Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 16 września 2017

"LIFESTYLE Mamy wrzesień, czas na #teamjesien!

Mamy jesień, mamy jesień! 

Z góry przepraszam za moją ekscytację (przejawiającą się m.in. w tytule z cyklu "nie czuję jak rymuję") tych z Was, którzy nadal są w trakcie rozpaczania po zbyt krótkim/zbyt zimnym/zbyt deszczowym/zbyt* (*wstaw dowolne określenie) lecie, ale jeśli znacie mnie osobiście lub jesteście tu ze mną dłużej, to zapewne wiecie doskonale, że należę całym sercem do #teamjesien i po prostu uwielbiam tę porę roku! Poprzedni wpis z tej serii możecie znaleźć TUTAJ (właściwie mogłabym go spokojnie przekleić w całości, bo nic się nie zmieniło).


Zawsze niecierpliwie czekam na koniec sierpnia, żeby móc już "na legalu" zacząć się krzątać i ogarniać swoje mieszkanie, przygotowując je na nadchodzące chłodniejsze miesiące - co oznacza np. kupowanie nowych poszewek na poduszki, wyciąganie koców, swetrów i ciepłych kapci, dyniowe i jesienne świeczki, no i ogólnie pożegnanie z pastelami na rzecz ciemniejszej kolorystyki. 


W tym okresie zazwyczaj szykuję też sobie zapasy filmów i seriali do oglądania wieczorami, bo taka ze mnie rozrywkowa ciotka, że od biegania po knajpach, zdecydowanie wolę zacisze swojego mieszkania. A co - wolno mi :) #granniejo

A jeśli jesteśmy w temacie filmowym, to przyznam się Wam do czegoś. Otóż w tym roku po raz pierwszy w życiu (sic!) obejrzałam Harry'ego Pottera... Mam nadzieję, że po drugiej stronie ekranu nie odbył się właśnie zbiorowy jęk rozpaczy, połączony z facepalmem... Ale powiem tak - w momencie, kiedy Harry pojawił się na świecie, ja byłam już, za przeproszeniem, starą dupą i opowieści o małoletnim czarodzieju jakoś nie bardzo wpisywały się w moje upodobania czytelnicze (a potem filmowe). Tak więc oczywiście byłam świadoma całego hype'u wokół tej historii, ale omijałam to raczej szerokim łukiem. Ponieważ jednak mam teorię, że na starość dziecinnieję, to uznałam, że moment, kiedy w sumie mogę już spokojnie zacząć się zajmować organizowaniem sobie kryzysu wieku średniego jest idealnym czasem na to, żeby nadrobić tę zaległość. Zorganizowałam więc sobie w któryś weekend maraton filmowy z Harry'm i przyznam się, że trochę przepadłam, bo...mi się spodobało :) (mówiłam - dziecinnieję!) Idąc więc za ciosem, obejrzałam wszystkie części, które teraz nieodmiennie będą mi się kojarzyły w 100% z jesienią, więc nie wykluczam, że jeszcze do nich wrócę. 

Z jesienią kojarzą mi się oczywiście również klimatyczne kryminały. Ostatnio, pod wpływem IG, zapoznałam się z bardzo głośnym tytułem "Nocny film" Marishy Pessl i powiem tak - lekko się rozczarowałam. Ale zaznaczam - LEKKO! Żeby nie było, że zaraz zostanę zlinczowana przez wszystkie osoby, które w social mediach zamieszczają peany na temat tejże książki. Ja po prostu spodziewałam się (zwłaszcza po tym szale, jaki obserwowałam na niektórych profilach) czegoś więcej. To jest bardzo przyzwoicie napisana książka. Jest wciągająca, dość oryginalna i szybko się czyta. I to właściwie tyle. Bo "klimatu jak z Twin Peaks" i żadnego podwójnego dna to ja w niej moi drodzy nie znalazłam. A szukałam, wierzcie mi. Dlatego powiem tak - polecam ją, bo jest ok, natomiast z pewnością nie jest to pozycja, do której wrócę i która będzie mi zaprzątać jakoś dłużej myśli. I to tyle w tym temacie. 

W ogóle to nie wiem, jak Wy, ale ja mam tak, że chociaż kryminały i thrillery czytam regularnie przez cały rok, to mimo wszystko jesienią i zimą robię to jeszcze chętniej - może to kwestia mniejszej ilości słońca i jakiejś takiej sezonowej nastrojowości? W każdym razie krótsze dni i chłodniejsza aura zawsze idą u mnie w parze z odkrywaniem nowych zbrodni. 

Co z kolei przypomniało mi o jeszcze jednej książce, którą przeczytałam niedawno i którą serdecznie polecam wszystkim moim pokrewnym mrocznym duszom. Mówię o "Zbrodni niedoskonałej" duetu Katarzyny Bondy i Bogdana Lacha. W skrócie - Katarzyny Bondy pewnie nie muszę Wam przedstawiać, bo jeśli ktoś lubi kryminalne klimaty, to zapewne ją kojarzy - to ona jest autorką serii o Hubercie Mayerze (nomen omen - profilerze), a także drugiej o Saszy Załuskiej (przyznam szczerze - nie jestem mega fanką żadnej z nich). 
Z tym, że od razu zastrzegam - "Zbrodnia niedoskonała" to nie jest powieść! To jest efekt współpracy pisarki/dziennikarki z najsłynniejszym (bo czy nadal jedynym, tego nie jestem pewna) polskim policyjnym profilerem - Bogdanem Lachem. Najogólniej mówiąc, jest to opis autentycznych spraw kryminalnych, zarówno tych zamkniętych, w których sprawcy zostali ujęci i osądzeni, jak również tych, które jeszcze się toczą. To, co jest interesujące, to spojrzenie na dochodzenie z punktu widzenia profilera właśnie - za każdym razem mamy opis tego, co się wydarzyło oraz na jakim etapie było śledztwo w momencie wkroczenia na scenę B. Lacha, a następnie tego, jak konkretnie jego praca wpłynęła na postępy w ujęciu przestępcy. Oczywiście to nie jest pozycja naukowa, więc jeśli ktoś szuka "twardych" informacji na temat profilowania, to odsyłam go do literatury specjalistycznej, ale osobom, które chciałyby trochę "liznąć" ten temat, bez analizowania nieskończonej liczby źródeł, powinno się spodobać. Można też przy okazji kolejnych spraw, "poćwiczyć" swój zmysł profilerski, analizując zachowania sprawców równolegle z bohaterem książki i sprawdzić, na ile nasze spostrzeżenia okażą się trafne. Przyznam się, że dla mnie była to naprawdę ciekawa lektura, no ale faktem jest, że mam na tym punkcie leciutkie skrzywienie (tym z Was, którzy w to wątpią, przypominam TEN WPIS :)  

Chwilowo to by było na tyle jesiennego update'u. Dajcie znać, czy też jesteście w #teamjesien i czy oglądaliście/czytaliście ostatnio coś interesującego! 

piątek, 16 czerwca 2017

Dzień dobry, czy zastałam Jolkę?

Khm, khm.

Gdyby to był serial telewizyjny, w tym momencie na ekranie pojawiłby się napis:

9 miesięcy później...

a potem oczywiście akcja ruszyłaby dalej z kopyta, bez zbędnej zwłoki. 

Ale że nie jest to serial (mimo że niekiedy mam co do tego poważne wątpliwości), to tym najwierniejszym z Was, którzy nie postawili jeszcze na mnie krzyżyka, należą się ze dwa słowa wyjaśnienia, co się ze mną działo, kiedy mnie nie było. 

Otóż moi drodzy - banał nad banałami - życie mnie dopadło. A konkretniej praca. Tak, wiem, narzekałam, jak jej nie było, a kiedy już ją mam, to mam chęć narzekać jeszcze bardziej. Bo owa praca nie dość, że wyssała ze mnie praktycznie całą życiową energię i entuzjazm, to jeszcze pozbawiła mnie wszelkiej kreatywności. Właściwie spokojnie mogłabym napisać książkę (i to w paru tomach) o sytuacjach, z którymi zetknęłam się w ciągu ostatnich kilku miesięcy i wierzcie mi, że byłby to niezły komediodramat. Z elementami horroru. Zakończony rozstrojem nerwowym głównej bohaterki. No, ale cóż, człowiek (oraz dwa wiecznie puste kocie brzuchy) na samym powietrzu długo nie pociągnie, więc chcąc nie chcąc (choć zdecydowanie bardziej NIE chcąc), dzień po dniu zwlekam się z łóżka, mamrocząc pod nosem "pracuję, żeby moje koty miały godne życie"... Żeby jeszcze tylko te dwa małe łobuzy doceniały moje poświęcenie...No ale wiadomo - od kochania to można mieć psa. A kot jest istotą wyższą. 

A co poza tym, że podpieram się nosem ze zmęczenia, a i tak nie mogę spać? Otóż stuknęła mi właśnie ... nie wchodząc w szczegóły - powiedzmy, że kolejna 18-tka z hakiem :) Nie żebym jakoś mocno się przejęła tą zmianą kodu, bo w sumie mentalnie i tak od lat oscyluję gdzieś w okolicach dwudziestu paru lat, ale tak jakoś wzięło mnie na wszelakie rozważania. No i między innymi stwierdziłam, że jednak spróbuję tu zajrzeć od czasu do czasu i zarzucić jakiś niespecjalnie wymagający intelektualnie temat, choćby po to, żeby pobudzić do myślenia te moje kilka szarych komórek, które jeszcze się ostały. Bo jak by nie patrzeć, lubię to miejsce i szkoda byłoby je tak całkiem zmarnować. Prawda? Dobra, nawet jeśli będę gadać wyłącznie do siebie - zawsze to lepsze niż rozwiązanie zastosowane przez bohatera filmu Falling Down (to ten z Michaelem Douglasem i kijem bejsbolowym, jakby ktoś nie pamiętał). 

Myślę, że za jakąś chwilę podzielę się z Wami kilkoma serialowymi ulubieńcami, bo to jest jeden z moich stałych sposobów na odreagowywanie stresu i trochę mi się tych tytułów uzbierało w międzyczasie. 

Dam też znać, co ciekawego przeczytałam/czytam. 

Ale to za moment, jak już złapię oddech i wyjdę z szoku, że jednak coś mi się udało tu napisać :) 

Swoją drogą ciekawe co u Was słychać - mam nadzieję, że życie jest dla Was łaskawsze niż dla mnie. 

czwartek, 29 września 2016

#LIFESTYLE To nie jest wpis dla miłośników lata :P

Tęskniliście za jesienią? Ja bardzo. Uprzedzam więc lojalnie, że jeśli ktoś do szaleństwa kocha upały, a coraz bardziej już rześkie poranki i wieczory wpędzają go w czarną rozpacz, to nie jest wpis dla niego. 

Należę do #teamjesien chyba właściwie odkąd pamiętam (a na pewno na długo zanim stało się to modne i takie pinterestowe, hehe). Być może bierze się to stąd, że nie znoszę skrajności, więc siłą rzeczy najłatwiej mi się funkcjonuje w tzw. przejściowych porach roku, czyli wiosną oraz właśnie jesienią. Upały (zwłaszcza w mieście) doprowadzają mnie do białej gorączki (nomen omen), strasznie mnie osłabiają i dosłownie nie nadaję się wtedy do niczego. Kiedy tylko mam taką możliwość, staram się wtedy w ogóle nie wychodzić z domu (co z kolei odbija się negatywnie na moim życiu towarzyskim, ja ze stanu wkurzenia przechodzę właściwie tylko do coraz większego zdołowania i tak w koło Macieju). Dlatego już na przełomie sierpnia i września wypatruję niecierpliwie pierwszych oznak zbliżającej się jesieni.


Bo jesień dla mnie to: 

*Herbaty pite litrami. Latem pijam głównie wodę (oraz sok pomarańczowy) i jakoś nie ciągnie mnie do ciepłych napojów (chociaż znam teorię, że gorąca herbata jest świetna na upały - nie, dziękuję). Natomiast z pierwszym powiewem chłodniejszego powietrza zaczynam zaparzać kilka herbat dziennie. Smakowo też dzielę je na pory roku - wszelkie owocowe i zielone idą w odstawkę, natomiast na scenę wkraczają rozgrzewające napary z imbirem, albo herbaty czai (pite przeze mnie ZAWSZE z odrobiną mleka roślinnego). 
No i jakoś tak mam, że lubię rozpoczynać tę porę roku zakupem nowego kubka - tym razem jak widać przygotowałam się na Halloween :) 

* Ubieranie się "na cebulkę". Moda jesienna to moja ukochana kategoria - wystarczy mnie posadzić przed dowolną tablicą na pintereście pt. "autumn outfits" i ma się mnie z głowy na długie godziny. Botki, długie kardigany, szale, luźne płaszcze i duże torby to jest po prostu kwintesencja mojego stylu, mogę w nieskończoność tworzyć w głowie własne zestawy, które nawet jeśli wyglądają dość podobnie, to różnią się detalami. Jesienią także zdecydowanie częściej chodzę w spódnicach i sukienkach - pewnie dlatego, że nie za bardzo lubię mieć całkiem "gołe" nogi, a czarne kryjące rajstopy to moim zdaniem jedne z najbardziej uniwersalnych dodatków!

Co do mojej garderoby, to już od dłuższego czasu nie mam tak, że koniecznie muszę mieć "wszystko nowe" - wręcz przeciwnie - moje ubrania są z reguły na tyle klasyczne (w fasonie lub kolorze), że z przyjemnością wyciągam rzeczy, które są ze mną od paru (a zdarza się, że i parunastu) lat. Żeby jednak nie było nudno i monotonnie, zazwyczaj odświeżam też trochę szafę, w zależności od tego, czy coś w danym sezonie wpadło mi wyjątkowo w oko. W tym roku np są to sportowe bluzy (mam podejrzenia, że ma to pewien związek ze stale eksploatowanym przeze mnie rowerem) - bardzo je lubię i właściwie noszę je prawie non stop. Pewnie gdybym musiała codziennie chodzić do biura, użytkowałabym je nieco rzadziej, ale cóż - można powiedzieć, że to kolejny plus bezrobocia :) 

*Oglądanie filmów.  W jednym z ostatnich wpisów (KLIK) wspominałam, że mam z filmami specyficzną relację - zdarzają mi się długie miesiące (głównie letnie), kiedy właściwie nie oglądam nic poza serialami, natomiast potem nagle ni stąd ni zowąd, zaczynam spędzać wieczory na nadrabianiu. O doborze repertuaru nie będę nawet wspominać, bo przyznam się, że sposób, w jaki funkcjonuje mój mózg, często zadziwia mnie samą. Powiem tylko, że ostatnio miałam sentymentalne kilkudniowe spotkanie z Kevinem Costnerem i nadrobiłam kilka pozycji z jego filmografii (oraz wróciłam do kilku dobrze mi już znanych, w tym do "Revenge", do którego mam ogromną słabość oraz do "Pana Brooksa", który po latach okazał się zaskakująco niezły!) - m.in. jego najnowszy projekt, czyli "The Criminal" (film całkiem przyjemny, a Kevin w roli czarnego charakteru - chociaż oczywiście nie do końca - cukiereczek). Z innych tytułów polecam "Money Monster" z George'm Clooneyem i Julią Roberts, w reżyserii Jodie Foster. To z kolei jest film, który mnie totalnie zaskoczył, bo nie mam pojęcia dlaczego, ale spodziewałam się spokojnego dramatu o pieniądzach, a dostałam przejażdżkę na emocjonalnym rollercoasterze.  

*Książki czytam cały rok, więc tu akurat pora kalendarzowa nie ma nic do rzeczy, ale już dobór tematów trochę tak. Wiem, że są osoby, które na przekór zimą lubią czytać o gorących klimatach i odwrotnie, ale ja akurat mam tak, że im na dworze jest zimniej, tym szukam cięższych i mroczniejszych historii. Skandynawskie kryminały nadają się do tego idealnie :) Aktualnie wciągnęłam się w serię Arno Dahla o Drużynie A (zaczęłam od drugiego tomu, ale teraz już lecę po kolei i jest naprawdę dobrze). Żeby jednak nie ograniczać się wyłącznie do kryminałów, stworzyłam sobie listę kilku tytułów, które chciałabym przeczytać tej jesieni - być może pokażę Wam ją w oddzielnym wpisie. Na razie idzie mi całkiem nieźle, jedna pozycja już odhaczona :) 

*Robienie nastroju. Bez zbędnego rozpisywania się - u mnie polega to głównie na zabawie dodatkami (z reguły zmieniam poszewki na poduszki na takie, które pasują mi do pory roku) oraz szaleństwie ze świeczkami - przez kilka ostatnich miesięcy właściwie w ogóle nie wyciągałam ani świec ani kominka z woskami, natomiast zdecydowanie jestem już gotowa na nadchodzące wieczory. Uwielbiam wszelkie zapachy dyniowe, herbaciane, słodko-kuchenne i przyprawowe i już się nie mogę doczekać pierwszego odpalenia. Jesień, przychodź! 

*Gotowanie. Od "kuchennych" świeczek gładko przechodzimy do kolejnego punktu, czyli gotowania - i znowu mam tak, że kiedy jest gorąco, omijam moją kuchnię szerokim łukiem, żeby z dziką radością i pieśnią na ustach powrócić do niej właśnie teraz. Znowu mogę się cieszyć ciepłą owsianką/jaglanką na śniadanie, rozgrzewającymi zupami, dynią w każdej postaci i jednogarnkowymi daniami - jesienna kuchnia zdecydowanie pachnie dla mnie mnóstwem przypraw, curry, papryką, czasem także ciastem z cynamonem. Mmmm...(kto się zrobił głodny?)

W ogóle jak tak myślę, to jestem straszną nudziarą - uwielbiam spędzać czas w domu, z czego najbardziej chyba cieszą się moje kocurki (swoją drogą - ciepły mruczący futrzak do miziania to kolejny jesienny bonus!). A na pewno znam niewiele przyjemniejszych momentów niż ten, kiedy po zimnym (a nawet mokrym) dniu, można do tego przytulnego i ciepłego domu wrócić, wziąć kąpiel, przebrać się w coś wygodnego, zagrzebać pod kocykiem i spędzić czas w sposób, który sprawia nam największą przyjemność! Jestem totalną ciotką, wiem :) 

Kto oprócz mnie cieszy się na jesień? 

niedziela, 25 września 2016

#LIFESTYLE Jestem ambiwertykiem, a ty?

Jakiś czas temu natknęłam się gdzieś w sieci na post dziewczyny, która opisywała swoje blogerskie doświadczenia z punktu widzenia introwertyka. Wspominała tam m.in., że dużo czasu zajęło jej nauczenie się, że nie ma nic złego w tym, że czasem czuje się przytłoczona, że lubi blogować, ale nie lubi takiego odgórnego przymusu "przynależenia" do jakiejś grupy oraz że często woli nie myśleć za dużo o tym, ile osób ją czyta. Przyznaję, że w niektórych punktach mocno się z autorką identyfikowałam (np nie znoszę się "integrować" na siłę i od samego początku mojego blogowania omijam szerokim łukiem wszelkie sieciowe spędy), w innych nasze podejścia nieco się rozjeżdżały, ale ogólnie sam temat utkwił mi w głowie. 

Nieco później podczas rozmowy z kimś nowo poznanym nt naszych cech charakteru, zeszliśmy na słynny podział intro - ektrawertycy. Kiedy powiedziałam, że szalenie cieszę się, że w końcu oficjalnie zdecydowano się do tego dorzucić trzecią kategorię - ambiwertyków, mój rozmówca zrobił wielkie oczy. Okazało się, że nie ma on pojęcia o dość modnym ostatnio pojęciu (tak mi się przynajmniej wydaje, oceniając według poświęconych temu zagadnieniu artykułów i testów, na które natykam się dosłownie WSZĘDZIE). 

Ambiwertyk - któż to taki? 

Najprościej mówiąc ambiwertyk to ktoś, kogo do tej pory można było opisać jako "ekstrawertycznego introwertyka" lub "introwertycznego ekstrawertyka" :) Innymi słowy - ktoś "pomiędzy". Przyznam się, że całe swoje życie borykałam się z tym, że nie pasuję za bardzo do żadnej z typowych kategorii, bo niby lubię ludzi, nie mam najmniejszych problemów z poznawaniem nowych osób i na ogół jestem uznawana za raczej towarzyską, ale jednocześnie mam ogromną wewnętrzną potrzebę samotności (bez tego czuję, że moja psychiczna równowaga jest zaburzona) i z reguły zamiast głośnej imprezy, wybieram spokojny wieczór w domu. Miewam też okresy prawie całkowitej izolacji, kiedy właściwie każde towarzystwo poza moim własnym doprowadza mnie do szału - wówczas nie ma szansy, żebym dała się gdziekolwiek wyciągnąć. Jednak po takiej dobrowolnej alienacji, sama chętnie wracam "do ludzi", już z naładowanymi bateriami. 

Kiedyś, kiedy byłam dużo młodsza i o wiele bardziej zależało mi na tym, żeby w miarę możliwości, lubili mnie wszyscy (jeszcze nie wiedziałam, że to jest po prostu nierealne), walczyłam ze sobą i wolałam zrobić coś na siłę i wbrew sobie niż narazić się na zarzucenie mi, że jestem odludkiem. Dopiero kiedy nauczyłam się akceptować siebie, zauważyłam, że jestem po pierwsze o wiele bardziej zadowolona z życia (bo nie mam poczucia, że ktoś/ja sama mnie do czegokolwiek zmusza), nie spinam się przy nowo poznawanych osobach (bo nie czuję, że muszę udawać kogoś, kim nie jestem), a co za tym idzie - jestem odbierana jako ktoś otwarty i wyluzowany. Czyli same plusy :)

Wiem, że blogosfera to idealne miejsce dla intro- oraz ambiwertyków, bo ekstrawertycy wszędzie z reguły radzą sobie nieźle (chociaż tak naprawdę dość łatwo można po stylu bloga określić charakter blogera - ponieważ pisanie, pełniące dla wielu osób funkcję terapeutyczną, często jest jedną z ulubionych aktywności osób nieco bardziej "wycofanych" towarzysko, które dobrze czują się w zaciszu swoich czterech ścian i same lubią decydować o tym, czym chcą się podzielić z innymi (oraz kiedy i w jakiej formie), wpisy introwertyków są siłą rzeczy bardziej "opisowe", z większą liczbą przemyśleń, natomiast u ekstrawertyków będą królować zdjęcia i krótkie teksty). I tu jedna dodatkowa uwaga - wiem, że często automatycznie introwertyk uznawany jest za nieśmiałego, ale to absolutnie nie jest reguła - introwertyk po prostu jest kimś, kto ładuje baterie w samotności, przygotowując się do starcia ze światem zewnętrznym, podczas gdy ekstrawertyk "pobiera" energię od innych. A ambiwertyk jest po prostu gdzieś po środku :)

Dla osób, które chcą sobie poczytać nieco więcej na temat typów osobowości, wrzucam link do artykułu: 

A TU macie test na ambiwersję, autorstwa Daniela H. Pinka:

A Wy kim jesteście?

EDIT: Już po opublikowaniu tego posta, przyszła mi do głowy jeszcze jedna rzecz - wiele się mówi o korzyściach, jakie przynosi wychodzenie poza swoją tzw. strefę komfortu, przełamywanie swoich granic etc. I owszem, czasem tak jest, że możemy znaleźć coś (lub kogoś) fascynującego w totalnie nieoczekiwanym i nieoczywistym dla nas miejscu, ale moim zdaniem najważniejsze jest, żeby nie popaść w przesadę. Bo jeśli ktoś dosłownie "odchorowuje" każdą taką wycieczkę poza swoją strefę komfortu i jest to dla niego mordęga, to trzeba sobie zadać pytanie, czy faktycznie gra jest warta świeczki. Co o tym myślicie - uważacie, że lepiej jest się do czegoś zmusić, bo "a nuż" wyjdzie z tego coś fajnego, czy też wolicie to, co znane i sprawdzone? 

wtorek, 20 września 2016

#LIFESTYLE Wirtualny sponsoring, czyli kupowanie kota w worku

Dziś znowu będzie post z kategorii "co mnie męczy". Temat, który chcę poruszyć, chodził mi już po głowie bardzo dawno temu, potem jakoś przestałam się nad nim zastanawiać, ale ostatnio znowu wrócił i to ze zdwojoną siłą. Pewnie dlatego, że mam sporo czasu na myślenie, a w moim przypadku rzadko się to dobrze kończy :) 

Chodzi mi mianowicie o wiarygodność blogerów i vlogerów, a konkretniej jej brak. I zanim ktoś mi zarzuci, że jestem zawistną małpą, którą pewnie boli, że komuś się świetnie powodzi, a mnie nie, uprzejmie proszę o przeczytanie CAŁEGO posta :) 

Po pierwsze - doskonale wiem, że współprace w blogosferze (i na YT) istnieją praktycznie od samego początku takich form działalności (a już na pewno od momentu, kiedy firmy zorientowały się, że to jest żyła złota i tania możliwość dotarcia do naprawdę szerokiej rzeszy potencjalnych klientów) i można powiedzieć, że obecnie są to rzeczy dość mocno (żeby nie powiedzieć - nierozerwalnie) ze sobą powiązane. Naprawdę na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które czytam/oglądam i które nie są związane w taki, czy inny sposób z jakąś firmą. I ok, rozumiem to, bo przecież jeśli blog/kanał się rozrasta i zdobywa coraz to nowych czytelników/widzów, to naturalne jest, że jego autor chcąc utrzymać określony poziom, musi automatycznie poświęcić na tworzenie treści coraz więcej czasu i wysiłku. I często pieniędzy. Własnych. Więc jeśli w pewnym momencie dostaje szansę na odrobienie tego, a potem - na zarabianie na swojej działalności, to mogę temu tylko przyklasnąć. 

ALE. 

No właśnie - ale... Widzę bowiem zasadniczą różnicę pomiędzy angażowaniem się we współprace spójne z wizerunkiem bloga/kanału, a ślepym rzucaniem się na WSZYSTKO, co się nawinie i przynosi dochód. I tu właśnie zaczyna się problem, który mnie uwiera, żeby nie powiedzieć - potwornie WKURZA. Obserwuję blogosferę, zarówno polską, jak i zagraniczną (no dobra, głównie anglosaską, żeby nie było, że jestem taka cholernie kosmopolityczna) od dawna i powiem tak - chyba Anglicy (albo Amerykanie, przyznaję, że nie jestem pewna) jako pierwsi poszli po rozum do głowy i wymusili na blogerach/vlogerach umieszczanie JASNEJ informacji o treściach sponsorowanych - to nie ma być jakaś enigmatyczna uwaga, rzucona mimochodem, tylko prosta piłka - oznaczenie w tytule, razem z tzw. disclaimerem o tym, że pokazywane produkty osoba otrzymała w ramach współpracy z firmą X. Polska blogo- i vlogosfera najwyraźniej jeszcze do tego nie dojrzała i niestety ubolewam nad tym bardzo, bo zaczynam mieć dość filmików/wpisów, teoretycznie "od serca" i "szczerych", które okazują się jedną wielką reklamą. Na domiar złego perfidnie zawoalowaną. 

Powiem tak - jestem dorosłą kobietą, nie nastolatką, do tego uważam się za świadomego konsumenta, w związku z czym większość mechanizmów marketingowych nie jest mi obca, ale dostaję szału, kiedy ktoś, kogo subskrybuję traktuje mnie jak pierwszą naiwną i bezczelnie wmawia mi (czyli najzwyczajniej w świecie KŁAMIE), że kupił produkty X czy Y za własne pieniądze lub że miejsce W czy Z jest najcudowniejsze na świecie (szkoda tylko, że gdyby miał tam pojechać za własne pieniądze, to wybrałby coś 10 razy tańszego). 

Powtarzam raz jeszcze (żeby była jasność) - NIE MAM NIC DO WSPÓŁPRAC (chociaż sama za nimi nie przepadam, ale co ja tam wiem, ja traktuję bloga jako odskocznię od rzeczywistości, a nie pracę), pod warunkiem, że po pierwsze - "grają" tematycznie z charakterem bloga/kanału (co sprowadza się do odpowiedzi na jedno proste pytanie - czy dana osoba reklamuje coś, co równie chętnie poleciłaby, gdyby nikt jej za to nie zapłacił?) i po drugie - że wchodząc na wpis/film, otrzymuję od razu szczerą informację, że jest to treść sponsorowana. Wtedy mam bowiem wybór - albo oglądam/czytam go z pełną świadomością, że gdzieś tam w tle majaczy cień firmy, która wyłożyła na to pieniądze (a mnie to nie przeszkadza, bo o tym WIEM), albo nie klikam. I tyle. 

Coraz częściej jednak zdarza się, że zamiast relaksować się przy lekturze blogów/oglądaniu filmików, podnoszę sobie niechcący ciśnienie, bo w połowie takiego wpisu/filmu dociera do mnie, że dałam się totalnie zmanipulować. I bardzo mi się to nie podoba. 

Jestem szalenie ciekawa Waszego zdania na ten temat - czy zwracacie na to uwagę, czy też jest Wam wszystko jedno? Myślicie, że taka prawna regulacja, jaka obowiązuje w Wielkiej Brytanii, czy Stanach Zjednoczonych przydałaby się u nas? A może nacięłyście się kiedyś na coś, co było zawoalowaną reklamą? 

Celowo nie podaję żadnych konkretnych przykładów, bo po pierwsze byłoby ich pewnie za dużo, a po drugie - bardziej chodzi mi o samo zjawisko w ogóle, a nie "piętnowanie" kogokolwiek.  

czwartek, 25 sierpnia 2016

#LIFESTYLE Lubię swój chaos, czyli dlaczego nigdy nie będę minimalistką

Dziś będzie wpis pogadankowy, który chodził za mną już od dłuższego czasu. Tzn bardziej jego ogólna idea, zastanawiałam się także, czy w ogóle o tym pisać, ale ponieważ wychodzę z założenia, że jeśli coś mnie męczy i tego z siebie nie wyrzucę, to nie jest to dla mnie zdrowe. Poza tym to jest przecież moje miejsce i mogę sobie tu pisać o tym, o czym mam ochotę, prawda? Prawda :) To lecimy. 


Gdybym miała wybrać najmodniejsze słowo ostatnich dwóch, trzech lat, to byłby to pewnie minimalizm. A już na 100% znalazłby się w pierwszej dziesiątce. Właściwie to mam wrażenie, że ten nieszczęsny trend czai się na mnie wszędzie, mamy minimalizm ubraniowy, kosmetyczny, mieszkaniowy i diabli wiedzą jaki jeszcze. I powiem tak - o ile na samym początku ta idea całkiem do mnie przemawiała, podobało mi się takie oczyszczające podejście, tak od jakiegoś czasu dostaję już prawie nerwowych drgawek na widok tego słowa, wyskakującego z co drugiego blogowego wpisu/jutubowego filmu. Wydaje mi się bowiem, że paradoksalnie to, co miało służyć przywracaniu równowagi w naszym chaotycznym życiu, jakoś niepostrzeżenie stało się narzędziem do popadania w kolejną skrajność. Bo naprawdę nie wierzę w to, że osoba, która do tej pory uwielbiała otaczać się przedmiotami (nie ważne, czy od strony psychologicznej miało to jej rekompensować braki w innych dziedzinach) i która za czyjąś namową (w sensie, że nie z własnej wewnętrznej potrzeby) z dnia na dzień pozbędzie się 99% rzeczy, nagle dzięki temu odzyska radość z życia, od tej pory przechadzając się z łagodnym uśmiechem po opustoszałych pomieszczeniach. Serio? Tu podkreślam, że nie neguję tego, że uporządkowywanie naszej przestrzeni życiowej wpływa pozytywnie na to, co mamy w głowie, ale najważniejsze jest dla mnie zachowanie zdrowego rozsądku, a nie ślepe podążanie za tłumem, bo taka akurat jest moda. 

Przyznam się, że sama też zostałam przez chwilę wciągnięta w tę internetową machinę i męczyłam się z obezwładniającymi wyrzutami sumienia dosłownie za każdym razem, kiedy coś kupiłam. No bo jakże to tak, przecież mam ograniczać liczbę rzeczy, a nie dodawać kolejne do kolekcji?! W końcu jednak po prostu się wkurzyłam. Na siebie za głupotę i na te wszystkie blogerki, które uparcie próbują mi wmówić, że z pewnością będę szczęśliwsza w pustym mieszkaniu. Otóż nie, nie będę. Doszłam bowiem do niezwykle odkrywczego wniosku, że ja po prostu nie jestem typem minimalistki i chociaż oczywiście podobają mi się sterylne, ascetyczne wnętrza, to nie mogłabym w takich mieszkać. Ja po prostu lubię mieć wokół siebie dużo książek, płyt, nie chcę mieć jednego kubka do wszystkiego*, jednej pary butów na sezon, a moje herbaty są jeszcze bardziej towarzyskie ode mnie**. A już na pewno nie chcę żeby ktoś oceniał mnie przez pryzmat tego, czy i ile rzeczy posiadam. Poza tym najzwyczajniej w świecie uważam, że skrajny minimalizm CZASEM stanowi wygodną zasłonę dymną dla braku wyobraźni - nie wymusza on bowiem na nas zrobienia jakiegokolwiek wysiłku, żeby dobrać coś, co będzie fajnie się ze sobą komponowało (zawsze można przecież powiedzieć "ubieram się wyłącznie w biel i czerń, bo jestem minimalistką!").

*bonus nr 1 


Oczywiście wiem doskonale, że takie mody są i będą zawsze i szczerze mówiąc, moda na minimalizm jest moim zdaniem o niebo lepsza niż znajdujący się na drugim krańcu konsumpcjonizm, ale wydaje mi się też, że gdzieś po drodze zgubiliśmy najzwyklejszą w świecie RÓWNOWAGĘ, która leży gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Gdyby każdy z nas zamiast lecieć do księgarni (to też jest ciekawy paradoks) po kolejną "niezbędną" książkę o minimalizmie, zastanowił się najpierw, czy aby na pewno jest to trend, który odpowiada naszemu charakterowi i stylowi życia, a potem ewentualnie zdecydował się wprowadzić kilka zmian STOPNIOWO, pewnie niektórym byłoby trochę łatwiej. Bez presji i niewypowiedzianego wyrzutu, że jeśli nie jesteśmy minimalistami, to na pewno nasze życie jest automatycznie mniej wartościowe i z pewnością zabałaganione. 

Podsumowując, nie nawołuję tu nikogo do jakiegoś maniakalnego zbieractwa i chomikowania wszystkiego, jak leci (bo to na pewno nie jest zdrowe dla naszej psychiki), ale po prostu do samodzielnego wyznaczenia sobie granicy, gdzie czujemy się dobrze, a gdzie każda kolejna rzecz staje się już obciążeniem. Niech nikt nie wmówi Wam, że "powinniście" zadowolić się takim i takim zestawieniem, wykorzystajcie raczej modę na minimalizm do określenia, czym dla Was są otaczające Was przedmioty i czy faktycznie tak bardzo zależy Wam na tym, aby być na czasie, nawet wbrew sobie?

Ja tam lubię swój malutki chaos (w wersji bardziej eleganckiej nazywa się to "artystyczny nieład"), świetnie się w nim odnajduję i nie planuję zmieniać w najbliższym czasie swojego podejścia. Czego i Wam życzę, bez względu na to, czy lubicie otaczać się rzeczami, czy też wręcz przeciwnie. 

**bonus nr 2

Ciekawa jestem, jakie Wy macie podejście zarówno do tego konkretnego tematu, jak i w ogóle do różnego rodzaju trendów, które dzięki wszechobecności mediów społecznościowych rozprzestrzeniają się z prędkością światła - wolicie iść własną ścieżką, czy czasem ulegacie takim życiowym modom? 

piątek, 24 czerwca 2016

Look who's back :)

No to jestem...

Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, od czego zacząć - minęło sporo czasu, odkąd coś tu opublikowałam i, jak zapewne można się spodziewać, kilka rzeczy się u mnie w międzyczasie pozmieniało. Ci, którzy obserwują mnie na Instagramie, są pewnie mniej lub bardziej na bieżąco, ale wiadomo, że nie każdy śledzi wszystkie możliwe media społecznościowe - bo w końcu kto ma na to czas :) Tak więc po kolei. 

Po pierwsze znowu zostałam "kocią matką".  I to podwójną :) Może w związku z tym powinnam przemianować blog na "Dziewczyna z kotami" (albo nawet "Kobieta z kotami", bo nie oszukujmy się - metrykalnie już od jakiegoś czasu zdecydowanie nie zaliczam się już do dziewczyn - notabene, parę dni temu obchodziłam kolejne urodziny, więc może stąd taka refleksja). 

Moje dwie łobuziary to Nikita i Matylda, przygarnięte od fundacji Koty z Grochowa (polecam ich serdecznie, bo wykonują kawał dobrej roboty, ratując kotki i szukając dla nich odpowiedzialnych domów).  

Dziewczyny (siostry, zżyte ze sobą strasznie) za parę tygodni skończą rok (w co zupełnie nie chce mi się wierzyć), ze mną są od września i kocham je do szaleństwa. Mimo, że psocą na potęgę :) No, ale czego chcieć od dzieciaków. Ten, kto jest ze mną dłużej (albo zna mnie osobiście) wie, że bardzo mocno przeżyłam odejście Koki - 18 lat razem to w końcu nie byle co. Dlatego też długo nie czułam się gotowa na kolejnego zwierzaka. No, ale potem zobaczyłam na stronie fundacji zdjęcie dwóch słodkich burasków i przepadłam :) 

Teraz przygotujcie się na sporą porcję zdjęć - tych, którzy nie przepadają za kotami, z góry przepraszam :)

  


 






Kolejną życiową zmianą była nowa praca - w marcu 2015 wydawało mi się, że "to jest w końcu TO" - miejsce fajne, ludzie bardziej niż fajni, wszystko zaczęło się w końcu układać. Małym minusem było jedynie to, że życie w realu zaangażowało mnie na tyle intensywnie, że zaczęło mi brakować czasu na blogowanie - poza tym jakoś też miałam poczucie, że wypadłam z rytmu, nie oglądałam już tyle ciekawych filmów, co wcześniej, a nie chciałam pisać wyłącznie o tym, co kupiłam (zresztą kupować też zaczęłam znacznie mniej) - z jakiegoś powodu zaczęłam odnosić wrażenie, że po prostu nie bardzo mam o czym pisać. 

I tak mijał miesiąc za miesiącem, a powrót do blogowania stawał się coraz trudniejszy. Wiedziałam jednak, że nie zamknę tak całkiem tego miejsca - za dużo tu przeżyłam i jestem za mocno związana z nim emocjonalnie. 

Anyway :)) Jakoś tak w moim życiu zazwyczaj bywa, że jak za długo jest dobrze, to wiadomo, że w końcu coś pierdolnie (wybaczcie dosadny język, ale inaczej się nie da). No i pierdolnęło. A konkretniej pierdolnęła mnie "dobra zmiana" - no i tu ktoś może powiedzieć, że przecież zatrudniając się w spółce Skarbu Państwa można się spodziewać powyborczych politycznych czystek, ale napiszę tylko, bez wdawania się w szczegóły, że sposób, w jaki ja i koleżanka z tej samej rekrutacji zostałyśmy potraktowane po ponad roku uczciwej pracy, sprawił, że poczułam się jakby ktoś znienacka wrzucił mnie pod nadjeżdżający pociąg. Z perfidnie złośliwym uśmiechem na twarzy. 

Tak więc chcąc nie chcąc, oto wylądowałam poniekąd w punkcie wyjścia. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że "wszystko się jeszcze ułoży", "to nie było to", "w perspektywie okaże się, że ta zmiana wyjdzie mi na dobre" blablabla - tak, ja to wszystko wiem, sama sobie zresztą to tak tłumaczę (inaczej bym oszalała), ale cóż - nie powiem, żebym się dobrze z tym czuła. To minie, wiem. Chwilowo w ogarnięciu sytuacji pomagają mi wspomniane na początku rozrabiaki i joga. 

  

No i myślę sobie, że teraz mam dużo wolnego czasu, więc postaram się odkopać to miejsce dla tych, którzy nie postawili na mnie jeszcze krzyżyka - jeśli tu nadal zaglądacie, to dziękuję i do zobaczenia niedługo - mam już w głowie parę pomysłów, w tym polecankę książkową, więc sprawdzajcie! 

Co do tematyki bloga, to przyznam się, że mam w tym momencie w głowie 150 różnych pomysłów, ale jeszcze nie podjęłam decyzji, czy coś się bardzo mocno zmieni - nie chcę się zbyt mocno ograniczać, bo to jest jednak "moje" miejsce, w którym mogę się z Wami dzielić tym, co mnie fascynuje, cieszy, denerwuje, mierzi i ogólnie wpływa na mnie w jakikolwiek sposób. I niech tak póki co zostanie. 

wtorek, 13 stycznia 2015

10 i pól lekcji, jakie dostałam od życia (wersja mini)


1. Karma wraca. Prędzej czy później. 

2. Warto wierzyć w dobre intencje innych. Oczywiście nie mam na myśli bycia totalnym życiowym naiwniakiem ani potencjalną ofiarą, ale przyjemniej się żyje myśląc, że większość ludzi jest w gruncie rzeczy raczej dobra niż zła. Co prowadzi do podpunktu pt. zawsze warto być miłym dla innych - czasem "głupi" uśmiech wystarczy, żeby zmienić czyjeś nastawienie/decyzję. Nigdy nie wiadomo :)  

3. Nie można w nieskończoność dawać "drugiej" szansy komuś, kto ma to głęboko gdzieś. Jeśli mimo rozmów, tłumaczenia etc. ktoś nadal nas nie szanuje, to niestety każda kolejna próba jest wyłącznie naszym myśleniem życzeniowym. W końcu trzeba się odciąć. Nawet jeśli to boli jak diabli.

4. Mówienie ludziom miłych rzeczy jest przyjemne. Dla nich i dla mówiącego :)

5. Warto słuchać swojej intuicji, zwłaszcza kiedy jej głos dobija się do nas długo i namiętnie - po jakimś czasie bowiem możemy stwierdzić coś w stylu "o cholera, jednak miała rację!", z tym że wtedy z reguły jest już po ptakach :P

6. Myślenie o sobie dobrze pomaga. Serio. Tak samo jak bycie dla siebie dobrym. Zawsze trzeba pamiętać o sobie, bo tak naprawdę nikt tego za nas nie zrobi.

7. Każdy ma tylko jedno życie (własne!) i naprawdę poza super wyjątkowymi sytuacjami, poświęcanie go dla innej osoby nie ma zbyt wielkiego sensu. Znacznie lepiej żyć Z kimś, niż DLA kogoś.

8. Nie da się kogoś zatrzymać w naszym życiu na siłę. Jeśli uczucia (nieważne czy mówimy o miłości, czy zwykłej sympatii) są rozdzielone nierówno, nie ma szans, żeby taka relacja była dla nas dobra. Czasem naprawdę lepiej odpuścić (chociaż to chyba obok pkt.3 najbardziej bolesna życiowa nauczka).

9. Nigdy nie wiemy tak naprawdę, czy to, co się nam przydarza w danym momencie, jest pozytywne czy negatywne - za jakiś czas może okazać się, że jakieś "pechowe" zdarzenie, przez które rozpaczaliśmy, uratowało nas przed czymś znacznie gorszym. Warto próbować szukać pozytywów we WSZYSTKIM.

10. Jeśli coś nie udało się raz, czy drugi, a nawet trzeci, nie znaczy wcale, że nie uda się za czwartym podejściem. Walczymy do końca, a jeśli nadal się nie udaje, to może po prostu znaczy, że tak będzie dla nas lepiej?


Plus - zdanie z wiersza niezastąpionej Wisławy Szymborskiej - TYLE WIEMY O SOBIE, ILE NAS SPRAWDZONO (co w praktyce oznacza ni mniej, ni więcej - bez konkretnego doświadczenia, nasze rozważania zawsze będą czysto akademickie - nigdy nie wiadomo, jak byśmy zachowali się w danej sytuacji, więc ostrożnie z obrzucaniem innych kamieniami).

To mówiłam ja, Joanna Coelho, dziękuję za uwagę :) 

piątek, 9 stycznia 2015

15 książek, które planuję przeczytać w 2015

Powiem tak - od dwóch dni zbieram się do wrzucenia nowego posta, ale w świetle ostatnich wydarzeń (tego, co się stało w Paryżu oraz odejścia Tadeusza Konwickiego, skoro już jesteśmy w tematach okołoliterackich), wszystko, co napisałam wydaje się totalną bzdurą. Wiem, że to jest moje miejsce i mogę tu pisać o czymkolwiek chcę, ale mimo wszystko jakoś w takich momentach średnio mam na to ochotę, wybaczcie. 

Niemniej jednak, zostawiam Was dziś z moimi małymi planami czytelniczymi na 2015. 

Jak wspominałam w moim poście o celach i planach na 2015 rok, chcę stworzyć sobie listę tytułów do przeczytania w ciągu nadchodzących 12 miesięcy (sami widzicie, co blogowanie robi z człowieka - oto ktoś, kto przez większość swojego życia żył na tzw. spontanie, podejmując całą masę impulsywnych decyzji, nagle staje się mistrzem robienia list i zestawień :)). Oczywiście znam siebie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie może być tego zbyt dużo, bo wówczas okaże się, że nie przeczytałam nawet połowy, ale myślę że z 15 pozycjami dam radę :) Reszta (bo ja naprawdę czytam DUŻO) będzie wybierana jak dotychczas, czyli totalnie spontanicznie :) 

Książki do przeczytania w 2015 (kolejność dowolna);




(po kliknięciu w tytuł, przeskoczycie na opis danej książki w serwisie lubimy czytać).

Za każdym razem, kiedy robię podobne zestawienie (albo nawet przeglądam wybrane blogi), przeraża mnie ilość naprawdę ciekawych tytułów, wydawanych właściwie bez przerwy - chciałabym przeczytać tyle rzeczy, że na dobrą sprawę pewnie życia mi na to nie starczy, zwłaszcza że jednak moje ulubione kryminały też nie pójdą w odstawkę... Czasem myślę, że ci, którzy w ogóle nie czytają, wiedzą co robią - chronią się przed nieskończonymi pytaniami z cyklu "o matko, skończyłam. I CO TERAZ????!!!!"

A może macie do polecenia (tak, bo jeszcze mi mało, najwyraźniej :)) książki, które na Was zrobiły największe wrażenie w 2014? Albo takie, które chcecie przeczytać w najbliższym czasie? Albo może chcecie się podzielić wrażeniami z lektury któregoś z zamieszczonego wyżej tytułów?

I polecam fragment niezwykłej rozmowy ze ś.p. Tadeuszem Konwickim - przy takich dialogach i przemyśleniach, na ogół mam chęć wczołgać się pod jakiś kamień i tam pozostać, dopóki nie nabędę choćby maleńkiego okruchu takiej życiowej mądrości...

[...]

niedziela, 4 stycznia 2015

12 najciekawszych książek przeczytanych w 2014

Mam nadzieję, że wytrzymacie ze mną jeszcze trochę, bo najwyraźniej wpadłam w jakiś ciąg robienia zestawień :) Dziś będzie o książkach - z ok. 80 przeczytanych w 2014 roku tytułów wybrałam 12 - tych, które zapadły mi w pamięć głębiej niż pozostałe i o których myślę, że warto wspomnieć. Poza tym mi samej, jako osobie o pamięci złotej rybki, przyda się taki post przypomnieniowy :)

No i last but not least - nie oszukujmy się - namiętnie wielbię wszelkie listy, podsumowania, plany etc. i zawsze u innych stanowią one dla mnie mega inspirację, więc może akurat któryś z pokazanych przeze mnie tytułów przypadnie do gustu komuś z Was? Jeśli tak, to na zdrowie :)

Myślę, że o niektórych z tych książek napiszę coś więcej (na pewno na dłuższą recenzję czeka Głaskologia Miłosza Brzezińskiego, jak tylko uda mi się w końcu do niej zasiąść), o dwóch autorach już na blogu wspominałam - o Cody'm McFadyenie TUTAJ, a o Craigu Russellu TUTAJ, niedawno także wrzucałam recenzję "Angoli" Ewy Winnickiej. 

Jak wynika z zestawienia, mimo że czytam ogromne ilości kryminałów i thrillerów i mam do nich naprawdę dużą słabość, to w takim jakościowym podsumowaniu zdecydowanie wygrywają książki popularnonaukowe. Wśród tytułów, które zrobiły na mnie największe wrażenie, równo połowę stanowią te z pogranicza psychologii czy socjologii (jeśli już uprzemy się przy ich kategoryzacji) - mamy tu więc świetne opracowanie pt. "Psychopaci są wśród nas" "Geografię myślenia", "W sieci. Jak sieci społeczne kształtują nasze życie" (o tym, jak wszyscy jesteśmy i byliśmy od zawsze połączeni różnego rodzaju sieciami społecznymi, nie tylko wirtualnymi!), "Rusz głową!" i "Pułapki myślenia" - o tym, jak działa (i czasem oszukuje) nasz mózg oraz wspomnianą "Głaskologię".  

Z innych kategorii poza reportażowymi "Angolami", znalazły się jeszcze dwie książki - wywiady - jedna to rozmowy z moim ulubionym pisarzem i niedoścignionym wzorem pisarskim, czyli Trumanem Capote, a druga to przecudowne dywagacje naszych najlepszych językoznawców o ... języku właśnie, czyli "Wszystko zależy od przyimka" panów Bralczyka, Miodka oraz Markowskiego :) 


A Wy robicie takie roczne podsumowania? Bo ja właśnie zastanawiam się nad odsłoną filmową (z którą byłoby trochę gorzej, bo przez pierwsze pół roku obejrzałam mnóstwo filmów, za to od lipca kompletnie wyleciałam z obiegu i mam ogromne zaległości tematyczne). No nic, zobaczymy czy i jak mi pójdzie :) 

A jako bonus wrzucam parę fragmentów z Cody'ego McFadyena, które zapisałam sobie w notesie w trakcie lektury (czasem tak robię, chociaż zbyt rzadko!) - to tak, gdyby ktoś się zastanawiał, czy w kryminałach można znaleźć coś interesującego, poza opisami zbrodni :)):
  • "Prawdziwymi duchami tego świata są tylko te, o których myślałam wiele razy: to konsekwencje naszych czynów. Odciski stóp zmian, jakie pozostawiamy na naszej drodze przez czas. Konsekwencje. Mogą nas dręczyć, mogą niszczyć. Mogą przynieść nam sławę i być źródłem pociechy nocą. Nie wszystkie duchy wyją lub płaczą. Niektóre tylko się uśmiechają."
  • "Otrząsam się z tej zadumy. Czy nie staję się jedną z tych cierpiących na nerwicę osób, które nagle milkną w pół słowa, by zapatrzeć się gdzieś w przestrzeń?"
(oba cytaty z powieści "Cień")
Ten drugi fragment to pytanie, jakie bardzo często sama sobie zadaję w myślach i za każdym razem, kiedy je czytam, uśmiecham się pod nosem :) 
  • "Czas ma to do siebie [...], że wciąż biegnie. Świat idzie naprzód. I człowiek się przez to zmienia, czy tego chce, czy nie. Nieważne, ile wycierpiał, jak bardzo siebie nienawidzi. Prędzej czy później, małymi kroczkami, dusza też posuwa się naprzód."
To wyżej jest równie odkrywcze jak "złote myśli" pana Coelho, ale cóż - są chwile, kiedy takie banały też do nas przemawiają :)) 
  • "Umieramy samotnie. Ale przecież żyjemy też samotnie. W głębi serca wiedziemy życie zupełnie sami. Niezależnie od tego, ile łączy nas z tymi, których kochamy, zawsze coś przed nimi ukrywamy. [...] Późno w nocy, kiedy jesteśmy już sami, te sekrety pukają do naszych drzwi. Niektóre walą głośno, inne stukają delikatnie, ale zawsze pojawiają się, szepcąc lub zgrzytając."
(cytaty z powieści "Dewiant")

czwartek, 1 stycznia 2015

Patrząc wstecz, czyli mój 2014 rok wg IG

Mili moi, przede wszystkim mam nadzieję, że przywitaliście 2015 w dobrych nastrojach! 

Jeszcze przez chwilę na blogu będzie gościć rok ubiegły, bo w kolejce czeka podsumowanie książkowe i być może filmowe, ale obiecuję, że następne wpisy będą już zupełnie nowiutkie :)

Przy okazji zorientowałam się, że naprawdę dawno nie robiłam Instagramowych miksów (postaram się poprawić pod tym względem w nowym roku!). Tymczasem jednak przygotujcie się na dawkę uderzeniową, bo pokażę Wam (w skrócie oczywiście) jak wyglądał miniony rok według mojego konta na tym portalu.  

Gotowi? To zaczynamy (szykujcie się na sporo zdjęć, w tym zaskakująco wiele selfies - chyba nadrabiam jakiś mój całoroczny niedosyt :)

STYCZEŃ: powoli i nieśmiało zaczęłam wracać do jogi (porzuconej w dość dramatycznych okolicznościach wiele lat temu). Ciało powiedziało gromkie: TAK! (choć nie było i nadal wcale nie jest łatwo). Najpierw moja stara (ale ciągle sprawna, choć trochę cienka) mata przywędrowała z piwnicy, potem sprawdziłam w jakiej jestem formie (byłam w średniej, eufemistycznie mówiąc). Przez kolejne kilka miesięcy bardziej zbierałam się w sobie, niż faktycznie ćwiczyłam, ale w drugiej połowie roku (a konkretniej koło sierpnia) poszło już nieźle :)



Rozpoczęłam też przygodę z recenzowaniem filmów dla serwisu filmosfera. Niektóre z moich tekstów zamieszczałam na blogu, zresztą wiele wskazuje na to, że po kilkumiesięcznej przerwie, przynajmniej na chwilę wrócę do pisania o filmach, więc spodziewajcie się nowych recenzji :)   



LUTY: Ze względu na  rozwijającą się nietolerancję, bardzo już uważałam na to, co jem i piję - tu przykładowy zielony koktajl. Ogólnie moje odżywianie zdecydowanie było tegorocznym tematem przewodnim - wiadomo, początki były ciężkie (żeby nie powiedzieć - straszne), ale człowiek jest w stanie się przyzwyczaić do wszystkiego, więc ze mną było podobnie. Dzisiaj nadal zdarzają mi się wpadki (nieświadome, jak ostatnio, kiedy zapomniałam że nie mogę stosować zwykłego proszku do pieczenia, co od razu uświadomiła mi boleśnie moja skóra), ale na ogół nie jest źle. 


Przez kilka dni opiekowałam się Greyem, kociakiem koleżanki. To oczywiście przypomniało mi, jak bardzo brakuje mi mojej Koki i w ogóle futrzaka - nie mogę już doczekać się chwili, kiedy moje życie zawodowe ustabilizuje się w końcu na tyle, że będę mogła przygarnąć nowego kotka (albo nawet dwa!). Na razie mogę powspominać malucha (który już nie jest wcale taki mały, co Go? ;) 


KWIECIEŃ: Tak, wiem, że umknął mi miesiąc, ale wg IG w moim życiu nie wydarzyło się wówczas nic godnego wzmianki :D
Wielkanoc, a jakże. Więcej ważnych wydarzeń nie pamiętam :)


 MAJ:  najwyraźniej ten miesiąc upłynął mi pod znakiem smacznego jedzenia oraz picia. O moich problemach z nietolerancją (oraz tym, jak sobie z nią radzę), mogliście przeczytać w TYM WPISIE. Jak widać na poniższych zdjęciach, nie musiałam zrezygnować z pizzy (trzeba było ją tylko zmodyfikować, ale powiem szczerze - teraz jest chyba lepsza niż wcześniej!), zdarza mi się także jeść ciasto :) 

CZERWIEC:  to mój miesiąc urodzinowy, a więc pora na pierwsze selfie :) Wyglądam na nim,  jakbym była lekko spłoszona, ale pewnie starałam się po prostu przybrać przyjemny wyraz twarzy :D


Oraz legsie/footsie :)) Swoją drogą (uwaga - będzie dygresja!), nie wiem czy interesujecie się publikowanym co roku przez The Oxford Dictionaries zestawieniem najpopularniejszych nowych słów (bo ja owszem!). Selfie to słowo roku 2013 (wraz z jego wszystkimi odmianami, jak wyżej). Słowem 2014 został natomiast...emotikon w kształcie serduszka, czyli ♥ Natomiast na drugim miejscu jest słowo vape, które oznacza "palenie" e-papierosów. To tak w ramach ciekawostki :) 

Dla tych, którzy chcieliby poczytać więcej, dwa linki:




LIPIEC: żeby nie było, że ja tylko tak piszę w kółko o moim czytaniu (chociaż z jakichś powodów robię zdjęcia wyłącznie tym gorszym pozycjom - chyba wynika to z tego, że nie lubię monotonii i staram się, żeby na moim IG znajdowały się zdjęcia z różnych kategorii. Poza tym jednak na Kindlu każda książka wygląda podobnie - to kolejny z punktów ZA papierowymi wydaniami :)


SIERPIEŃ: to był chyba mój najaktywniejszy miesiąc w całym roku (przynajmniej wg Insta). Były więc i letnie outfity (bo upały dawały w kość zwłaszcza komuś, kto ich nie znosi).  


Były także mikrowakacje (dwudniowe) w doborowym towarzystwie :) Niby to nadal Warszawa, a jednak jechałam pociągiem i czułam się naprawdę jak na koloniach :)


Końcówka miesiąca to wesele Ani na Mazurach (nie obyło się bez przygody po drodze, która choć potencjalnie groźna, zakończyła się szczęśliwie). A samo wesele świetne :) Zdjęcia w całej kreacji nadal nie mam, ale poniżej widać dodatki (oczywiście w szpilach wytrzymałam parę godzin, imprezę kończąc...boso :)) 


WRZESIEŃ:  Mój (rozpoczęty w lipcu) staż nabrał rozpędu :) Tak, jak wspominałam, drugie półrocze było dość intensywne, głównie z tego powodu - dostałam się na staż w biurze prasowym dużej instytucji, gdzie współpracowałam z rzecznikiem prasowym. Było naprawdę interesująco, czasem stresująco, aktywnie i sympatycznie. Niestety mimo długiej i intensywnej walki o mnie, nie udało się (przynajmniej na razie), stworzyć stałego etatu. Tak czy inaczej - cieszę się, że mogłam wykorzystać swoje dotychczasowe doświadczenie (głównie w zakresie pisania tekstów), ale też nauczyć się nowych rzeczy (zamówienia publiczne - auć!). No i poznałam sporo bardzo fajnych osób - to były naprawdę miłe miesiące :) 


W tym samym czasie, korzystając z karty Multisport (niestety z nią też już się pożegnałam, ech :(( regularnie zaczęłam chodzić na ćwiczenia - głównie połączenie stretchingu z pilatesem i elementami jogi (to tylko brzmi tak niewinnie, ale wierzcie mi, że daje czadu!). Na zdjęciu poniżej radosna Jo - w drodze na fitness (z powrotem z reguły wyglądałam nieco mniej radośnie :)


PAŹDZIERNIK: to jesień w pełnym rozkwicie, czyli warzywno-owocowe szaleństwo bazarowe :)


Październik to także spotkanie z Kasią i Anią, które na pewno było jednym z fajniejszych wydarzeń tego miesiąca! Teraz kolejna mała dygresja - kiedy ktoś pyta się mnie (lub ma jakiekolwiek wątpliwości) o to, czy warto nawiązywać znajomości przez internet, zazwyczaj odpowiadam, że jak dla mnie bez wątpienia - obie dziewczyny są tego najlepszym przykładem. Z Anią znamy się nie wiem ile już lat (kurczę, z dziesięć chyba czy coś?!), a poznałyśmy się jeszcze na gazetowym forum - z całej grupy my trzymamy się razem do dziś, a w międzyczasie dołączyła do nas Kasia (którą "odziedziczyłyśmy" po koledze z tejże grupy) - najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że nie musimy się widywać bardzo często (co realnie byłoby zresztą trudne, jako że Kasię los pchnął do Grecji i tam sobie żyje spokojnie i szczęśliwie), ale kiedy się spotykamy, to zupełnie jakby zatrzymał się czas (lub raczej - jakbyśmy rozstały się wczoraj) - taka to właśnie znajomość :)


Na koniec miesiąca znalazło się także blogowe zestawienie jesiennych filmów, które poprawiają mi humor. Jeśli ktoś przegapił wpis, a chciałby rzucić okiem, zapraszam TUTAJ.


LISTOPAD: to przede wszystkim pierwszolistopadowy spacer i chwile spędzone z rodziną (ciesząc się, że większość nadal jest na miejscu ciałem i duchem). 


I nieco lżej, czyli kolejna lektura (naprawdę muszę zacząć robić zdjęcia niefrancuskim tytułom, bo wyjdzie na to, że czytam same dziwne rzeczy :) Swoją drogą - książka jest w porządku, wiadomo że nie jest to żadne wybitne dzieło, ale miło się z nią spędza czas, chociaż patrząc na niektóre opinie na jej temat, wielu osobom przydałby się intensywny  kurs poczucia humoru oraz dystansu do siebie i innych :) 

GRUDZIEŃ:  Na początek nowe herbaty (w ciągu roku uzbierało się ich znacznie więcej, ale gdybym wrzucała tu lub na IG wszystkie zdjęcia, to pewnie w życiu nikt by już do mnie nie zajrzał :) Pukka to jedna z moich ulubionych firm (pijam przede wszystkim herbaty ziołowe), żałuję tylko, że jest ciężko dostępna i niezbyt tania... Właściwie to powinnam zatrudnić się jako tester, bo w sumie i tak to robię, tyle że za darmo :P BTW - Detox z miejsca wskoczyła na moje prywatne podium - niestety właśnie ją wykończyłam i teraz przerzucam się na tańszego M&S, ale do Pukki na pewno wrócę!

W grudniu chwaliłam się również prezentami spod choinki - TUTAJ.


Szukałam także nowej maty do jogi (to zdjęcie jest małym oszustwem, bo nie wrzuciłam go na IG, ale znalazłam w telefonie, więc trochę się liczy) - gdzieś już wspominałam, że moja nieco wysłużona (choć nadal w dobrym stanie) mata jest dla mnie trochę za cienka - co odczuwam boleśnie zwłaszcza przy całej serii w pozycji klęczącej. Dlatego namiętnie poszukuję jej zastępczyni, która po pierwsze będzie grubsza (czyli co najmniej 5 mm, a najlepiej 6 lub może więcej) i do tego będzie naprawdę antypoślizgowa. No i nie będzie kosztowała jakiegoś dzikiego majątku, jak np mata od lululemon, która jest boska, ale ponad 300 pln - seriously??!
(mówię o tej:
http://www.eu.lululemon.com/products/clothes-accessories/yoga/The-Mat?cc=13218&skuId=uk_3584403&catId=yoga) 

Natomiast tę ze zdjęcia poniżej znalazłam w tkmaxx i nadal nie bardzo wiem, czy jest coś warta. Na razie czekam i pewnie skończy się ostatecznie na zakupie tej:

http://www.sklep.joga-joga.pl/mata-do-jogi-lotus-pro-komfort-183-cm-najlepszy-wybor-dla-pan-p1557.html

lub tej:
http://www.jogasklep.pl/31,mata-kino-karma-tpe-malinowo-grafitowa-nowosc-w-polsce-!.html



I to tyle w skrócie (no, powiedzmy) :) Ogólnie to był średni rok, choć nie mogę do końca na niego narzekać, bo wydarzyło się w nim co najmniej kilka fajnych rzeczy. A jednak cieszę się, że się kończy, bo tym samym robi miejsce na nowe i jak napisałam we wcześniejszym wpisie - mam przeczucie, że 2015 będzie świetny!!! 

wtorek, 30 grudnia 2014

W 2015 będę...

planować! Ha! Do tej pory na ogół się od tego odżegnywałam, nie chcąc własnoręcznie kręcić na siebie bicza. Jednak w ciągu ostatnich kilku miesięcy (które były dla mnie dość znaczące pod wieloma względami) doszłam do wniosku, że ustanowienie sobie celów (realnych!) sprawdza się o niebo lepiej niż pójście "na żywioł" - i nie chodzi tu o to, że coś będzie nade mną wisiało i mnie denerwowało - bardziej o zdefiniowanie swoich intencji i wysłanie ich w kosmos :)


Ponieważ mocno wierzę w karmę i w to, że prędzej czy później wróci do nas to, co przekazaliśmy innym, takie "żonglowanie" energią też do mnie przemawia - tak więc w 2015 będę: 

1. dalej ćwiczyć jogę, DUŻO JOGI! Moje ciało po powrocie do tej aktywności jest mi nieskończenie wdzięczne, w końcu widzę swoje mięśnie (niektóre po raz pierwszy w życiu!), jestem wyraźnie silniejsza (chociaż oczywiście do wymarzonej formy jeszcze wiele mi brakuje - nadal np nie potrafię zrobić "głupiego" mostka, ale w końcu dam radę!). Nie chcę sobie planować, że będę ćwiczyć codziennie (byłoby idealnie), ale postaram się podtrzymać aktualne tempo - na razie w domu, z niezastąpionym YT, a z czasem - kiedy tylko będę miała taką możliwość, zapiszę się na zajęcia. 

2. myśleć pozytywnie, a raczej - unicestwiać negatywne myśli w zarodku - w ogólnym rozrachunku jestem optymistką i zawsze, bez względu na okoliczności uważam, że wszystko co mnie spotyka, ma w sobie jakiś sens/cel (który można dostrzec niestety często dopiero po jakimś czasie). Mimo wszystko jednak zbyt duże (lub zbyt długie, jak obecnie) nawarstwienie kiepskich okresów sprawia, że nawet moje zapasy optymizmu się kurczą.
Dlatego podpunktem będzie:
2a. regularnie medytować (w sensie - oczyszczać swój umysł i skupiać się na pozytywach) - a najpierw się tego w końcu nauczyć (jeszcze długa droga przede mną) - co nie jest łatwe, kiedy posiada się Mózg, Który Nigdy Nie Śpi... 

3. wykokoszę się w końcu w kwestii bloga - chodzi mi głównie o organizację, która obecnie - jak sami widzicie - leży i kwiczy - bardzo chciałabym opracować jakiś system, który pozwoli mi pisać regularnie, a nie zrywami (z tym, że w moim przypadku musi to być coś, co nie sprawi, że poczuję się do tego zmuszona, bo zbyt dobrze wiem, jak takie rzeczy się u mnie kończą...). Na razie staram się na bieżąco zapisywać pomysły na kolejne posty (chociaż największym problemem jest dla mnie świadomość, że właściwie wszystko zostało już gdzieś przez kogoś napisane - zdecydowanie czytam za dużo innych blogów, które zamiast mnie inspirować, blokują!!!)

4. znajdę pracę (przez duże P). Ten punkt powinien rozpocząć listę postanowień, ale nie chcę wywierać na sobie presji (łatwo powiedzieć) i dlatego spróbowałam trochę go przemycić bokiem :) Niemniej jednak, jest to NAJWAŻNIEJSZA przyszłoroczna kwestia. Wiem, że dam radę, bo zwłaszcza po moim ostatnim półroczu (i aktywnym stażu w biurze prasowym dużej instytucji), czuję się znacznie silniejsza psychicznie niż wcześniej! 

5. chętniej otwierać się na nowe znajomości. I tematy. Bo (zwłaszcza z tym pierwszym) różnie z tym u mnie bywa - czasem mi się zwyczajnie NIE CHCE i stwierdzam, że tak naprawdę nie potrzebuję już w swoim życiu nikogo nowego. A to nieprawda! Wystarczy bowiem kilka przypadkowych spotkań z fajnymi osobami i od razu przypominam sobie, ile świeżości wnoszą oni w moje życie! Muszę o tym pamiętać!

6. pamiętać o "starych" znajomych - dla równowagi z poprzednim punktem :) Jestem dość specyficznym połączeniem ekstrawertyka i introwertyka i choć lubię ludzi i nie mam najmniejszych problemów z nawiązywaniem znajomości, to jednak lubię także spędzać czas sama ze sobą i przez to zdarza mi się zapominać o innych. Co nie znaczy, że przestaję ich lubić :) 

7. czytać więcej (dobrej!) literatury pięknej i reportaży - w sumie wszystkiego, co nie jest kryminałem/thrillerem/ literaturą popularnonaukową. Robiąc roczne podsumowanie (które pojawi się pewnie zaraz na początku roku), zwróciłam uwagę na to, jak niewiele przeczytałam książek spoza tych dwóch kategorii (tzn. kryminałów i lit.pop-nauk.). Chyba zrobię sobie listę lektur i po prostu będę je systematycznie odhaczać, bo inaczej obawiam się, że za 12 miesięcy przeczytam ten punkt ,zgrzytając zębami. 

Jak widać - moje cele są może mało wyrafinowane (i dobrze!), ale za to mocno osadzone w realiach. Tego właśnie mi trzeba - nie wielkich planów i porywania się z motyką na słońce, ale raczej przypomnienia o rzeczach mniejszych, ale nie mniej ważnych.

Tak więc do boju, Joanno! Mam przeczucie, że 2015 będzie DOBRYM ROKIEM :) 

A jak tam Wasze cele? Robicie / nie robicie?



Na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że jutro już tu nie zajrzę, skorzystam z okazji już dziś żeby życzyć Wam (niezależnie od tego, czy cokolwiek planujecie, czy nie), 

aby 2015 był dla Was pełen radości, 
spełnionych marzeń, 
żeby stawiał Wam na drodze wyłącznie ciekawych i dobrych ludzi 
oraz pozytywne doświadczenia! 

I żebyście za rok o tej samej porze mogli westchnąć z uśmiechem "och, oby te następne 12 miesięcy było równie cudowne!". 

Trzymajcie się kochani i bawcie jutro dobrze, bez względu na to, czy będziecie świętować w balowej sukni, czy piżamie :) 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...