czasem człowiek musi, bo inaczej się udusi... Usprawiedliwiam się wprawdzie dość żałośnie sama przed sobą, że życie dało mi ostatnio nieźle popalić, więc "należy mi się" - oczywiście to guzik prawda, bo niby dlaczego ma mi się coś z tego powodu należeć - no ale cóż - moje pieniądze, więc mogę sobie ich wydawanie usprawiedliwiać w dowolny sposób :) 

Nie jest tego jakoś dużo, poza tym wszystko zostało dogłębnie przemyślane lub było na liście do kupienia od dawna. Parę rzeczy nadal jest w drodze, ale to dobrze, bo dzięki temu będę mogła je przerzucić do kolejnego wpisu i udawać sama przed sobą, że jestem taka oszczędna i rozsądna (buhahaha). 

No, ale do rzeczy - zbiorczo wygląda to mniej więcej tak:


Jak widać, jest trochę pielęgnacji i kolorówki. No i ciąg dalszy przerwania mojego odwyku lakierowego, o którym wspominałam ostatnio...

Teraz zbliżenia:


 

Na początek zestaw od Lily Lolo, czyli: mój ulubiony podkład w odcieniu Blondie (odkąd go odkryłam, nie sądzę, żebym kiedykolwiek jeszcze wróciła do podkładów "klasycznych" - dla mnie jest po prostu IDEALNY), do niego dorzuciłam róż Ooh La La, o którym naczytałam się tylu pochwał, że uznałam się za skuszoną (na razie się trochę czaję, bo wydaje mi się bardzo ciemny, ale myślę, że to kwestia przełamania się i wyczucia nakładanej ilości) i miniatura pudru Flawless Silk. Do zamówienia wybrałam sobie próbki trzech innych róży (jednego nie ma na zdjęciu, a co ciekawe - na razie najbardziej mi podpasował - mówię o odcieniu Cherry Blossom) i rozświetlacza Star Dust.

 
Następnie idzie pielęgnacja:  skusiłam się na żel do mycia twarzy z firmy Organique - delikatny i z naturalnych składników, do tego dorzuciłam lawendową kulę do kąpieli (której część widać na zdjęciu powyżej), a jako zachętę do kolejnych zakupów dostałam dużą próbkę maski do mycia ciała z lawendą (tak, wiem, jestem monotematyczna z tą lawendą), cytryną i paczuli, która pachnie bosko i generalnie poza tym, że odstrasza wyglądem, to pewnie będzie moim następnym zakupem (więcej o niej możecie poczytać TUTAJ).

Na zdjęciu widać też mój pierwszy kosmetyk Soap&Glory - nie wiem, czy określenie "kultowy" będzie adekwatne, ale na pewno żel do mycia Clean On Me jest jednym z popularniejszych produktów wśród blogerek - często określa się go jako "pachnący jak perfumy Miss Dior Cherie", co być może nie jest do końca prawdą, ale na pewno pachnie bardzo przyjemnie, słodko i luksusowo.

Tu mała dygresja - jeśli chodzi o mnie i o żele pod prysznic, to muszę powiedzieć, że w mojej łazience można dostać oczopląsu - jestem bowiem osobą, która zmienia zapachy w zależności od nastroju, pory roku, pogody za oknem i nie wiem czego jeszcze - dlatego nie wyobrażam sobie używać jednego produktu non stop aż do końca i dopiero wówczas kupować nowy. Dlatego pewnie te 500 ml będzie u mnie gościć dobre parę miesięcy, bo oprócz niego mam ponapoczynanych jakichś pięć lub sześć innych buteleczek :)


O Beauty Elixir od Caudalie czytałam i słyszałam same dobre rzeczy i od dawna chciałam go mieć, ale jakoś zawsze wylatywało mi to z głowy. W końcu jednak się zmobilizowałam i kupiłam buteleczkę 30 ml. 

Używam go codziennie od jakiegoś tygodnia i na razie mogę powiedzieć, że jestem zadowolona, ale nie zachwycona - to, co zauważyłam, to faktyczne delikatne rozświetlenie twarzy (i nadanie jej lekkiej "świeżości"). Nie wiem, jak z trwałością makijażu, ponieważ ja generalnie na to nie narzekam - mój makijaż zarówno z eliksirem, jak i bez niego trzyma się bez problemów cały dzień, więc tu nie mam zdania. Kosmetyk pachnie trochę ziołowo, w sumie przyjemnie. Nie jestem pewna, czy to mój "must have", czy po prostu raczej coś z kategorii kosmetycznych fanaberii, przekonam się pewnie za jakiś czas. 


O suchym szamponie z firmy Batiste napisano już pewnie wszystko, więc nie będę się powtarzać - mam wersję dla szatynek, bo bałam się białego osadu na włosach, który jest minusem pozostałych wersji. Dla mnie to zdecydowanie produkt awaryjny, ponieważ na codzień nie mam absolutnie potrzeby używania tego typu specyfików - moje włosy wyglądają ok nawet po kilku dniach niemycia i poza mną nikt nie ma pojęcia, czy potrzebują odświeżenia  - taki plus kręconej szopy na głowie :) 

Ale testowałam go kiedy byłam mocno chora, a co za tym idzie, nie miałam siły ani chęci na mycie włosów - wówczas sprawdził się ok, nie mówię, że od razu wyglądałam rewelacyjnie, ale uniósł przyklapniętą plerezę i sprawił, że przestałam wyglądać jak wylizana krowim jęzorem :)





Kolejne dwa lakiery od OPI - bardzo wesoła i trochę cyrkowa Polka.com i odcień, który jest ciężki do zdobycia, a który bardzo spodobał mi się na zdjęciach w necie, czyli My Private Jet.

W drodze są kolejne dwie butelki i na razie to będzie chyba wszystko w tym temacie, bo niestety moje ogromne pudło na lakiery okazało się właśnie troszeczkę zbyt małe...


Rozświetlacz The Balm Mary-Lou Manizer to z kolei kosmetyk, o którym marzyłam od wielu miesięcy. Co prawda biłam się ciągle z myślami, czy nie kupić raczej Mineralize Skinfinish z MACa, ale The Balm kusił mnie swoim przepięknym opakowaniem retro i wydawał mi się trochę lepiej dopasowany do mojej cery. No i w końcu udało mi się go zdobyć i przyznam się, że na razie jestem zachwycona - jest delikatny, daje efekt idealnej tafli na kościach policzkowych i właściwie nie jestem w stanie znaleźć w nim żadnych wad :)


I ostatni zakup, czyli chubby stick z firmy Clinique. Ta kredka jest w docieniu 04 Mega Melon, druga (Strawberry coś tam) do mnie idzie (tak to jest, jak człowiek nie potrafi podjąć prostej decyzji). 

Dla kogoś kto, tak jak ja, lubi mieć na ustach COŚ, ale niekoniecznie w kolorze sprawiającym, że widać je (usta) z odległości dwóch kilometrów, jest to produkt idealny - nakłada się bardzo wygodnie, nie trzeba nawet mieć przy sobie lusterka, bo jeśli tylko mniej więcej wiemy, gdzie mamy wargi, nie da się tym zrobić krzywdy :) Ogromny plus za niewysuszanie (nie jestem pewna tego nawilżania, bo ja i tak zawsze najpierw nakładam bezbarwny balsam - aż takiego zaufania do kosmetyków kolorowych nie mam) i naprawdę ładny odcień - w moim przypadku ciężko mówić o jakimś konkretnym kolorze, ale usta wyglądają świeżo i zdrowo. 

Jak doczekam się wersji truskawkowej, to obiecuję podgląd na ustach. 

Na razie mogę powiedzieć, że obecnie to chyba mój ulubiony kosmetyk kolorowy do ust.

Ufff, zaczynając ten wpis, byłam przekonana, że zakupów nie jest dużo, więc będzie w miarę krótko. Nie uwzględniłam jednak mojego wrodzonego słowotoku, więc przepraszam tych, którym może zdarzyło się w połowie zdrzemnąć :)

wtorek, 20 listopada 2012

Shangri la od LUSHa

Było już o kremie bezzapachowym (TUTAJ) , to teraz dla równowagi będzie o jego przeciwieństwie, czyli kremie od LUSHa, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że nie pachnie :)

Lush Skin's Shangri La - Krem nawilżający do cery suchej i dojrzałej



Jest to krem przeznaczony dla skóry dojrzałej, tzn po 30-ce i suchej. 

To mój pierwszy krem od Lusha i wiele wskazuje na to, że nie ostatni :) Zacznę od minusa, bo nie był tani (zapłaciłam za niego 100 zł ze sporym hakiem), ale z tego, co widzę, jest dosyć wydajny i jeśli nadal będzie się sprawdzał tak dobrze, jak do tej pory, to jest szansa, że się zaprzyjaźnimy na dłużej :)

Z ciekawostek - w swoim składzie zawiera Wodę Królowej Węgier (czyli wodę, wódkę i rozmaryn w jakichś super proporcjach), która (według legendy ofkors) ma działanie zapobiegające starzeniu, a nawet odmładzające - hehe, zobaczymy za parę lat :)
 
To, co po otwarciu charakterystycznego czarnego plastikowego opakowania (45g) rzuca się w oczy (a raczej w nos), to zapach - jest on tak intensywny, że myślę, że albo się go od razu pokocha, albo trzeba się przemóc i do niego po prostu przyzwyczaić. U mnie było (i jest) pół na pół - czasem stoję i wącham sobie opakowanie, próbując przede wszystkim dociec, co to jest za zapach, a czasem po sekundzie odrzuca mnie na kilometr :)


Skład: Queen of Hungary Water, Cold Pressed Almond Oil (Prunus Dulcis), Cold Pressed Jojoba Oil (Simmondsia Chinensis), Fresh Wheatgrass Decoction (Triticum Vulgare), Toothed Wrack Seaweed (Fucus Serratus), Aloe Vera Gel (Aloe Barbadensis), Glycerine, Stearic Acid, Fair Trade Cocoa Butter (Theobroma Cacao), Cetearyl Alcohol, Cold Pressed Evening Primrose Oil (Oenothera Biennis), Coconut Oil (Cocos Nucifera), Cold Pressed Wheatgerm Oil (Triticum Vulgare), Beeswax (Cera Alba), Vanilla Absolute (Vanilla Planifolia), Violet Leaf Absolute (Viola Odorata), Lanolin, Triethanolamine, Benzyl Salicylate, Geraniol, Benzyl Benzoate, Farnesol, Linalool, Perfume, Propylparaben.

Jak widać powyżej, w składzie mamy tłoczone na zimno olejki migdałowy, jojoba, kokosowy, z pszenicy, masła i dużo fajnych składników, które podobno potrafią zdziałać cuda z naszą twarzą. 

Krem ten najlepiej nadaje się właśnie na późniejszą jesień i zimę i/lub na noc, bo fantastycznie odżywia skórę - trzeba tylko pamiętać, żeby nie "przedobrzyć" - wystarczy naprawdę niewielka ilość, ponieważ przy większej możemy mieć problem z jego wchłonięciem, a mała porcja cudownie się rozprowadza na buzi.

Przyznam się, że na początku, jako mega wrażliwiec, trochę się bałam tak mocno pachnącego kosmetyku. A jednak muszę powiedzieć, że używam go od jakichś trzech tygodni (nie codziennie, ale raz na kilka dni, głównie na noc, lub wówczas kiedy czuję, że potrzebuję dodatkowego "podpompowania") i jak dotąd, nie zauważyłam żadnych niepokojących objawów. Pomijam moje zwykłe niepokojące objawy, ale są one niezwiązane z tym kremem :) 

Moja skóra go polubiła - już po kilku użyciach widać zdecydowane "odżywienie" i wzmocnienie ujędrnienia - wiem, że to może efekt placebo, ale ja jestem zadowolona :) 

Pod makijaż go nie stosowałam, więc nie wiem, czy i jak z nim współdziała. Myślę, że przy nałożeniu niewielkiej ilości (która naprawdę w zupełności wystarcza), nie powinno być z tym problemów. 

Ogólnie widzę same plusy (poza wspomnianym zapachem, który może być zarówno zaletą, jak i wadą) oraz - a zwłaszcza - dostępnością - nadal bowiem czekamy na otwarcie polskiego sklepu LUSH, a tymczasem pozostają nam zakupy w krajach, do których firma ta już dotarła, znajomi, lub ebay/allegro :) 

To nie koniec mojej przygody z LUSHem, ale podchodzę do tych kosmetyków dość sceptycznie - tzn wiem już, że w jej ofercie są zarówno hity, jak i totalne buble, w związku z czym staram się najpierw zrobić porządny research, a dopiero potem decyduję się na zakup. Póki co system ten sprawdza się u mnie, tzn udało mi się jeszcze nie trafić na lushową minę, zobaczymy, co będzie dalej :)

Wiem, że wśród blogerek LUSH cieszy się dość sporym powodzeniem. 
A jak jest z Wami  - znacie / lubicie? Polecicie / odradzicie mi coś? 

sobota, 17 listopada 2012

Kremowo od Uriage

Dziś będzie o kremie, który pojawił się w moich zakupach już jakiś czas temu (a konkretnie na początku lipca), a teraz zbliżam się do końca opakowania, więc to dobry moment żeby opisać go trochę dokładniej. 

Uriage Toléderm Riche Creme Nutri-Apaisante - Krem kojąco-odżywczy do twarzy


Te z Was, które czasem tu bywają, mogą kojarzyć, że mam bardzo wrażliwą i kapryśną cerę - ostatnio zresztą znowu sporo czasu zajęło mi dojście do jakiegokolwiek ładu z nią, stąd między innymi moja nieobecność na blogu. Ale nie o tym miało być :) 

Krem ten jest przeznaczony właśnie do cery super wrażliwej, nietolerancyjnej i suchej. Świetnie też nadaje się na coraz zimniejsze dni, dobrze współgra z makijażem, więc nawet te z Was, które mają skórę normalną, ale czują, że potrzebują czegoś trochę bardziej treściwego, mają szansę się z nim polubić.

Pod warunkiem jednak, że nie macie nic przeciwko produktom bezzapachowym, a raczej z bardzo delikatnym "aptecznym" zapachem - jako że jest on przeznaczony dla wrażliwców, został pozbawiony tych składników, które mogą potencjalnie uczulać (w tym substancji zapachowych, parabenów i środków koloryzujących). 
Mamy za to wodę termalną Uriage :) 

Skład: Water, Hydrogenated Polydecene, Uriage Thermal Spring Water, Cetearyl Isononanoate, Squalane, Glycerin, Cetyl Alcohol, Pentylene Glycol, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Dimethicone, Tromethamine, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Chlorphenesin, Sodium Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Benzoic Acid, Isohexadecane, Disodium EDTA, Polysorbate 80, Sorbitan Oleate, Hydrolyzed Algin.

 

Produkt otrzymujemy w standardowej tubce o pojemności 50 ml, z nakrętką.

Konsystencja jest mimo wszystko dość delikatna, nie ciężka, przynajmniej w moim odczuciu. 

I od razu uprzedzam, że to jest krem, który może złagodzić delikatny dyskomfort czy podrażnienie, ale przy większych problemach (takich jak moje), nie zdawałabym się wyłącznie na niego. U mnie osobiście sprawdza się on świetnie po okresie najgorszych problemów, kiedy już uda mi się doprowadzić skórę do odrobinę lepszego stanu (tzn wówczas zazwyczaj nadal jest ona ściągnięta i wysuszona i w tych sytuacjach Uriage radzi sobie naprawdę świetnie - tzn stopniowo, przy regularnym stosowaniu, skóra wraca do normalności).

Nie zauważyłam również tendencji do zapychania, a używałam go przez ostatni okres dość regularnie, głównie rano, pod makijaż, czasem także na noc, kiedy potrzebowałam czegoś łagodnego, ale uczciwie nawilżającego. 

Reasumując, polecam jeśli:
- macie skórę wrażliwą, potrzebującą delikatnego ukojenia, lub suchą,
- nie macie ogromnych problemów ze skórą (tzn przy naprawdę mocnych podrażnieniach, niestety nie działa on aż tak spektakularnie, powiem więcej - np moją skórę w okolicach nosa, która była naprawdę w opłakanym stanie, dodatkowo potrafił podrażnić, ale to była wyjątkowa sytuacja),
- potrzebujecie treściwej, ale mimo wszystko dość lekkiej warstwy ochronnej przed czynnikami zewnętrznymi i zmianami pogodowymi,
- chcecie trochę odżywić Waszą buzię przed zimą. 

Ceny nie pamiętam, ale kojarzy mi się coś ok. 50 zł w SP. 

A poniżej możecie zobaczyć, jak wygląda moje dzisiejsze przedpołudnie :)  Na koncert Lany się nie wybieram, ale kiedy zobaczyłam, że ukazało się podwójne wydanie jej płyty (z dwiema moimi ulubionymi piosenkami, czyli Ride i jej wersją Blue Velvet), szybko wrzuciłam ją do koszyka w merlinie i słucham jej właściwie bez przerwy od kilku dni. 
Do tego trochę klasyki, czyli Henry James i jestem w siódmym niebie...

Mam nadzieję, że spędzacie tę sobotę równie przyjemnie :)


wtorek, 23 października 2012

Dwie maseczki później...

O nowych nabytkach maseczkowych pisałam tutaj KLIK

Od razu muszę się przyznać, że nie jestem osobą zbyt sumienną (chociaż czasem mam zrywy, kiedy naprawdę się staram), dlatego z maseczkami z reguły mam pewien problem. A konkretnie taki, że rzadko ich używam. Jeśli w ogóle. 

No, ale skoro już zrobiłam taki mały zapasik i jeszcze się nim publicznie pochwaliłam, to trochę głupio byłoby odkryć te saszetki za jakieś pół roku, zakitrane smętnie w kącie...

Dlatego też postanowiłam podjąć śmiałe kroki i ... ZUŻYĆ je - ha! 

Potem poszło z górki :) 

Kiedy już wiedziałam, CO chcę zrobić, pozostało tylko pytanie - KTÓRĄ najpierw? 

I tu właśnie zaczęły się schody. 

Bo tak naprawdę skąd mam wiedzieć, czy moja skóra w danym momencie bardziej spragniona jest relaksu, nawilżenia, czy też może dodatkowego wygładzenia?? Gapiąc się dzień w dzień w swoją twarz w lustrze, nie mam zielonego pojęcia, co by jej się przydało w pierwszej kolejności (mam wrażenie, że wszystko oczywiście, ale nie jestem pewna, czy byłaby mi wdzięczna za taką mega dawkę wszelakich dóbr). 

Tak więc strzeliłam trochę w ciemno, biorąc głównie pod uwagę moje ostatnie przejścia nerwowo-nie-wiadomo-jakie i fakt, iż przez jakiś czas miałam wrażenie, że prowadzę z moją twarzą wojnę podjazdową, a właściwie to nawet taką bardziej psychologiczną na przetrzymanie (ja póki co przegrywam, żeby była jasność). 

Dlatego na pierwszy ogień poszła zielona kojąca maseczka firmy Eveline, która ma działać jak coś w rodzaju kompresu (maseczka, nie firma oczywiście). 


Taka saszetka starcza spokojnie na dwa razy, przy bardzo hojnym nakładaniu jej na całą twarz, szyję i dekolt, a w opakowaniu zostaje jeszcze odrobina na jakiś mały dodatkowy relaksik :)


Jak wspominałam w poście zakupowym, maseczka należy do grupy samowchłaniających się, co dla mnie osobiście jest sporą wygodą - w ten sposób nie muszę pilnować czasu i bawić się w zmywanie - po prostu nakładam ją na twarz i zapominam o niej, pozwalając, żeby sobie działała :)

Ma ona formę białego kremu i lojalnie uprzedzam co wrażliwsze nosy, że charakteryzuje się również naprawdę intensywnym zapachem, którego nie mogę zidentyfikować od kilku dni. Jest on całkiem przyjemny, trochę kojarzy mi się z dzieciństwa z jakimś odrobinę bardziej ekskluzywnym kremem mojej mamy.  Mnie osobiście nie przeszkadza, chociaż nie wykluczam, że gdybym miała używać tego produktu naprawdę regularnie, to ten zapach mógłby mnie po jakimś czasie zacząć denerwować.

Sama maseczka wchłania się całkiem dobrze, ale nie do końca (z tym, że jak napisałam na początku, ja sobie jej nie żałuję), więc nawet po kilkunastu minutach zostawia leciutko lepiącą się warstwę - dlatego fajnie jest nałożyć ją sobie nie przed samym snem (bo wówczas jej kojące właściwości będzie mogła docenić głównie nasza poduszka), tylko trochę wcześniej, żeby mieć czas spokojnie sobie z nią pochodzić. 

Muszę także wspomnieć o czymś, co dla mnie osobiście jest bardzo istotne - mam bardzo wrażliwą skórę i przyznam się, że zazwyczaj ze sporymi obawami i dystansem podchodzę do kosmetyków drogeryjnych (nie raz udało mi się już naprawdę zrobić sobie nimi spore kuku), dlatego nawet maseczka, która ma w nazwie "kojąca" oraz "SOS" nie do końca wzbudza moje zaufanie. Zawsze jest bowiem ryzyko, że to, co miało koić, uczuli i podrażni i zamiast gładkiej, wypoczętej i zrelaksowanej skóry przywitam się z purpurowym pieczeniem. 

I tu duży plus - po dwóch razach moja twarz najwyraźniej nie ma nic przeciwko niej, wręcz przeciwnie :) Wygląda faktycznie na jakąś taką świeższą (nie wiem, czy jest zrelaksowana, bo boję się zadawać takie intymne pytania, ale zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest bardziej rozluźniona :)) 

Tak więc ja jestem na tak i bardzo się cieszę, że odkryłam nową (dla mnie) formułę maseczek samoabsorbujących, ponieważ dla takiego leniwca jak ja, jest to rozwiązanie idealne :)

Znacie te maseczki? Jeśli należycie do tych świetnie zorganizowanych kobiet, które mają rozplanowane wszystkie zabiegi kosmetyczne i robią je regularnie co do dnia, to poza tym, że "I hate you so much right now, but in a good way" :)), to właśnie zzieleniałam z zazdrości. 

Ale jak dorosnę to tez taka będę :P

poniedziałek, 8 października 2012

Moje pielęgnacyjne KWC cz.1

Już od jakiegoś czasu zbierałam się, żeby zrobić coś w rodzaju zestawienia moich ulubionych kosmetyków wszechczasów - taki prywatny ranking produktów, których używam od dłuższego czasu (w większości od lat) i których nie zamierzam zmieniać, bo sprawdzają się rewelacyjnie (a jak wiadomo - lepsze jest wrogiem dobrego). Są to po prostu rzeczy, które sprawdziły się u mnie w różnych okolicznościach, nigdy mnie nie zawiodły i sprawiły, że w danej kategorii nie szukam już nawet ich odpowiedników ani nowości. To taka moja osobista Creme de la Creme :)

Oczywiście znając mnie i moją sklerozę (chociaż ja wolę jak moi znajomi mówią, że mam po prostu pamięć złotej rybki - kto ciekaw, niech sobie wygoogla co to znaczy :)), to pewnie zapomniałam o całym mnóstwie rzeczy, stąd cz.1 w tytule. Nie wykluczam bowiem, że pojawią się kolejne, gdy:
a) przybędzie mi ulubieńców
b) coś mi się przypomni
c) postanowię zrobić kontynuację dotyczącą np. pielęgnacji ciała lub kolorówki

Jak widać, poza sklerozą, cierpię również na lekki słowotok :D

Podejrzewam, że większość prezentowanych przeze mnie produktów lepiej lub gorzej znacie, dlatego postaram się ograniczyć do krótkiego (haha!) komentarza, a jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się jakichś szczegółów, to zapraszam na dół do pytań :) 

1. Kultowy płyn micelarny Bioderma Sensibio. 

Nie wiem, czy jest jeszcze coś nowego i odkrywczego, co można o nim napisać - dla mnie to ideał, oczywiście można ponarzekać na cenę, ale przyznam się, że tak jak używam go od dobrych paru lat, to naprawdę chyba ani razu nie zdarzyło mi się go kupić w standardowej cenie - ZAWSZE gdzieś jest na niego promocja, trzeba tylko poszukać. Co tu dużo mówić - uwielbiam go i absolutnie się nie zgadzam z osobami, które twierdzą, że jest przereklamowany i że na rynku są fantastyczne, o połowę tańsze odpowiedniki. NIE MA :P



2. Dwufazowy płyn do demakijażu oczu Yves Rocher z wyciągiem z bławatka. 

Jak już gdzieś pisałam, to kolejny produkt, którego używam od wielu, wielu lat i tak jak Biodermę, także zawsze kupuję go na promocji i mam w szafce zapas kilku buteleczek (inaczej bym chyba nie zasnęła).


3. Żel do mycia twarzy Nuxe Perfection. 

W moim zestawieniu zdarzają się także produkty, które dosyć szybko awansowały do grona ulubieńców i to jest jeden z tych przykładów. To moje pierwsze opakowanie, używam go od kilku miesięcy, natomiast muszę powiedzieć, że skubaniec jest tak wydajny, że mam wrażenie, że chociaż go w ogóle nie oszczędzam, ubywa go niezmiernie wolno. Bardzo delikatny i skuteczny specyfik, idealnie współpracuje z moją ulubioną szczoteczką do mycia twarzy Shiseido - tak więc czegóż chcieć więcej? Nie mówię, że już nigdy nie wypróbuję nic nowego z tej kategorii (bo np na liście jest jeszcze Sanoflore), ale na 100% do tego żelu jeszcze wrócę.




4.  Woda termalna Avene. 

Miałam wprawdzie uogólnić to hasło do samej "wody termalnej", ponieważ cały czas poluję na wodę Uriage, która podobno jest lepsza od Avene, no ale ponieważ ranking robię dziś, to muszę przyznać, że do tej pory nie znalazłam lepszego odpowiednika. Wiem, że niektórzy uważają, że kupowanie takiej wody to fanaberia i ogólnie przewaga techniki nad zdrowym rozsądkiem, ale ten kto jest "szczęśliwym" posiadaczem mega wrażliwej cery z całą pewnością potwierdzi, że taka woda naprawdę potrafi ukoić podrażnioną skórę i nie ma w ogóle porównania ze zwykłą kranówką, nawet przegotowaną, przefiltrowaną czy nie wiem jeszcze jaką.




5. Hydrolat oczarowy. 

Mój kosmetyczny "must have". Używam go jako toniku, a także każdorazowo, kiedy chcę odświeżyć swoją skórę, lub też załagodzić jakieś podrażnienia. To kolejny produkt, który po prostu muszę mieć w szafce, a jak się kończy, to natychmiast zamawiam kolejną butelkę. Od czasu do czasu zdarza mi się przetestować inne hydrolaty (chwilowo mam jeszcze lipowy), ale oczarowy bije wszystkie na głowę.



6. Olejek z drzewa herbacianego. 

Koniecznie ze sprawdzonego źródła (z upewnieniem się, że można go nakładać bezpośrednio na twarz) - produkt maksymalnie wydajny i po prostu cudotwórca - na wszelkie niespodzianki, nieprzyjaciół, czy jakkolwiek nazwiemy te paskudztwa, które postanawiają od czasu do czasu uprzykrzyć nam życie (i twarz) - pięknie dezynfekuje, wysusza (ale tylko punktowo) i sprawia, że to co dopiero się wykluwało, prawdopodobnie nigdy już nie wyjdzie poza tę fazę :)




7. Peeling enzymatyczny z owoców tropikalnych. 

To kolejna rzecz, którą mam od niedawna, ale która momentalnie (właściwie po pierwszym użyciu) wskoczyła na listę ulubieńców i pewnie długo z niej nie zejdzie :) Właściwie ciężko powiedzieć, czy to jest bardziej peeling, czy maseczka, ale na pewno coś, co tacy wrażliwcy jak ja uwielbiają - nawet nie potrafię dokładnie określić, co ten produkt robi z moją twarzą, ale na pewno zostawia ją przepięknie rozjaśnioną, oczyszczoną i szczęśliwą :) Więcej uwag nie mam, mam tylko nadzieję, że moja radość nie okaże się przedwczesna i za miesiąc nie wrócę tu odszczekiwać wszystkie te peany :)




8. Krem Lipobase (a także Elo baza, którego nie ma na zdjęciu, ale uwielbiam oba!)

Kosmetyk, który nie raz uratował mi twarz - tu mała dygresja, ponieważ jak się niedawno okazało, zdiagnozowano u mnie ŁZS (czyli Łojotokowe Zapalenie Skóry), które nasila się w okresach intensywnego stresu i niestety objawia się potwornym wręcz wysuszeniem skóry w niektórych partiach (okolice nosa, brody, uszy, czasem szyja, powieki oraz linia przy włosach) - kto czegoś podobnego nie przeżył, ten pewnie nawet nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, bo to jest po prostu koszmar - obłażenie żywcem ze skóry :( 
Dlatego kosmetyki takie jak Lipobase, które jednocześnie nawilżają, natłuszczają i łagodzą te objawy, są prawdziwym skarbem. Minus jest taki, że Lipobase wchłania się tylko do pewnego stopnia, więc generalnie po aplikacji świecę się jak psu jajca, ale cóż - wolę to, niż wyobrażać sobie, że jestem jaszczurką :P




9. Masło shea. 

Właściwie chyba też nie mam co się zbytnio rozwodzić - uniwersalny klasyk - używam go niemal do wszystkiego - począwszy od twarzy, ust, przesuszonych części ciała, jako maskę na stopy, nawilżacz do skórek, a czasem nawet jako okład na włosy. Uwielbiam i koniec. Zwłaszcza w chłodniejszych porach roku staram się wyszukiwać kosmetyki z dodatkiem masła shea - głównie w produktach do rąk i stóp.



10. Olej arganowy.

Kolejny produkt z milionem zastosowań. Ja używam głównie do twarzy i włosów, ale zdarza mi się rozprowadzić kilka kropel na wybrane miejsca na ciele (tam, gdzie pojawiają się jakieś podrażnienia, wysuszenie etc., na wysuszone dłonie, skórki i paznokcie, pod oczy) - często mieszam go z olejkiem ze słodkich migdałów i wówczas to już jest mieszanka prawie wybuchowa, w sensie kosmetyk idealny :)



11. Krem do skórek Burt's Bees. 

Skoro już jesteśmy przy skórkach, to nie mogę nie wspomnieć o tym kosmetyku, który choć niepozorny, naprawdę potrafi wiele :) Moje skórki go uwielbiają, chociaż przyznaję, że czasem są tak wysuszone, że muszę się wspomagać innymi preparatami. Ale używany regularnie (a ze względu na cudowny cytrynowy zapach, to sama przyjemność!), daje widoczne rezultaty. 
Ostatnio jednak (z uwagi na słabą dostępność na polskim rynku) zaczęłam szukać potencjalnego zamiennika i powiem szczerze, że nie wykluczam, że go znalazłam w postaci bardzo podobnego produktu z Lawendowej Farmy - testy trwają, ale póki co muszę powiedzieć, że Balsam do skórek z LF ma szansę zdetronizować BB, głównie ze względu na cenę oraz dostępność.



12. Balsam do ust Reve de Miel firmy Nuxe. 

Chyba nic nie robi tak dobrze moim ustom jak ten balsam - nie wyobrażam sobie nie mieć go przy łóżku, aby móc po niego sięgnąć przed snem. Co wieczór nakładam grubą warstwę i zapominam o problemie pękających i wysuszonych ust :) Można się przyczepić do opakowania (bo to niehigieniczny słoiczek, w którym maziamy paluchami!), ale mnie osobiście to nie przeszkadza, zwłaszcza że używam tego produktu wyłącznie wieczorem przed snem - w torebce noszę inne rzeczy :) 
Aktualnie również testuję kolejny potencjalny zamiennik, czyli Pomarańczowy Cukierek do ust, również z Lawendowej Farmy (jak widać, mamy spory potencjał, który może z powodzeniem konkurować z zagranicznymi firmami) - ten balsamik ma świetny, naturalny skład i póki co sprawdza się wyśmienicie. Na razie nie zdetronizował Nuxe'a, ale kto wie co przyniesie przyszłość :)




13. Balsam ułatwiający zasypianie z lawendą i bergamotką firmy Badger. 

Niestety to najtrudniej dostępny produkt ze wszystkich opisywanych powyżej - znalezienie go i sprowadzenie do Polski wymagało ode mnie trochę trudu, ale muszę powiedzieć, że opłacało się. Nie wiem jak wytłumaczyć fenomen tego produktu - jest to organiczny balsam o dość intensywnym zapachu, który wcieramy w skronie (i ewentualnie w przeguby dłoni) przed snem. Uwalniające się olejki eteryczne sprawiają, że po pierwsze łatwiej przychodzi nam zasypianie (a to liczy się zwłaszcza kiedy mamy jakiś bardziej stresujący okres, jak ja obecnie), a po drugie autentycznie budzimy się w lepszej kondycji i bardziej wyspani - wiem, że brzmi to co najmniej jak bajka o żelaznym wilku, ale u mnie sprawdza się to w 100%. Chwała Bogu, że to taki wydajny produkt, bo przynajmniej mogę mieć nadzieję, że zanim mi się skończy, to uda mi się go znaleźć w jakimś polskim sklepie :)



14. I ostatni produkt na dziś, który oczywiście kompletnie wyleciał mi z pamięci.

A mowa o kultowej oliwce blogerskiego światka, czyli Oliwce HIPP. 

Bardzo ją lubię i stosuję zamiennie ze wszelkimi masłami i balsamami do ciała. Ładnie pachnie, dobrze się wchłania, cudownie nawilża. Większej reklamy chyba nie potrzebuje, bo chyba wszyscy ją znają :)




Ufff, trochę mi się tego nazbierało...Oczywiście miałam rację, że o czymś zapomnę, dlatego sądzę, że za jakiś czas zrobię kontynuację tego mini cyklu.

Podoba Wam się idea przedstawiania takich osobistych Kosmetyków Wszechczasów?

A jak jest z Wami - macie takie produkty, których używacie od lat, czy raczej należycie do grupy poszukiwaczy i wolicie testować ciągle coś nowego? Chętnie poczytam jakie kosmetyki znalazłyby się na Waszej liście.

niedziela, 23 września 2012

Co wykończyłam...czyli Denko 2 :)

Tak, jak obiecałam, dziś będzie znowu kosmetycznie, czyli pooglądamy sobie moje ostatnie zużycia. 
 
Po pierwszym denku (chyba się powoli oswajam z tą nazwą :)) sądziłam, że kolejne nigdy nie nadejdzie - przez ostatni okres (dość długi) miałam wrażenie, że moje kosmetyki należą do tej samej kategorii, co bajkowy stoliczek, który się nakrywał ponownie, kiedy tylko coś z niego znikało...No, po prostu zużywałam, zużywałam, a dna jakoś nie było nigdzie widać. 

Tak więc chwilę to trwało, ale ostatecznie coś się uzbierało :) 

Wprawdzie z przeglądu zdjęć można wysnuć wniosek, że przez ten czas praktycznie się nie myłam (bo wykończyłam zaledwie jeden żel pod prysznic), za to najwyraźniej bez przerwy zmywałam paznokcie (3 zmywacze!), no ale cóż - jest jak jest :) 


Nie wszystko się załapało do zdjęcia zbiorowego, ponieważ kilka rzeczy dokończyłam trochę później. 

No dobrze, lecimy z tym koksem. 

Na początek pielęgnacja ciała: 

1. Moje ulubione masło do ciała z TBS o zapachu różowego grejpfruta. Idealne w okresie wiosenno-letnim, więc skończyło się w optymalnym momencie :) Teraz czekam na jakąś promocję, żeby kupić mojego drugiego ulubieńca, czyli malinę. A w międzyczasie zużywam zapasy, których mam duuuuużo, więc w najbliższym czasie nie spodziewajcie się raczej denek z tej kategorii (no, chyba, że nie będę nic robić, tylko się smarować, zmywać i smarować)...


2. Żel do golenia Gillette Satin Care Floral Passion. Zapach ok, konsystencja też, ogólnie nie mam mu nic do zarzucenia poza stwierdzeniem, że w zasadzie to dla mnie to trochę zbędny produkt, bo na ogół i tak z lenistwa używam do golenia odżywki do włosów (jakiejkolwiek), lub nawet żelu pod prysznic (tak, wiem, straszna jestem)... Niemniej jednak mam jeszcze jedno opakowanie w zapasie, bo kupiłam dwupak.



3. Płyn do higieny intymnej Lactacyd. Mój nr 1 od lat. Jest delikatny, nie podrażnia i na pewno kupię go jeszcze nie raz, chociaż chwilowo testuję płyn Biały Jeleń (który też jest całkiem ok). 


Kategoria druga, czyli coś do włosów.

4. Próbki szamponu i odżywki L'Occitane z serii Repairing do włosów suchych i zniszczonych. Cóż, próbki były mikroskopijne i naprawdę nie wiem jak ktoś po ich zużyciu jest w stanie podjąć decyzję o zakupie pełnowymiarowego opakowania - ja w każdym razie się nie zdecyduję, bo po tym jednym razie (na tyle mi starczyły, szaleństwo!) nie zauważyłam, żeby zrobiły z moimi włosami cokolwiek. Tak więc na razie dziękuję, postoję, zużywam dalej swoje wielkie butle...

5. Fluid do układania loków firmy Macadamia. Dla mnie to świetny produkt, na tyle świetny, że już się zaopatrzyłam w kolejne opakowanie. Jedynym minusem (poza średnim składem, mimo fajnej nazwy) jest cena, zwłaszcza że produkt jest średnio wydajny. Ale moje włosy go lubią i ładnie się po nim układają, więc dopóki nie znajdę czegoś równie dobrego, pewnie jeszcze trochę sobie razem popracujemy...



Pielęgnacja twarzy. 


6. Od lewej: miniaturka płynu micelarnego Effaclar LRP. Tyłka nie urywa, wolę moją Biodermę, ten akurat testowałam na jakimś wyjeździe i był ok. Do kompletu miałam jeszcze próbkę kremu Effaclar K i powiem krótko - wolę Effaclar Duo :) 

7. Naturalny krem do twarzy różany Lavera Faces. To był z tych kosmetyków, którym na początku byłam totalnie zachwycona, ale mniej więcej od połowy opakowania zaczęłam z utęsknieniem wypatrywać końca naszej współpracy - niby nic mi złego nie zrobił, ale właściwie pozytywnych efektów też nie zauważyłam. Przyzwoicie nawilżał i to tyle, zapach zaczął mnie denerwować po zużyciu 1/3 opakowania. Nie kupię go ponownie.

8. Próbka serum z witaminą C z firmy Lierac. Podczas zakupów w SP nie mogłam się zdecydować, czy wolę słynne Flavo C, czy właśnie Mesolift Lierac, czytałam dużo dobrego (i niezbyt dobrego też) o jednym i o drugim produkcie, więc zdałam się trochę na pomoc konsultantki. Ona poradziła mi, żebym z moją wrażliwą cerą ze skłonnościami do dziwnych reakcji spróbowała najpierw jednak Flavo C (i tak zrobiłam), a Lierac (który ma w składzie więcej potencjalnie uczulających składników), wzięła na przetestowanie. Po wstępnych testach wiem już, że dokonałam dobrego wyboru - bardziej pasuje mi serum firmy Auriga i do niego na pewno wrócę (może potem do tej silniejszej wersji), a Lierac pozostanie moim "second choice" :) 

9. Woda termalna Vichy. Dostałam jako gratis do jakichś zakupów. Nie jest to zły produkt, powiedziałabym, że w swojej kategorii jest całkiem niezły, ale wolę Avene, a teraz czaję się na chwaloną wszędzie Uriage, więc do Vichy raczej nie wrócę (no, chyba, że znowu dostanę ją w prezencie). 

10. Dwufazowy płyn do demakijażu oczu Yves Rocher.  Mój numer 1 już od wielu, wielu lat (myślę, że w tym momencie to już idzie w dziesiątki :)) Uwielbiam i raczej nie zmienię - łapię się na tym, że nawet nie korci mnie testowanie czegokolwiek innego - ten jest dla mnie po prostu idealny - delikatny, zmywa wszystko, nie podrażnia oczu, nie robi mgły, normalnie cudo :) Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to może stosunek ceny do wydajności, ale i tak zawsze kupuję go na jakichś promocjach. To jeden z moich kosmetyków wszechczasów i produkt, który ZAWSZE mam w zapasie :) 

Mikro kategoria - kolorówka:


11. Cała seria próbek, głównie z firmy Everyday Minerals (plus jedna z Lily Lolo) - to był okres, kiedy próbowałam się zdecydować na podkład mineralny (udało się, ale o tym za chwilę), a spory wybór doprowadzał mnie do szału. 

Poniżej widać próbki podkładów w kolorach: Fairy Light, Light Neutral oraz pudry wykańczające EM i LL (gdybym nie miała już pudru bambusowego z BU, to myślę, że moim wyborem byłby Flawless Silk z Lily Lolo, bo jest naprawdę świetny). Niestety dwóch pudrów to ja nie zużyję pewnie przez całe lata, więc chwilowo skończy się na próbce.


12. Tu z kolei widać próbki podkładu Everyday Minerals z nowej formuły Jojoba Base, w trzech odcieniach. Ostatecznie wybrałam pełnowymiarowy podkład w odcieniu Vanilla, który idealnie stapia się z moją skórą i daje autentyczny efekt Photoshopa :) Jestem zachwycona i raczej nie wyobrażam sobie powrotu do normalnego podkładu (chociaż oczywiście "nigdy nie mów nigdy")...


Na koniec kategoria mieszana, czyli coś do ciała, zębów i paznokci :)


13. Pasta do zębów BLANX Med. Lubię i pewnie kupię kolejne opakowanie, chociaż z reguły czekam w SP na obniżkę, bo jeśli dobrze pamiętam, nie jest ona najtańsza. Ale moje zęby też ją lubią, więc na pewno wkrótce u mnie zagości ponownie.

 14. Żel pod prysznic Nivea Sunny Melon. Przyznam się, że ciężko mi idzie ocenianie żeli i produktów do mycia, ponieważ ciągle je zmieniam i właściwie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek kupiła jakiś dwukrotnie. Ten był świetny latem, bo pachniał przepięknie i dobrze się sprawdzał, nie wysuszał mojej skóry, ale czy kupiłabym go ponownie? Nie sądzę, zwłaszcza przy tak ogromnym wyborze w sklepach. To, co było w nim fajne, to małe kuleczki, perełki olejku, które rozpuszczały się w trakcie mycia i dawały wrażenie dodatkowego nawilżenia. Ogólnie przyjemny produkt.

15, 16 i 17, czyli seria zmywaczy do paznokci. Nie, żebym miała jakiegoś fioła na tym punkcie, po prostu korzystając z tego, że akcja denko mobilizuje mnie do wykańczania posiadanych przeze mnie produktów, zamiast kupowania w nieskończoność nowych, postanowiłam pozbyć się tego, co zalegało w szafce od nie pamiętam kiedy. W każdym z nich zostało trochę zmywacza, a ponieważ ja praktycznie zawsze mam pomalowane paznokcie, to siłą rzeczy, zużywam tego produktu całkiem sporo.

Ten poniżej to ziołowy zmywacz z olejkiem z kiełków pszenicy firmy Delia Cosmetics. Wbrew obietnicom producenta, nie zauważyłam wzmocnienia moich paznokci, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że mi dodatkowo wysuszał płytkę. Zmywał ok, ale moje skórki go nie polubiły. Zawiera aceton. Nie sądzę, żebym jeszcze do niego wróciła.


 Kolejny w tej grupie to zmywacz Killys, tym razem bez acetonu.Niestety u mnie się nie sprawdził, tzn przy delikatnych, jasnych lakierach jakoś dawał radę, ale już przy ciemniejszych, kiedy miałam na paznokciach swoje standardowe kilka warstw, można było dostać szału, bo był po prostu za słaby. Tak więc to był nasz pierwszy i ostatni raz.


Na koniec ostatni już produkt ( i ostatni zmywacz :)), czyli słynna rossmanowska Isana, ta zielona (widać ją na zdjęciu powyżej, obok żelu Nivea).  Używam go regularnie od kilku lat i chociaż nie jest idealny (aceton w składzie) i trochę jednak wysusza paznokcie, to jak dotąd nie znalazłam nic lepszego. Bo skuteczny jest bardzo - zmywa wszystko, łatwo go dostać, jest raczej tani. Wprawdzie po mojej ostatniej wizycie na ulubionych blogach zapisałam sobie nazwę jakiegoś zmywacza w żelu, który zamierzam przetestować przy okazji, ale póki co na półce czeka kolejna duża butla Isany. 
No, chyba że znacie i polecicie mi coś lepszego?

Całkiem sporo się tego nazbierało, ale oczywiście nie były to zużycia jednego miesiąca :) Znacie któryś z ww produktów? A może macie odmienną opinię?

Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...