Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czytamy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czytamy. Pokaż wszystkie posty

sobota, 28 marca 2020

#KSIĄŻKI Taka piękna katastrofa, czyli powrót blogerki marnotrawnej oraz o książce "Wyloguj swój mózg" - Anders Hansen

Tak, nie regulujcie odbiorników i nie przecierajcie oczu ze zdumienia. Wzrok was nie myli, najgorsza blogerka ever postanowiła dać znak życia :) 

Trzeba było "zaledwie" postawienia świata na głowie i kilkutygodniowej kwarantanny narodowej, żebym zdecydowała się na wybudzenie bloga z hibernacji. 

To, co rozgrywa się właśnie na naszych oczach i jak wyglądają pierwsze miesiące 2020, raczej nikomu nie mieściło się w głowie, kiedy w styczniu robiliśmy mniej lub bardziej ambitne listy "to do" i dokonywaliśmy podsumowań i życiowych przemyśleń. Ale cóż - jak wiadomo, życie ma to do siebie, że jak to najpiękniej na świecie ujął kiedyś Robert Burns:

Przemyślne plany i myszy, i ludzi
W gruzy się walą,
Nasze zapały zawód zwykle studzi
Zwątpienia stalą.

Oto więc jesteśmy pod koniec marca 2020, w samym środku szalejącej pandemii, odizolowani od świata i bliskich, skazani na siebie. Jedni znoszą to lepiej, inni gorzej. Dla introwertyków to w sumie chleb powszedni, bo i tak jesteśmy przyzwyczajeni do swojego towarzystwa i ładowania wewnętrznych baterii w samotności. Ci, którzy mają z tym problem i na co dzień gonią od jednego projektu i z jednej grupy do kolejnej, niespodziewanie zostali zmuszeni do konfrontacji z własnymi demonami, a jak wiadomo z innego słynnego cytatu (tym razem pana Nietzsche) - kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie... Najtrudniejsze w całej tej sytuacji (przynajmniej dla mnie) jest to, że nikt z nas nie wie, jak długo ona potrwa. 

Anyway, nie zamierzam tutaj rozwodzić się nad tym co, jak ani dlaczego, bo na to każdy z nas będzie odpowiadał sobie sam. Wróciłam, bo w całym szaleństwie dookoła potrzebuję znaleźć coś, co stworzy mi choćby pozory normalności, a cóż może się do tego nadawać lepiej od przykurzonego bloga? 

Tak więc witajcie ponownie, moi drodzy, którzy nie zapomnieliście :) Sprawdźmy na jak długo wystarczy mi zapału tym razem. 

A żeby nie było tak patetycznie i o niczym, mam dziś dla Was polecankę książkową. To się bowiem nie zmieniło i nadal uparcie podnoszę średnią krajową czytelnictwa. 

Będzie parę (hehe, taki żarcik) słów o książce bardzo aktualnej pt. "Wyloguj swój mózg" autorstwa szwedzkiego psychiatry Andersa Hansena. 


Przez pierwsze dwa rozdziały Hansen zapoznaje nas z trybem działania ludzkiego mózgu i tym, w jaki sposób my i nasze reakcje zostały ukształtowane przez ewolucję. 

"(...) jesteśmy wynikiem pozbawionego sensu i celu procesu zwanego ewolucją, który nie jest ani dobry ani zły i który nie chce nas ani uszczęśliwić, ani skrzywdzić. Jest podstawą życia na Ziemi i ma jeden cel: dostosować nas do otoczenia, w którym funkcjonujemy". 

I to jest nasz punkt wyjścia. Autor w naprawdę ciekawy i bardzo przystępny sposób opisuje nasze mechanizmy funkcjonowania i tłumaczy, że ogólnie rzecz biorąc, wiele współczesnych problemów bierze się stąd, że po prostu jesteśmy jako gatunek jeszcze nie "zsynchronizowani" z czasem, w którym żyjemy. Z punktu widzenia historii, cała nasza nowoczesność to przecież zaledwie jedno mrugnięcie oka, dlatego też nasz mózg obecnie zmaga się z problemami, które są dla niego całkiem nowe i do których jeszcze nie zdążył się przystosować, w dodatku korzystając z "wgranych" mu pierwotnie rozwiązań, które często sprawdzają się słabo lub wcale. 

Mamy więc obszerny fragment o odruchowych reakcjach, o emocjach (skąd się one biorą i do czego służą) i o stresie, który jako taki był znany człowiekowi od zawsze, ale nigdy wcześniej nasze organizmy nie miały do czynienia z takimi pokładami długotrwałego stresu, który sprawia, że "znajdujemy się nieustannie w gotowości do walki lub ucieczki, a w takiej sytuacji mózg odsuwa na dalszy plan wszelkie inne funkcje organizmu". (...) "stres oddziałuje również na nasze funkcje myślowe. W przypadku niewielkiego stresu wyostrza się co prawda czujność zmysłów ale zbyt silny stres zakłóca jasność myślenia. (...) mamy skłonność do szybkich, zdecydowanych działań, bez odwoływania się do "myślącego" obszaru mózgu".  

Autor podkreśla również coś, o czym warto pamiętać (zwłaszcza jeśli tak jak ja ma się tendencje do tworzenia w głowie miliarda różnych scenariuszy), a mianowicie - 

Mózg ma kłopot z odróżnianiem zagrożeń faktycznych od wyimaginowanych. 

Stąd zapewne szalona popularność trendu pozytywnego myślenia i wizualizowania sobie rzeczy dobrych, przyjemnych i wesołych. 

Nie będę tu po kolei omawiała każdego rozdziału, ale wierzcie mi, że jest naprawdę ciekawie. 

Dalej przechodzimy do tematu właściwego książki, a mianowicie nowych technologii, zwłaszcza wszechobecnych smartfonów i tego, co konkretnie one z nami wyrabiają. I tu zaczyna się robić zarówno fascynująco, jak i totalnie przerażająco, nawet dla mnie - osoby, która interesuje się tym tematem i sporo na ten temat czyta (jeśli ktoś ma chęć na więcej, odsyłam do tego wpisu).


Zacznijmy z grubej rury - czy wiecie ile razy dziennie przeciętnie dotykamy naszej komórki? Ponad 2600! Przeciętnie bierzemy ją do ręki co 10 minut w tzw. okresie czuwania, a co trzecia osoba sprawdza ją dodatkowo w nocy. No właśnie.  

Tu znowu najciekawsze moim zdaniem są te fragmenty, które uświadamiają nam wdrukowane w nasz system zasady, które sprawiają, że w zderzeniu z nowoczesną technologią, jesteśmy na z góry przegranej pozycji. 

"(...) głównym paliwem dla układu nagrody nie są pieniądze, jedzenie ani seks, ani nawet nowe przeżycia, tylko - nadzieja na ich osiągnięcie. Nic bardziej nie nakręca naszego ośrodka przyjemności niż poczucie, że coś się może wydarzyć". Brzmi znajomo? Trochę jak słynne "gonienie króliczka", prawda? 



Warto wiedzieć, jakie konkretne mechanizmy manipulowania naszymi reakcjami stosują twórcy mediów społecznościowych i nowych aplikacji (i nie tylko, bo na podobnych zasadach działa hazard) - jest to np. nasza wrodzona słabość do niepewnych wyników. "Poziomy dopaminy sięgają szczytów zarówno wtedy, gdy wyniki są niepewne, jak i wówczas, gdy czeka nas coś nowego - może w obu przypadkach chodzi o to samo - o skłonienie nas do dalszych poszukiwań, choć nie mamy pewności, czy zostaniemy nagrodzeni". 

Szwedzki psycholog wprost opisuje również typ osób, które częściej uzależniają się od telefonów (w sumie nie jest to jakimś wielkim zaskoczeniem) - są one nastawione na rywalizację, o niskiej samoocenie, narażające się na wysoki poziom stresu. 

I tak dalej, i tak dalej. W kolejnych częściach dowiadujemy się o negatywnych skutkach częstego korzystania z nowoczesnych technologii (jak spada nam koncentracja, umiejętność zapamiętywania nowych informacji, percepcja etc.), czym jest efekt Google, o cyfrowym osłabianiu naszej empatii, pogłębiającej się depresji i efekcie FOMO, a także licznych innych problemach zdrowotnych związanych z rosnącym uzależnieniem od telefonów. 

Wiem, że brzmi to wszystko bardzo dramatycznie i fatalistycznie i poniekąd tak jest (nie ma co się oszukiwać), ale na szczęście pan Hansen daje nam również nadzieję na lepsze jutro :) Okazuje się bowiem, że jednym z najlepszych sposobów na radzenie sobie zarówno ze stresem, jak i innymi negatywnymi skutkami nadużyć technologii, jest (surprise!) - aktywność fizyczna. "(...) poprawia [ona] funkcje wykonawcze, takie jak zdolność planowania i zdolność do przerzucania uwagi". 
"ten, kto jest w dobrej formie, nie musi zawczasu włączać układu stresowego, ponieważ jest lepiej przygotowany do ataku lub ucieczki przed potencjalnym zagrożeniem. Dzięki temu unika nadmiernego lęku". 
Dobrą wiadomością dla wszystkich leni kanapowych jest to, że podobno naszemu mózgowi do prawidłowego działania wystarczą dwie godziny w tygodniu, np. w cyklach 3x45 min. A to wydaje się jak najbardziej realizowalne i bardzo na czasie (zwłaszcza w kontekście długotrwałego dużego stresu), więc co - ruszajmy się (aktualnie - w domu!).   

Na sam koniec dorzucę ciekawostkę a'propos naszej odwiecznej ludzkiej skłonności do bycia niezbyt szczęśliwymi. Otóż okazuje się, że to również wina ewolucji! A dlaczego? 
"natura nigdy nie widziała większego sensu w obdarzaniu człowieka poczuciem długotrwałego szczęścia. Dała mu poczucie szybko przemijającego dobrego samopoczucia. (...) Abyś nadal był aktywny". 

I jak dodaje na zakończenie autor - "Są rzeczy, które wszystkim poprawiają samopoczucie: dobry sen, aktywność fizyczna, kultywowanie relacji społecznych, niewielkie dawki stresu i ograniczenie korzystania z urządzeń ekranowych". I tego się trzymajmy. 

Czytajcie więc ciekawe książki, bądźcie zdrowi i aktywni, nie dajcie się wirusowi moi drodzy i do kolejnego razu. 



sobota, 16 września 2017

"LIFESTYLE Mamy wrzesień, czas na #teamjesien!

Mamy jesień, mamy jesień! 

Z góry przepraszam za moją ekscytację (przejawiającą się m.in. w tytule z cyklu "nie czuję jak rymuję") tych z Was, którzy nadal są w trakcie rozpaczania po zbyt krótkim/zbyt zimnym/zbyt deszczowym/zbyt* (*wstaw dowolne określenie) lecie, ale jeśli znacie mnie osobiście lub jesteście tu ze mną dłużej, to zapewne wiecie doskonale, że należę całym sercem do #teamjesien i po prostu uwielbiam tę porę roku! Poprzedni wpis z tej serii możecie znaleźć TUTAJ (właściwie mogłabym go spokojnie przekleić w całości, bo nic się nie zmieniło).


Zawsze niecierpliwie czekam na koniec sierpnia, żeby móc już "na legalu" zacząć się krzątać i ogarniać swoje mieszkanie, przygotowując je na nadchodzące chłodniejsze miesiące - co oznacza np. kupowanie nowych poszewek na poduszki, wyciąganie koców, swetrów i ciepłych kapci, dyniowe i jesienne świeczki, no i ogólnie pożegnanie z pastelami na rzecz ciemniejszej kolorystyki. 


W tym okresie zazwyczaj szykuję też sobie zapasy filmów i seriali do oglądania wieczorami, bo taka ze mnie rozrywkowa ciotka, że od biegania po knajpach, zdecydowanie wolę zacisze swojego mieszkania. A co - wolno mi :) #granniejo

A jeśli jesteśmy w temacie filmowym, to przyznam się Wam do czegoś. Otóż w tym roku po raz pierwszy w życiu (sic!) obejrzałam Harry'ego Pottera... Mam nadzieję, że po drugiej stronie ekranu nie odbył się właśnie zbiorowy jęk rozpaczy, połączony z facepalmem... Ale powiem tak - w momencie, kiedy Harry pojawił się na świecie, ja byłam już, za przeproszeniem, starą dupą i opowieści o małoletnim czarodzieju jakoś nie bardzo wpisywały się w moje upodobania czytelnicze (a potem filmowe). Tak więc oczywiście byłam świadoma całego hype'u wokół tej historii, ale omijałam to raczej szerokim łukiem. Ponieważ jednak mam teorię, że na starość dziecinnieję, to uznałam, że moment, kiedy w sumie mogę już spokojnie zacząć się zajmować organizowaniem sobie kryzysu wieku średniego jest idealnym czasem na to, żeby nadrobić tę zaległość. Zorganizowałam więc sobie w któryś weekend maraton filmowy z Harry'm i przyznam się, że trochę przepadłam, bo...mi się spodobało :) (mówiłam - dziecinnieję!) Idąc więc za ciosem, obejrzałam wszystkie części, które teraz nieodmiennie będą mi się kojarzyły w 100% z jesienią, więc nie wykluczam, że jeszcze do nich wrócę. 

Z jesienią kojarzą mi się oczywiście również klimatyczne kryminały. Ostatnio, pod wpływem IG, zapoznałam się z bardzo głośnym tytułem "Nocny film" Marishy Pessl i powiem tak - lekko się rozczarowałam. Ale zaznaczam - LEKKO! Żeby nie było, że zaraz zostanę zlinczowana przez wszystkie osoby, które w social mediach zamieszczają peany na temat tejże książki. Ja po prostu spodziewałam się (zwłaszcza po tym szale, jaki obserwowałam na niektórych profilach) czegoś więcej. To jest bardzo przyzwoicie napisana książka. Jest wciągająca, dość oryginalna i szybko się czyta. I to właściwie tyle. Bo "klimatu jak z Twin Peaks" i żadnego podwójnego dna to ja w niej moi drodzy nie znalazłam. A szukałam, wierzcie mi. Dlatego powiem tak - polecam ją, bo jest ok, natomiast z pewnością nie jest to pozycja, do której wrócę i która będzie mi zaprzątać jakoś dłużej myśli. I to tyle w tym temacie. 

W ogóle to nie wiem, jak Wy, ale ja mam tak, że chociaż kryminały i thrillery czytam regularnie przez cały rok, to mimo wszystko jesienią i zimą robię to jeszcze chętniej - może to kwestia mniejszej ilości słońca i jakiejś takiej sezonowej nastrojowości? W każdym razie krótsze dni i chłodniejsza aura zawsze idą u mnie w parze z odkrywaniem nowych zbrodni. 

Co z kolei przypomniało mi o jeszcze jednej książce, którą przeczytałam niedawno i którą serdecznie polecam wszystkim moim pokrewnym mrocznym duszom. Mówię o "Zbrodni niedoskonałej" duetu Katarzyny Bondy i Bogdana Lacha. W skrócie - Katarzyny Bondy pewnie nie muszę Wam przedstawiać, bo jeśli ktoś lubi kryminalne klimaty, to zapewne ją kojarzy - to ona jest autorką serii o Hubercie Mayerze (nomen omen - profilerze), a także drugiej o Saszy Załuskiej (przyznam szczerze - nie jestem mega fanką żadnej z nich). 
Z tym, że od razu zastrzegam - "Zbrodnia niedoskonała" to nie jest powieść! To jest efekt współpracy pisarki/dziennikarki z najsłynniejszym (bo czy nadal jedynym, tego nie jestem pewna) polskim policyjnym profilerem - Bogdanem Lachem. Najogólniej mówiąc, jest to opis autentycznych spraw kryminalnych, zarówno tych zamkniętych, w których sprawcy zostali ujęci i osądzeni, jak również tych, które jeszcze się toczą. To, co jest interesujące, to spojrzenie na dochodzenie z punktu widzenia profilera właśnie - za każdym razem mamy opis tego, co się wydarzyło oraz na jakim etapie było śledztwo w momencie wkroczenia na scenę B. Lacha, a następnie tego, jak konkretnie jego praca wpłynęła na postępy w ujęciu przestępcy. Oczywiście to nie jest pozycja naukowa, więc jeśli ktoś szuka "twardych" informacji na temat profilowania, to odsyłam go do literatury specjalistycznej, ale osobom, które chciałyby trochę "liznąć" ten temat, bez analizowania nieskończonej liczby źródeł, powinno się spodobać. Można też przy okazji kolejnych spraw, "poćwiczyć" swój zmysł profilerski, analizując zachowania sprawców równolegle z bohaterem książki i sprawdzić, na ile nasze spostrzeżenia okażą się trafne. Przyznam się, że dla mnie była to naprawdę ciekawa lektura, no ale faktem jest, że mam na tym punkcie leciutkie skrzywienie (tym z Was, którzy w to wątpią, przypominam TEN WPIS :)  

Chwilowo to by było na tyle jesiennego update'u. Dajcie znać, czy też jesteście w #teamjesien i czy oglądaliście/czytaliście ostatnio coś interesującego! 

wtorek, 29 sierpnia 2017

#KSIĄŻKI Zagubieni narcyzi, czyli o książce "Pokolenie ja. Niezdolni do relacji" Michaela Nasta

Na zakończenie kolejnego miesiąca, nowa książka - tym razem ani nie kryminał, ani nie pozycja typowo psychologiczna, raczej coś z pogranicza socjologii i obyczajówki, zawierająca w sobie mnóstwo zaskakująco trafnych obserwacji o współczesnych trzydziesto- i czterdziestolatkach. Piszę - zaskakująco, bowiem jej autor nie jest ani terapeutą ani socjologiem, a po prostu kimś obdarzonym spostrzegawczością oraz sporym poczuciem humoru (dwie świetne cechy, notabene!).


Nie martwcie się jednak - "Pokolenie ja. Niezdolni do relacji" to nie jest żaden "Coelho dla milenialsów" ani Beata P. z jej pseudogłębokimi przemyśleniami - Michael Nast w odróżnieniu do powyższych, nie sili się na to, żeby brzmieć mądrzej od innych - on po prostu opisuje swoich znajomych oraz siebie. Robi to jednak na tyle uniwersalnie, że spokojnie można dopasować opisy i przygody (względnie) młodych Berlińczyków do naszego własnego otoczenia. W dodatku wszystko to okraszone jest sporą dawką ironii, więc książkę czyta się szybko i przyjemnie. Mimo to warto zatrzymać się przy jakimś konkretnym fragmencie i przemyśleć go sobie nieco uważniej. 

"Czterdziestolatkowie uchodzą za nowych trzydziestolatków, ale gdy moi rodzice rozmawiają o czterdziestoletnich synach swoich znajomych, uderza mnie, jak staro to brzmi. Póki znienacka nie dopadnie mnie myśl, że sam jestem w tym wieku." - brzmi znajomo? Jeśli tak, to czytajcie dalej :)

Nast sporo pisze o współczesnych związkach - i to zarówno o ludziach, zgodnie z polskim podtytułem, "niezdolnych do relacji", takich, którzy miotają się we wszystkie strony w wiecznym poszukiwaniu "czegoś lepszego", jak również o tych, którzy teoretycznie są z kimś, ale mimo to trudno ich nazwać szczęśliwą parą. 

(...) koniec końców oduczyliśmy się kochać samych siebie. Mylimy miłość własną z narcyzmem.(...) Żyjemy w końcu w narcystycznym społeczeństwie, a narcyzm jest oznaką niepewności, zawyżonej samooceny, ignorującej wszystkie słabości. To autoprojekcja zależna od bezustannego utwierdzania się we własnych przewagach. Miłość narcystyczna jest tęsknotą za życzliwym lustrem, w którym człowiek widzi pochlebny dla siebie obraz.(...) Chcemy zakochać się w nas samych, we własnym wyobrażeniu o tym, jacy jesteśmy, jakimi chcielibyśmy widzieć samych siebie." 

Jednak to nie jest wyłącznie książka o związkach uczuciowych, ale ogólnie o relacjach z ludźmi - autor pisze też o pracy, o tym jak przez lata zmieniał się stosunek kolejnych pokoleń do sposobu, w jaki zarabiamy na życie, o naszych oczekiwaniach i o tym, żeby uważać na pułapki niewygodnych i rozsądnych rozwiązań "na chwilę" - jak bowiem wszyscy doskonale wiemy, prowizorki są z reguły najtrwalsze, a z upływem czasu coraz trudniej przychodzi nam podjęcie decyzji o radykalnej zmianie. Oczywiście przy niektórych fragmentach uśmiechałam się pod nosem z lekkim pobłażaniem, bo stwierdzenie, że lepiej rzucić pracę na etacie, która nie daje nam satysfakcji niż po latach żałować, że się tego nie zrobiło trąci na kilometr młodzieńczą naiwnością, ale z drugiej strony może reaguję właśnie tak, bo sama nie mam odwagi na taki krok? Faktem jest, że często przy tej lekturze przyłapywałam się na tym, że kiwam głową do autora, widząc w opisywanych sytuacjach i reakcjach samą siebie - przypominałam sobie, jaka byłam jeszcze 10 lat temu (znacznie odważniejsza!) i kilka razy przeraziła mnie brutalna szczerość Michaela, zwłaszcza kiedy któryś raz powtórzył, że "gdy ciągle powtarzamy 'teraz jeszcze nie', to może się okazać, że w którymś momencie stwierdzimy, że ciągle czuliśmy się zbyt młodzi - a nagle jesteśmy zbyt starzy. Zupełnie nieoczekiwanie." 

Podkreślam jednak, że to w żadnej mierze nie jest poradnik - wszystkie te spostrzeżenia są nam podawane w formie lekkich felietonów, a całość jest podzielona na bloki tematyczne - mamy więc wspomniane związki, pracę, starzenie się oraz ogólnie pojęte trendy, z którymi autor rozprawia się na samym końcu. To też naprawdę ciekawa część (tzn nie żeby poprzednie były nieciekawe, ale jakoś muszę sobie to różnicować dla własnej wygody) - mamy tu i media społecznościowe, i Internet, i instagramowe filtry, za pomocą których przekłamujemy rzeczywistość, a nawet weganizm (ale nie w pojęciu światopoglądu, tylko właśnie jako "modę"). Ostatni rozdział zatytułowany jest "Diagnoza: Pokolenie ja" i jest czymś w rodzaju krótkiej i ironicznej autodiagnozy właśnie, zarówno w odniesieniu do autora książki, jak i całej grupy, na której skupia się on w swojej publikacji. Punktem wyjścia staje się opisanie kryteriów zaburzeń więzi, które u danej jednostki wprawdzie stanowią już niepokojący objaw, ale na dobre dają do myślenia w momencie, w którym, jak zauważa Nast - zaczniemy odnosić je do systemu, w którym żyjemy i w którym się urodziliśmy.  "Jesteśmy towarem uszkodzonym, ponieważ tak nas uformowało społeczeństwo, w którym się urodziliśmy. (...) Nasze społeczeństwo jest w końcu zbudowane zgodnie z zasadą ekonomii: celem życia jest nieustanny wzrost, a z tym wiąże się coraz większa konsumpcja. (...) I to właśnie jest problem. Gospodarka, dla której żyjemy. Ona jest ośrodkiem naszego społeczeństwa - a nie człowiek." 

I dalej: "(...) widać ludzi, którzy najwyraźniej zatracili zdolność do czegokolwiek, co naprawdę ważne - zdolność kochania, bycia dla siebie i innych albo myślenia w zniuansowany sposób. (...) Chodzi wyłącznie o autoinscenizację i pieniądze. (...) Maska i tożsamość zlały się ze sobą, połączyły w nierozdzielną całość. Sztuczny twór. Takie są wzorce dla dorastającego pokolenia. Reprezentują zasadniczą niezdolność do tworzenia związków w naszych czasach: utratę związku z samym sobą." 

Nie twierdzę, że "Pokolenie ja" to jest książka wybitna, która będzie miała siłę zmienić życie i podejście całego pokolenia, ale uważam, że to książka dobrze obrazująca osoby urodzone pod koniec lat 70. i w latach 80. ubiegłego wieku - tę zagubioną generację, która nie ma łatwo, bo stojąc niejako w w rozkroku musi radzić sobie ze zmianami, o których nasi rodzice nie mieli zielonego pojęcia, a które dla dzieciaków z lat 90. są tak naturalne, jak oddychanie - mówię tu zwłaszcza o ogromnej zmianie, jaka zaszła przez ostatnie lata w podejściu do drugiego człowieka. Mam wrażenie, że kiedyś ludziom bardziej zależało i byli bardziej skłonni podejmować walkę. Dziś natomiast ogromny wybór (pozorny!), jaki mamy przed sobą sprawia, że znacznie częściej spotykane jest podejście "nie, to nie" oraz "jak nie Ty, to inny". Obojętniejemy na wszystko, bo wiemy, że za chwilę możemy znaleźć i spotkać lepszego mężczyznę/kobietę/pracę - nawet jeśli tak naprawdę to jest tylko nasze "wishful thinking", nieoparte na żadnych konkretnych podstawach. I to jest właśnie współczesna tragedia - wydaje się, że świat stoi przed nami otworem, a potem zachowujemy się jak osiołek z przypowieści, który w obliczu zbyt dużego wyboru ostatecznie umiera z głodu, bo aż do końca nie może się zdecydować. 

Dlatego właśnie uważam, że to książka warta uwagi. I tego, żeby poświęcić jej jeden czy dwa wieczory (jak wspomniałam, czyta się ją bardzo szybko) i zastanowić się chociaż przez chwilę nad własnym życiem oraz tym, czy nie jest przypadkiem tak, że żyjemy trochę "na próbę", w oczekiwaniu na właściwy czas? Pamiętajmy, że ten czas może nigdy nie nadejść i nagle obudzimy się starzy, bo jak powiedział kiedyś przywołany przez Nasta aktor Henry Hubchen - "Człowiek się nie starzeje. W pewnej chwili budzi się rano i jest stary". 

Co Wy na to? Zgadzacie się z tezami stawianymi przez autora, że jesteśmy pokoleniem coraz mniej zdolnym do głębokich relacji z innymi? I że zmiany, jakie zachodzą we współczesnym społeczeństwie, wpływają na osłabienie więzi międzyludzkich i tworzą "pokolenie Tindera", powierzchowne i nastawione na błyskawiczną gratyfikację? 

sobota, 8 lipca 2017

#KSIĄŻKI Dlaczego robimy to, co robimy czyli o książce "Najmądrzejszy w pokoju" Thomasa Gilovicha i Lee Rossa

O “Najmądrzejszym w pokoju” myślałam od momentu, kiedy tylko zobaczyłam jego zapowiedź na stronie wydawnictwa Smak Słowa. Dlatego też właściwie z miejsca książka ta znalazła się na liście moich urodzinowych prezentów (dzięki, Krzyśku!). Psychologia interesuje mnie od dawna i kiedy tylko nie pochłaniam kolejnego mrocznego kryminału, jest spora szansa, że zagłębiam się właśnie w jakiś tytuł z tego gatunku. Uwielbiam dowiadywać się nowych rzeczy o ludzkiej psychice, albo potwierdzać to, co już wiem (lub czego się intuicyjnie domyślam). Ponadto ciągnie mnie do „ciemnej” strony, więc siłą rzeczy wszystkie tematy związane z mrocznymi zakątkami fascynują mnie jeszcze bardziej, ale o tym będzie kiedy indziej. 




Bo „Najmądrzejszy w pokoju” to psychologia ale w tej jasnej odsłonie. Autorzy w bardzo przystępny i przyjemny sposób przedstawiają 5 istotnych tematów poruszanych przez współczesną psychologię społeczną i pokazują w jaki sposób możemy w codziennym życiu unikać związanych z nimi pułapek i manipulacji.

Przyznam się, że czytałam tę pozycję z wypiekami na twarzy i różowym zakreślaczem w dłoni, niemal co chwilę chichocząc do siebie ze słowami „ha! Dokładnie!” – nie wiem, czy to najlepsza rekomendacja, ale lepszej nie wymyślę :) 
Najprościej zresztą będzie, jeśli skrótowo opiszę poruszane przez psychologów tematy, a Wy zobaczycie, czy taka tematyka Was interesuje. 

Ostrzegam jednak, że będzie dużo czytania!



1. ILUZJA OBIEKTYWIZMU  

Ten temat najlepiej opisuje zdanie, kilkukrotnie przywoływane w książce, a mianowicie (parafrazuję teraz), że każdy kierowca uważa, że ten kto jedzie szybciej od niego, jest szaleńcem, a ten kto jedzie wolniej, jest idiotą. Brzmi znajomo? No właśnie :)

Innymi słowy - wszyscy w mniejszym lub większym stopniu zakładamy, że nasze spostrzeżenia są wiernym odbiciem rzeczywistości i przez to uważamy, że są one prawdziwe, trafne i obiektywne. A guzik! W psychologii tę iluzję, że widzimy świat takim, jakim jest rzeczywiście nazywa się "naiwnym realizmem". Warto jest się nad tym chwilę zastanowić, zanim zaczniemy się wykłócać z innymi, że "oczywiście, że to my mamy rację, bo przecież wiemy lepiej!" - i warto pamiętać, że jak podkreślają autorzy - "nasze spojrzenie na rzeczywistość jest tylko tym, czym jest - spojrzeniem, a nie obiektywną oceną tego, co jest naprawdę". Już zresztą Benjamin Franklin zauważył "Większość ludzi (...) uważa, że posiadła całą prawdę i że każdy, kto myśli inaczej, jest w błędzie". Taka ciekawostka :)

W tym samym rozdziale pojawia się jeszcze jedno genialne moim zdaniem spostrzeżenie, a mianowicie, że na dobrą sprawę bzdurą jest stwierdzenie "czyń drugiemu to, co chciałbyś aby i tobie uczyniono". A dlaczego? Ano właśnie dlatego, że każdy z nas jest inny, mamy różne gusta, preferencje i odczucia, więc to trochę ryzykowne. No i zawsze bezpieczniej jest trzymać się starej zasady - "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe" - tu jest większa szansa, że nie wpakujemy się na jakąś towarzyską minę. 

Podsumowując - autorzy podkreślają, żeby pamiętać, że "nasz pogląd na świat nie jest niczym więcej niż tylko poglądem ukształtowanym przez nasz punkt widzenia, naszą historię i osobistą wiedzę", a co za tym idzie - wcale nie musi być bardziej trafny niż stanowisko kogoś innego. Howgh. 

2. WPŁYW SYTUACJI 

Ten rozdział skupia się na tym, jak łatwo można kogoś (więc również i nas) zmanipulować i namówić do różnych rzeczy, jedynie odrobinę zmieniając podejście.

Jak się okazuje - "ludzie mają trudności z odrzuceniem prośby niestandardowej - takiej, która nie jest prośbą o pieniądze, poświęcenie czasu albo pożyczenie czegoś wartościowego. Większość ludzi ma wprawę w odrzucaniu tego typu próśb, ale nie dysponuje gotowym scenariuszem odmowy w wypadku prośby niezwykłej". 
Poza tym z natury większość z nas jest po prostu dość leniwa, więc np. znacznie lepiej sprawdza się zasada domniemanej zgody (rezygnacja z której wymaga podjęcia choćby minimalnego wysiłku) aniżeli wymaganie od kogoś specjalnego wyrażenia jej w jakikolwiek sposób - wówczas większości ludzi po prostu nie będzie chciało się podjąć tego "trudu".

Tak więc jeśli chcemy żeby coś zadziałało, tam gdzie jest to możliwe, lepiej jest przyjąć rozwiązanie domyślne, rezygnacja z którego będzie wymagała podjęcia jakichkolwiek działań. Podobnie rzecz ma się np. ze spożywaniem mniejszych porcji (albo w ogóle ograniczeniem czegokolwiek) - jeśli nałożymy sobie porcję na mały talerz, jest spore prawdopodobieństwo, że nie będzie nam się już chciało wstać po dokładkę, natomiast gdybyśmy od razu napakowali sobie górę jedzenia, to pewnie z rozpędu i trochę automatycznie zjedlibyśmy więcej. To samo ze słodyczami - jeśli nie mamy w domu żadnych zapasów i spełnienie naszej zachcianki wymaga od nas pójścia do sklepu, jest szansa, że w międzyczasie odechce się nam słodkiego. Proste? Proste :)

W tym samym rozdziale autorzy przywołują również słynny (i dość drastyczny) eksperyment Milgrama - pewnie większość z Was go kojarzy - chodziło o zbadanie posłuszeństwa wobec autorytetu, a polegało to na tym, że "nakazywano" uczestnikom aplikowanie wstrząsów elektrycznych drugiej osobie, a następnie stopniowe zwiększanie ich mocy aż do niebezpiecznej granicy. Oryginalne testy przeprowadzono w USA w latach 60. XX wieku, ale później powtarzano go wielokrotnie w różnych konfiguracjach (nawet w Polsce). Jeśli nie słyszeliście o tym eksperymencie, warto o nim poczytać - można sporo się dowiedzieć o ludzkiej psychice. A wniosek, jaki wysnuwają psycholodzy, jest taki - warto wykorzystywać metodę małych kroków w codziennym życiu - żeby unikać tzw. równi pochyłej i sytuacji pozbawionych łatwej drogi wyjścia. Większość zarówno bohaterskich czynów, jak i najgorszych bestialstw, zaczyna się stosunkowo niewinnie - od jakiegoś drobiazgu i potem zaczyna to trochę działać jak kula śnieżna. Dlatego np. jeśli mamy problem z zabraniem się do pracy, to zróbmy cokolwiek, zamiast czekać np na wenę (to jest świetna uwaga dla mnie!) - warto napisać np. kilka zdań. Lub zrobić kilka przysiadów, jeśli mamy problem ze zmotywowaniem się do ćwiczeń :) 

3. DOBÓR SŁÓW

Żeby nie rozwlekać tego wpisu w nieskończoność (oraz żeby zachęcić Was do lektury całej omawianej przeze mnie książki!), postaram się wspomnieć o pozostałych rozdziałach tylko pokrótce, wymieniając aspekty, które najmocniej przemówiły do mnie.

A więc:
"większość ludzi - nawet tych znanych z egoizmu - jest gotowa postąpić jak należy, jeśli oczekuje, że inni zachowają się tak samo (zwłaszcza gdy jest obserwowana" - [uwaga na marginesie - obserwacja może być nawet "pozorna" - patrz eksperyment z płaceniem za kawę w przypadku gdy nad ekspresem powieszono plakat z oczami - genialne!]. I odwrotnie - w sytuacjach, w których dominują normy dbałości o własny interes, nawet ludzie, którzy na ogół troszczą się o dobro ogółu, nie chcą wyjść na frajerów". 

"Sposób, w jaki interpretujemy sytuację, wpływa na nasze zachowanie na dwa sposoby. Nasze wyobrażenie na temat tego, o co chodzi w danej sytuacji, determinuje nasze myśli, uczucia i działania w reakcji na nią. (...) To, jak interpretujemy sytuację, wpływa też na znaczenie, jakie przypisujemy własnym możliwym działaniom, a co za tym idzie - determinuje nasze decyzje. Czy okażę się durniem, jeśli nie spróbuję osiągnąć najwyższego zysku? Czy odmowa byłaby nieuprzejma?".

W pewnym stopniu ludzkie sądy i decyzje zależą od tego, w jaki sposób zręczny manipulator przedstawi daną sprawę poprzez taki, a nie inny dobór słów (np. sekretarz wojny lub sekretarz obrony, odsetek uratowanych zamiast liczby zabitych etc.).

4. PRYMAT ZACHOWANIA 

W megaskrócie - UDAWAJ TAK DŁUGO, AŻ STANIE SIĘ TO PRAWDĄ. 
Czyli - "nasza postawa i to, jak się zachowujemy, wykonując różne działania, może wpłynąć na to, jak się czujemy, a także (...) na osiągane przez nas wyniki".

A także - ludzie na ogół czują potrzebę zracjonalizowania swoich wyborów - jeśli więc z jakiegoś powodu podjęliśmy taką, a nie inną decyzję, to wiadomo, że będziemy szukać argumentów za tym, że była to decyzja słuszna (nawet jeśli w głębi duszy wiemy, że to nieprawda). Czasem fajnie jest sobie uświadomić takie pozornie banalne kwestie.

5. DZIURKI OD KLUCZA, SOCZEWKI I FILTRY

W tej części pojawia się kilka bardzo trafnych uwag, takich jak np. kwestia naszych ograniczeń (w tym m.in. fizycznych, takich jak to, że nawet jeśli wydaje nam się, że widzimy coś dokładnie, to przecież nie mamy tak naprawdę pojęcia co dzieje się np za nami, bo nie mamy oczu z tyłu głowy!) - w danym momencie możemy przechowywać w umyśle zaledwie od pięciu do dziewięciu informacji. Także "soczewki", przez które patrzymy (ideologiczne etc.) są kolejnym ograniczeniem. Ponadto informacje, do których mamy łatwy dostęp, często stanowią jedynie niewielki skrawek właściwej informacji, która jest nam potrzebna.

W rozdziale tym skupiamy się na podziale na umysł intuicyjny oraz racjonalny.
"Umysł intuicyjny jest bardziej impulsywny niż racjonalny i bardziej skłonny do działania - do sformułowania oceny i dokonania wyboru określonego sposobu postępowania - bez przeanalizowania informacji, które nie są bezpośrednio dostępne jego uwadze." Dlatego też  warto pamiętać, że "dużą część błędów popełniamy nie dlatego, że prawidłowa odpowiedź jest za trudna, ale dlatego, że odpowiedź błędna przychodzi nam zbyt łatwo". 

Nie zapominajmy również o naszej skłonności do tego, "by bez namysłu przyjmować informacje, które potwierdzają nasze poglądy, a jednocześnie krytycznie przyglądać się tym, które są z nimi sprzeczne."
Autorzy namawiają do tego, abyśmy stale próbowali "poszerzać dziurkę od klucza", przez którą spoglądamy na świat - poprzez nawyk wykraczania poza "instynktowną skłonność umysłu do brania pod uwagę przede wszystkim przypadków potwierdzających Twoją opinię. Przyjmij zalecaną przez naukowców strategię zastanowienia się nad możliwością przeciwną". 
Bardzo celną uwagą jest również ten cytat: "możesz rzucić nowe światło na to, który produkt, propozycję czy osobę powinieneś wybrać, poprzez odwrócenie pytania i zastanowienie się, którą z tych możliwości należy odrzucić". 

I na koniec tej części książki jest jeszcze mowa o tzw. syndromie grupowego myślenia - "analiza niewielkiej liczby możliwości, selektywne gromadzenie informacji, presja na jednomyślność w grupie i powstrzymywanie się od krytycyzmu" - innymi słowy - "słucha się tylko tych, którzy w pełni się ze sobą zgadzają, co wzmacnia ustalone przekonania i tworzy sytuację sprzyjającą błędnym ocenom." 
A także: " członkowie grupy, nie zdając sobie z tego sprawy, na ogół rozmawiają o wiedzy wspólnej, a nie o informacjach będących w posiadaniu poszczególnych osób, nieznanych pozostałym".

No i jeszcze, że czasem warto spojrzeć na daną sprawę wychodząc poza kulturę, w której się wychowaliśmy (o tym też ostatnio słuchałam w jednym z podcastów o psychologii, które btw są moim odkryciem ostatnich miesięcy - wiem, że jestem ostatnia na tej imprezie, ale trudno).

Jak piszą autorzy - "trudno nam pojąć, że w oczach mieszkańców wielu rejonów świata, to nasza kultura wydaje się dziwna." Funkcjonuje już nawet określenie WEIRD, czyli Western, Educated, Industrialized, Rich and Democratic - które ma zwracać uwagę na te cechy naszej kultury, które odróżniają ją od reszty świata.



Ufff...

Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek przebrnął przez cały ten wpis, ale przyznaję, że sama z przyjemnością przejrzałam raz jeszcze swoje notatki z lektury tej cholernie dającej do myślenia książki. Jeśli interesujecie się psychologią społeczną, to nie wyobrażam sobie, żebyście nie chcieli teraz zabrać się do lektury "Najmądrzejszego w pokoju". Zresztą jestem zdania, że ta lektura przydałaby się właściwie każdemu, bo po pierwsze dobrze jest znać swoje własne ograniczenia i wiedzieć, w jakie psychologiczne pułapki sami podświadomie wpadamy, a po drugie - ta wiedza jest szalenie przydatna w relacjach z innymi ludźmi. A tego przecież nie da się uniknąć.

Natomiast jeśli Was zanudziłam, to nie martwcie się - niedługo będzie zdecydowanie bardziej lajtowo, bo mam w głowie plan na luźny i rozrywkowy cykl.

A tymczasem - miłej soboty i reszty weekendu! Ja mam telefoniczno-mailowy dyżur, więc jestem uziemiona w domu (stąd m.in. czas na ten długaśny wpis), ale wyglądając przez okno, chyba niespecjalnie mam czego żałować...

Dajcie znać, co myślicie o tej i innych tego typu książkach - interesuje Was taka tematyka? A może macie do polecenia jakieś fajne tytuły? Ja jeszcze mogę dodać, że uwielbiam wydawnictwo Smak Słowa za dobór pozycji z serii "Mistrzowie psychologii". 

piątek, 12 sierpnia 2016

#KSIĄŻKI "Bestia" jest bliżej niż myślisz - o książce "Bestia. Studium zła" Magdy Omilianowicz

Są takie historie, które po przeczytaniu zostają z nami na zawsze, czy tego chcemy, czy nie. "Bestia. Studium zła" Magdy Omilianowicz zdecydowanie należy do tej kategorii. 

Dla tych, którzy nie słyszeli o tym tytule - jest to książka z gatunku non-fiction, zapoznająca nas z postacią Leszka Pękalskiego, nazywanego "Wampirem z Bytowa". Coś Wam dzwoni? I słusznie, bo nawet jeśli nie kojarzycie jego nazwiska, to pewnie gdzieś tam obiła się Wam o uszy ta historia. Tym bardziej przerażająca, że zgodnie z wyrokiem sądu, Pękalski ma szansę wyjść z więzienia za trzy lata - mimo, że praktycznie każdy, kto się z nim zetknął twierdzi, że raczej nie ma szans, żeby nie zabił znowu. 


Magda Omilianowicz włożyła w swoją książkę ogrom wysiłku i chwała jej za to. Tym bardziej, że temat jest cholernie ciężki. Jestem naprawdę "zaprawiona" w lekturach, które obfitują w okrutne i często wręcz makabryczne opisy zbrodni, ale przyznam się, że "Bestię" musiałam czytać na raty, bo coś mi się "robiło" w środku podczas czytania - dlatego uprzedzam, że to nie jest ani przyjemna, ani łatwa pozycja. Czytając ją mamy trochę uczucie jakby ktoś obok nas przeciągał metalowym gwoździem po tablicy (wzdrygnęliście się na to wyobrażenie? no właśnie). 

A co można powiedzieć o samej fabule? Wydaje mi się, że najbardziej przerażające w tej lekturze (poza realną perspektywą bliskiego wyjścia na wolność jej "bohatera") jest to, jak bardzo nie wygląda on ani nie kojarzy się z potworem. Oczywiście mając za sobą liczne lektury z zakresu kryminologii (zwłaszcza zajmujące się charakterystyką seryjnych zabójców) zdaję sobie sprawę z tego, jak doskonale psychopaci potrafią się maskować i jak bardzo normalnie wrażenie często sprawiają (stąd teksty "och, w życiu bym się nie spodziewał/a, że on jest zdolny do czegoś takiego!"), ale z Pękalskim jest inaczej. Sprawdźcie sobie przy okazji jego zdjęcia, a zobaczycie, co mam na myśli. Tu mamy bowiem niesamowity paradoks - jest to bowiem człowiek, który praktycznie od dziecka był uważany za opóźnionego, był taką chodzącą sierotą, chuchrem i ciamajdą, wzbudzającą litość przemieszaną z obrzydzeniem (nie znosił się myć). Jednak w momencie kiedy wybierał się na swoje "polowanie", nikt nie miał z nim szansy - okazywał się szybki, sprytny i zaskakująco silny. Tak samo w więzieniu - sposób, w jaki stara się manipulować wszystkimi, z którymi ma do czynienia (z autorką książki włącznie), jest w pewnym stopniu nawet imponujący - Pękalski opowiada o zbrodniach bez cienia zażenowania (przyznał się do 67, przy czym potem zmienił wszystkie zeznania, a ponieważ zabójstwa, o które się go podejrzewa, zostały dokonane na przełomie kilkunastu lat i do czasu jego aresztowania spora część materiału dowodowego została uszkodzona albo zagubiona, zdołano mu przypisać ostatecznie "tylko" jedno, ostatnie zabójstwo oraz gwałt, za które dostał razem 25 lat), jednocześnie bez przerwy podkreślając, jaki jest biedny i chory i próbując wzbudzić litość i zrzucić winę na społeczeństwo. To jest właśnie najciekawszy aspekt - z książki wynika, że jest to człowiek, który nie odczuwa najmniejszych wyrzutów sumienia i jedyną rzeczą, której żałuje, to to, że wpadł. Chociaż z drugiej strony pobyt w więzieniu chyba mu służy, bo on jest trochę jak dzikie zwierzę, które odczuwa wyłącznie potrzebę zaspokojenia swoich prymitywnych instynktów - głodu, zmęczenia i seksu (to ostatnie oczywiście obecnie we własnym zakresie). Nie interesuje się niczym, w żaden sposób nie sprawia też wrażenia, że chciałby normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Nie widzi także chyba nic złego w tym, że (prawdopodobnie) pozbawił życia kilkadziesiąt niewinnych osób - wielokrotnie podkreślał, że być może wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby udało mu się znaleźć żonę, z którą mógłby regularnie uprawiać seks (ma obsesję na tym punkcie), albo chociaż zrealizować zakup dmuchanej lalki z seks shopu (tu akurat część lekarzy, którzy wypowiedzieli się na ten temat, jest skłonna się z tym zgodzić - być może faktycznie na pewnym etapie wyciszyłoby to zabójcze instynkty Pękalskiego i tym samym uratowało życie chociaż części ofiar). 

Powiem tak - jeśli ktoś interesuje się chorą psychiką, tym jak myśli i działa ktoś taki, jak Pękalski, to gorąco zachęcam do lektury, bo jest naprawdę świetna. Należy jednak pamiętać, że mimo że autorka opierała się na autentycznej dokumentacji ze śledztw, rozmawiała z rodzinami ofiar, ludźmi zaangażowanymi zarówno w same śledztwa, lekarzami, jak i osobami, które osobiście znały/zetknęły się z Pękalskim, a także samą "Bestią", to spora część tej książki jest fabularyzowaną wersją tego, jak poszczególne zbrodnie mogły wyglądać. Swoją drogą to właśnie te fragmenty są chyba najmocniejsze i najbardziej zapadają w pamięć. Jeśli więc czujecie się na siłach, żeby zmierzyć się z tym, do czego zdolny jest człowiek, poszukajcie tej książki, bo warto wiedzieć, że zjawisko sadystycznych seryjnych zabójców to nie jest wymysł amerykańskich scenarzystów, a prawdziwe życie niejednokrotnie zostawia fikcję daleko w tyle. No i jak wspomniałam w tytule tego posta - bestia często jest bliżej niż myślisz...

niedziela, 26 czerwca 2016

#KSIĄŻKI Na prowincji trup ściele się gęsto, czyli seria o Lipowie - Katarzyna Puzyńska

Jak obiecałam, tak jestem znowu - trochę jak słynna montypythonowska hiszpańska inkwizycja, ha! 

Tym razem chcę Wam polecić coś do czytania - niektórym właśnie zaczęły się wakacje, inni pewnie są właśnie w trakcie planowania urlopów, jeszcze inni może właśnie odkrywają wątpliwe uroki bezrobocia (tak, czarny humor to moja specjalność) - tak więc przynajmniej teoretycznie powinniście mieć odrobinę więcej wolnego czasu, który możecie przeznaczyć na ciekawą lekturę. 

Zazwyczaj co prawda śledzę na bieżąco rynek książkowy i staram się w miarę ogarniać modne nazwiska, ale jednocześnie przyznam się, że na ogół niespecjalnie mnie one kręcą. Mam swoje tempo czytania i swoje własne (niekończące się!) listy tytułów, więc raczej rzadko zdarza mi się, że zabieram się za coś, co akurat pałęta się po listach bestsellerów. 
No i tu niespodzianka, bo polecę Wam dziś Katarzynę Puzyńską, która do owych list już chyba przyrosła na dłużej :) 

W skrócie - jeśli lubicie kryminały (ale takie raczej niespiesznie rozwijające się i nie bardzo krwawe), z dużą domieszką obyczajówki i do tego jeszcze macie słabość do naszych rodzimych okoliczności przyrody, to polecam Wam serię o Lipowie. A, no właśnie - jeszcze jedno - nie bez kozery wspomniałam o wolnym czasie - tego jest sześć pokaźnych tomów, więc sami wiecie, żeby potem nie było na mnie, no!

Powiem tak - Kasię Puzyńską (chyba mogę tak napisać, bo mam wrażenie, że ona jest młodsza ode mnie - #zazdrość tak by the way) porównuje się niemal odruchowo z bardzo popularną u nas Szwedką, Camillą Lackberg, ale ja akurat Lackberg nie trawię - przebrnęłam (chyba wyłącznie przez mój ośli upór) przez jakieś cztery tomy i stwierdziłam, że sorry, ale więcej jej wkurzających i infantylnych bohaterek nie zniosę - dlatego też uważam, że to porównanie jest wyjątkowo dla Puzyńskiej krzywdzące. Owszem, w jej powieściach też mamy mocno (momentami być może nawet nieco ZA mocno) rozbudowany wątek obyczajowy, bohaterowie trochę sobie romansują, trochę rozkminiają swoje uczucia, ale śmiem twierdzić, że jest to jednak znacznie bardziej życiowe niż u Lackberg, gdzie bohaterki najwyraźniej zatrzymały się na poziomie emocjonalnym gimnazjalistek. 

Ale! Nie zapominajmy także, że saga o Lipowie ma nad Lackberg jedną zasadniczą przewagę. Klementynę Kopp. Czytając kolejne tomy (których fabuły nie zamierzam Wam streszczać, bo to kompletnie nie miałoby sensu), mam już wyrobioną swoją wizję pani komisarz i z jednej strony bardzo chciałabym zobaczyć, jak ta postać prezentowałaby się w wersji filmowej, ale z drugiej boję się rozczarowania. Bo książkowa Klementyna jest niezwykłą osobą - jest jednocześnie fascynująca, irytująca i cholernie przyciągająca uwagę - no i w momencie kiedy w jej życiu pojawia się kot Don Jose (vel Józek), ja zostałam już kupiona na dobre :) Dawno już nie "spotkałam" tak barwnej i oryginalnej bohaterki i chociaż przede mną jeszcze półtora tomu, to już się boję syndromu odstawienia. 

Daniel Podgórski też jest raczej w porządku, chociaż z tej dwójki to oczywiście Klementyna ma większe jaja, bo młodszy aspirant jest nieco zbyt ciapowaty i rozlazły jak na mój gust. Chociaż potrafi pokazać pazurki, że tak pozostanę jeszcze przez chwilę w kocim temacie :) 

Bardzo podoba mi się także fakt, że Puzyńska wyraźnie napracowała się, żeby stworzyć pełnowymiarowe postaci drugoplanowe - to nie są tylko takie papierowe wydmuszki, które mają służyć za tło, ale osoby, które nawet kiedy nie odgrywają żadnej ważnej roli w fabule, to jednak gdzieś tam są i trochę nam ich brakuje, niczym dawno nie widzianych znajomych. Chociaż Pawła Kamińskiego sama bym chętnie ukatrupiła, bo potwornie mi działa na nerwy!

Nie powiem, że kryminały Puzyńskiej kojarzą mi się z Agathą Christie, bo to by było jednak nadużycie. Bardziej przypominają mi słynną brytyjską serię Morderstwa w Midsomer, na podstawie książek Caroline Graham - tam też mamy pozornie sielską prowincję, całą gamę ciekawych postaci pierwszo- i dalszoplanowych, no i śledztwa w sprawie morderstw. Jeśli więc lubicie takie klimaty, to serdecznie polecam przetestowanie na sobie, czy Kasia P. przypadnie Wam do gustu - kolejność serii o Lipowie jest następująca:

1. Motylek
2. Więcej czerwieni 
3. Trzydziesta pierwsza 
4. Z jednym wyjątkiem
5. Utopce
6. Łaskun

Na koniec tej polecanki dodam tylko, że oczywiście można się przyczepić do tego, że: bywa trochę za bardzo rozwlekle, że autorka niekiedy zapomina, że czytelnik potrafi zapamiętać podstawowe fakty i nie trzeba mu powtarzać tego samego trzydzieści razy, że lipowska policja to na oko banda jakichś życiowych fajtłap, a tempo rozwiązywania przez nich spraw woła o pomstę do nieba, no i wreszcie - że większość zbrodni i intryg kryminalnych jest kompletnie odrealniona. No jasne, że można - tylko po co? Jak dla mnie żadna z tych uwag (a spotkałam się już ze wszystkimi, nie wymyśliłam sobie ich sama przed chwilą) ani nie dyskwalifikuje autorki, ani nie sprawia, że sagę o wymyślonym małym polskim miasteczku czyta mi się gorzej. Tak więc ja jestem jak najbardziej w #teampuzynska 




PS Do tej pory moją ulubioną częścią są "Utopce" (ale jestem dopiero w połowie, więc mam nadzieję, że nie zmienię zdania do końca książki!) - bardzo lubię takie leciutko niepokojące klimaty (szalenie działający na wyobraźnię opis okolic Utopców sprawił, że wszystkie miejsca stanęły mi przed oczami jak żywe), a przede wszystkim pokazywanie w retrospekcjach tego samego momentu z punktu widzenia różnych osób (btw - to świetne ćwiczenie dla wszystkich tych, którzy nie widzą nic poza końcem własnego nosa :) 

Dajcie znać, czy znacie/lubicie Kasię Puzyńską! 

UPDATE: "Utopce" do samego końca świetne, natomiast po rozpoczęciu "Łaskuna" muszę nieco zweryfikować określenie "kryminały nie bardzo krwawe" w odniesieniu do książek autorki. Jeśli chodzi o plastyczne opisy zwłok, od których osobom nieprzyzwyczajonym do takiej makabreski może się zrobić nieco słabo (lub niedobrze), to w "Łaskunie" mamy 10 punktów na 10 - tak tylko uprzedzam :) Ogólnie cieszę się, że dużo się dzieje i że ciapowaty poczciwina Podgórski w końcu będzie miał szansę pokazać się nieco z innej strony.  

piątek, 20 lutego 2015

Moje lektury - "Cyfrowa demencja", czyli o tym jak głupiejemy na własne życzenie

Dziś, moi mili, będzie o książce, która dała mi ostatnio do myślenia. A'propos moich upodobań literackich, wspominałam już nie raz, że poza tym, że jestem fanką kryminałów i thrillerów, bardzo często sięgam po pozycje popularnonaukowe, zwłaszcza związane z szeroko pojętą psychologią i właściwie jeśli książka dotyczy funkcjonowania ludzkiego mózgu czy naszych zachowań, to jest spora szansa, że prędzej czy później trafi w moje ręce. 

"Cyfrowa demencja. W jaki sposób pozbawiamy rozumu siebie i swoje dzieci" autorstwa niemieckiego psychiatry i neurobiologa Manfreda Spitzera to pozycja o tyle ciekawa, co wytrącająca z równowagi - jej autor bowiem potwierdza z całym swoim naukowym przekonaniem wiele faktów, które niby są nam znane, ale pewnie wolimy o nich za często nie myśleć, albo które podejrzewamy, że są prawdziwe, ale jakoś nigdy nie dążyliśmy do udowodnienia, że faktycznie tak jest. A konkretnie - że postęp technologiczny, którym zachłysnęliśmy się kilkanaście (lub może nawet już - dziesiąt) lat temu, wyrządza naszym mózgom więcej szkody niż pożytku. 


Wiem, że najbardziej znanym tytułem poruszającym tę samą tematykę jest "Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg" Nicholasa Carra, ale ponieważ jeszcze nie miałam okazji do głębszego zapoznania się z nią (właśnie zaczęłam ją czytać), ciężko mi zrobić sensowne porównanie. Niemniej jednak spora popularność obu pozycji świadczy to o tym, że problem jest niemały, czy nam się to podoba, czy nie.

Żeby nie było - to nie jest książka nawołująca do bojkotu komputerów, smartfonów i powrotu do czasów z ery kamienia łupanego - ja odebrałam ją raczej jako zachętę do przystanięcia na chwilę i zastanowienia się, co dla nas (i - a zwłaszcza - dla naszych dzieci) jest najważniejsze oraz jako pewnego rodzaju pobudkę świadomości i bodziec do znalezienia czegoś w rodzaju złotego środka. 

Sama jestem najlepszym przykładem tego, ile racji jest w tym, o czym pisze Spitzer. Już od dawna zauważam bowiem u siebie (a uważam się za naprawdę inteligentną osobę) sygnały świadczące o postępującym rozleniwieniu mojego mózgu - choćby fakt, że często nawet nie staram się już zapamiętać nowych informacji (bo po co, skoro w dowolnej chwili mogę je sobie wygooglać?), moje myśli chodzą na skróty, posiadam jakieś ogromne ilości totalnie powierzchownych danych przy jednoczesnym braku konkretnej wiedzy na jakiś temat, a także mam coraz większy problem ze skupieniem się nad dłuższym i bardziej wymagającym tekstem (kurczę, w liceum przeczytałam całego Prousta! Dzisiaj nie jestem pewna, czy dotrwałabym do końca pierwszego tomu...). Dlatego "Cyfrową demencję" czytałam z coraz bardziej rosnącym zainteresowaniem, ale i przerażeniem, bo tak naprawdę autor potwierdził jedynie to, o czym już dawno wiedziałam, udowadniając to przykładami wielu testów, eksperymentów i badań. 

Poniżej wrzucam moje notatki z lektury, które wydały mi się warte przytoczenia - może dadzą do myślenia jeszcze komuś :)

- świadomość stałego dostępu do wszelkiego rodzaju informacji w internecie zapobiega ich utrwaleniu w mózgu, podobnie jak fakt, że z większym prawdopodobieństwem zapamiętamy MIEJSCE, w którym można je znaleźć niż samą ich treść; 

- sprawy niezałatwione zapamiętujemy przeciętnie 2x lepiej niż dokończone zadania (jest to tzw. efekt Cliffhanger, czyli dokładnie ten sam mechanizm, który wykorzystywany jest przez twórców seriali - kończąc odcinek w momencie "zawieszenia" mają oni pewność, że widz wróci, bo niedokończony wątek nie da mu spokoju). Dlatego też najlepiej uczymy się tych kwestii, które wymagają od nas wysiłku umysłowego (wszystko, co związane jest z aluzją, niedopowiedzeniem, pytania bez odpowiedzi etc.);

- przetwarzanie nabywanych informacji na żywo z innymi skutkuje lepszym zapamiętaniem niż wymiana myśli online - czyli dyskutując ze znajomymi na jakikolwiek temat, uruchamiamy więcej elementów (gestykulacja, modulacja głosu, konkretny moment, miejsce, zapach etc.), które potem będą nam się kojarzyły z danym tematem. Aktywny kontakt dotykowy z przedmiotem przyspiesza naukę (w porównaniu do przyglądania się mu bez żadnych dodatkowych czynności). Mózg nieustannie tworzy tzw. ślady pamięciowe (czyli engramy) - a procesy takie jak percepcja, myślenie, przeżywanie, odczuwanie i działanie sprzyjają zapamiętywaniu nowych informacji. 

- cyfrowe media naprawdę mają niekorzystny wpływ na zdolności empatyczne i umiejętności pielęgnowania kontaktów z otoczeniem. Ponadto istnieje mocne powiązanie pomiędzy wzmożonym kontaktem z elektronicznymi mediami (np brutalnymi grami komputerowymi) a psychopatologicznymi zachowaniami o podłożu depresyjnym - pod ich wpływem zmieniają się zarówno nasze zachowania, jak i np szybkość reakcji na różne bodźce. Kto uważa, że to wymyślony argument, niech przeczyta opisy przytaczanych przez autora eksperymentów, a gwarantuję, że jeśli jest rodzicem, to przed zakupem kolejnej gry dla swojej pociechy przynajmniej zadrży mu ręka...

- najbardziej zagrożone negatywnym wpływem elektroniki na rozwój mózgu jest pokolenie urodzone po 1980 r. (nazywane "Digital natives", czyli "cyfrowymi tubylcami", inaczej Generacja Y  - ich "ojczyzną" jest świat nowoczesnych technologii cyfrowych. Dla odróżnienia, urodzeni wcześniej (nawet jeśli również są dobrze obeznani z technologiami) nazywani są "cyfrowymi imigrantami", ponieważ znają również świat "sprzed epoki komputerów"). W zdecydowanie najgorszej sytuacji jest "pokolenie Google" / pokolenie "wytnij / wklej", czyli urodzeni po 1993 r., którzy po prostu nie pamiętają czasów bez komputerów i internetu. Co ciekawe, mają oni m.in. znacznie mniejszą wiedzę nt struktur informacyjnych (głównie wiązania ich w całość), logicznych zasad łączenia danych z różnych źródeł i odróżniania rzeczy ważnych od nieistotnych (innymi słowy - dużo osób ma po prostu problemy z samodzielnym myśleniem). Brakuje im "filtra" w postaci dotychczasowej elementarnej wiedzy na jakiś temat, który pozwala na wyciąganie logicznych wniosków. Tak naprawdę bowiem internet jest niewyczerpanym i bardzo cennym źródłem wiedzy, ale pod warunkiem, że przynajmniej mniej więcej wiemy, czego szukamy.

- chwalony przez niektórych (zwłaszcza w środowisku zawodowym) multitasking (czyli po naszemu "wielozadaniowość") paradoksalnie prowadzi do wytrenowania znacznie większej powierzchowności i mniej efektywnego przetwarzania informacji (z tego wynikają problemy z koncentracją na jednej czynności i mniejsza zdolność do ignorowania bodźców rozpraszających). 

- cyfrowe media wpływają także negatywnie na zdolność samokontroli i stanowią czynnik stresogenny (przyczyną stresu nie jest bowiem samo doświadczanie przykrych stanów, ale uczucie bezsilności wobec nich, a poziom stresu zależy w dużym stopniu od tego jak silne jest przekonanie, że panujemy nad sytuacją). 

- ludzki mózg wykorzystuje do nauki tzw. metodę koła hermeneutycznego, co oznacza ni mniej ni więcej jak to, że całość poznajemy przez zrozumienie szczegółów, a szczegóły poprzez odwołanie się do całości - musimy mieć możliwość (oraz zdolność) powracania do wiarygodnego źródła, bo inaczej wszystkie nowe informacje będą tylko chaotycznym zbiorem bez żadnego wspólnego mianownika. To dlatego samodzielne myślenie i wyciąganie wniosków jest takie ważne. 

- intensywność utrwalania treści w pamięci zależy od głębokości przetwarzania informacji - z tego powodu to, co dzieje się z nami obecnie (ręka do góry kto łapie się na tym, że na ogół ślizga się tylko po powierzchni, surfuje i przegląda informacje, kompletnie nie przyswajając ich treści? No właśnie...) jest takie niepokojące - jesteśmy na każdym kroku bombardowani takimi ilościami danych, że w pewnym momencie zamiast zapamiętywać wybrane (ważne) rzeczy, a resztę ignorować, często ograniczamy się jedynie do przerzucania nagłówków, bez jakiejkolwiek głębszej refleksji nad ich treścią. 

Na koniec ciekawostka, która dla mnie osobiście jest zdecydowanie warta zapamiętania (jestem najgorszą osobą na świecie, jeśli chodzi o przyswajanie imion poznawanych ludzi!) - otóż podobno zdolność zapamiętywania nazwisk wzrasta do 80% po ich siedmiokrotnym powtórzeniu - od tej pory kiedy będzie mi zależało na zapamiętaniu czyjegoś imienia, będę je sobie mamrotała pod nosem 7 razy :) 

Podsumowując ten mój elaborat powiem tak - oczywiście nie ma co demonizować cyfrowych technologii, bo przecież nikt nie planuje ani nie chce nagłego cofnięcia się o 100 lat. Warto jednak mieć świadomość związanych z nimi zagrożeń oraz zachować zdrowy rozsądek, zwłaszcza w odniesieniu do młodszego pokolenia. A także równoważyć jedne źródła informacji innymi - co oznacza np. nieopieranie się wyłącznie o "wujka Google", ale sięganie do książek, encyklopedii i rozmawianie z ludźmi, którzy są specjalistami w jakiejś dziedzinie. Wiem, że dla niektórych brzmi to może absurdalnie (albo jako coś oczywistego), ale po przeczytaniu tej książki (oraz kilku innych skupiających się na współczesnych problemach związanych z nowoczesnymi technologiami) wiem, że to nie są wymyślone problemy i że to, co mnie wydaje się naturalne i oczywiste, dla wielu osób wcale takie nie jest. 


niedziela, 28 grudnia 2014

Moje lektury - Angole Ewy Winnickiej

Koniec 2014 zbliża się wielkimi krokami (uff!!! - to nie był mój najlepszy rok), ale stwierdziłam, że zamiast robić jakieś podsumowania (oczywiście nie powiedziałam w tym temacie jeszcze ostatniego słowa, więc you never know :)) chcę polecić Wam książkę, która wywarła na mnie spore wrażenie i myślę, że spokojnie mogę ją zaliczyć do kilku najlepszych lektur ostatnich 12 miesięcy (swoją drogą serwis "lubimy czytać" uzupełniony o mój notes podpowiadają mi, że łącznie uzbierało mi się około 80 przeczytanych tytułów, co w sumie nie jest złym wynikiem, chociaż z drugiej strony pamiętam czasy, kiedy spokojnie przekraczałam setkę...).

No nic, dywagować o ilości (i jakości) tegorocznych lektur będę kiedy indziej, a dziś napiszę Wam parę zdań nt "Angoli" Ewy Winnickiej, wydanych przez Wydawnictwo Czarne. 

(zdjęcie okładki ze strony wydawnictwa Czarne)

Tytuł ten przewinął się przez wiele blogów książkowych i nadal często na niego trafiam w różnych miejscach, ale przyznam się, że gdyby nie koleżanka (dzięki, Madziu!), na której opinii polegam, pewnie jeszcze długo bym po niego nie sięgnęła. I straciłabym wiele. Bo to arcyciekawy (i bardzo zróżnicowany) zbiór rozmów z ludźmi, którzy w ciągu ostatnich kilku czy kilkunastu lat wyjechali do Anglii i... No i właśnie tu zaczyna się robić naprawdę interesująco. Mamy bowiem zderzenie ponad trzydziestu historii tak różnych, że łączy je jedynie pochodzenie bohaterów oraz miejsce, w którym wylądowali - mamy opowieści ludzi skrajnie naiwnych (żeby nie powiedzieć totalnie bezmyślnych), porywających się na podróż do obcego kraju bez choćby podstawowej znajomości języka czy obowiązujących tam zwyczajów (o prawodawstwie nie wspomnę), mamy historie tych, którym udało się tam odnaleźć i stworzyć swój dom, mamy wreszcie tych, którzy pomagali i pomagają innym, przekazując dalej kolejne odcinki tej wielowątkowej sagi. Wiele historii, z których część autentycznie wzrusza, część jeży włosy na głowie, a wszystkie spisane ze sporą dawką zdystansowanej sympatii (czytając je, odnosimy wrażenie, że autorka po prostu pozwalała swoim rozmówcom się "wygadać" i zamieszczała ich relacje pozostawiając charakterystyczny styl poszczególnych osób). 

Temat emigracji jest mi szczególnie bliski, bo na dobrą sprawę sama mogłabym spokojnie stać się jednym z rozdziałów tej książki. Jednym z najbardziej przełomowych momentów w moim życiu stał się ten, kiedy postanowiłam wyjechać do Londynu - różnica polegała na tym, że a) znałam język (i to całkiem dobrze, chociaż i tak nie uchroniło mnie to przed brutalnym zderzeniem z angielskim używanym na codzień, który naprawdę różnił się od tego, którego uczyłam się latami) oraz b) jechałam z kwotą odłożoną na czarną godzinę oraz wiedząc, że przynajmniej na początku mam się gdzie zatrzymać. Można powiedzieć, że miałam nieprawdopodobnego pecha do okoliczności (na jakieś 3 miesiące, które tam spędziłam, pewnie połowę przeleżałam w szpitalu) i równie wielkie szczęście do ludzi, których spotkałam na swojej drodze - począwszy od pracy, przez koleżankę, z którą się trzymałam, aż po ludzi (Polaków), z którymi mieszkałam (niestety za krótko!). Doceniam więc swoje doświadczenie, zwłaszcza w świetle przeczytanych właśnie "Angoli", bo będąc TAM sama również nasłuchałam się różnych historii - o ludziach, którzy mieszkali w Londynie od dobrych paru miesięcy i nadal nie potrafili dogadać się nawet w najprostszych kwestiach, robili zakupy wyłącznie w polskich sklepach kupując polskie produkty "bo po co mam próbować coś nowego" albo najtańsze konserwy i poza swoją trasą do i z pracy, nie widzieli dosłownie NIC (bo "szkoda pieniędzy"). 

Wracając do opisywanej przeze mnie książki, muszę powiedzieć, że gdybym przeczytała ją 10 lat temu, przed podjęciem decyzji o wyjeździe, nie jestem pewna, czy nie zmieniłabym zdania. Większość relacji bowiem jest po prostu dołująca - zarówno ze względu na głupotę (sorry, ale inaczej nie da się tego nazwać) niektórych, ale także na opis Anglików, którzy mentalnie i temperamentnie różnią się od nas jak dzień od nocy (nie wiem, czy najbardziej nie zabolała mnie właśnie ta podkreślana na każdym kroku obojętność i poczucie wyższości w stosunku do innych, a także mniej lub bardziej zawoalowany rasizm, co w sumie zaskakuje biorąc pod uwagę wielokulturowość tego kraju). Dla takiego anglofila jak ja, obraz przedstawiony przez Ewę Winnicką, jest równie ciekawy, co nieprzyjemny, zwłaszcza że przez dobre pół książki zmagałam się także ze wstydem za swoich własnych pobratymców. 

Oczywiście trzeba i warto pamiętać, że to jest tylko wycinek obrazka i nie można mierzyć tą samą miarą wszystkich (tak samo jak ja jestem wdzięczna, że nie zdarzyło mi się, żeby ktoś potraktował mnie jak "głupią Poleczkę, która przyjechała się dorobić") - myślę jednak, że warto poznać i taki obraz kraju, który wiele z nas ciągle idealizuje (ze mną włącznie), a także spojrzeć na nas samych przez pryzmat tytułowych Angoli - może wówczas przestaniemy się tak dziwić i oburzać stale powracającym pomysłom na ograniczenie napływu imigrantów z Polski... 

Tak czy inaczej - uważam, że to książka warta przeczytania, zwłaszcza jeśli ktoś miał podobne doświadczenia lub planuje stać się jednym z "polskich najeźdźców" :) 

A ja czaję się na wcześniejszą pozycję tej autorki, czyli "Londyńczyków" - ktoś może zna?  

wtorek, 16 września 2014

Moje lektury - lista "do przeczytania"

O tym, co czytam obecnie i przeczytałam niedawno, napiszę być może za jakiś czas - moje zainteresowania nadal obracają się głównie wokół kryminałów i thrillerów (przy okazji - odkryłam nową krwawą serię, w którą się strasznie wciągnęłam - parę słów o niej poniżej) oraz książek luźniej lub ciaśniej powiązanych z samorozwojem i /lub kryminologią/psychologią/socjologią. 

Dziś natomiast pokażę Wam parę tytułów, które wskoczyły na moją listę "do przeczytania" - odkąd mam Kindle (pisałam o nim więcej TUTAJ), znacznie łatwiej mi przychodzi tworzenie planów czytelniczych oraz zestawień tematycznych - pomijam już fakt, że zakupy również przychodzą o wiele łatwiej (żeby nie powiedzieć - za łatwo - damn you, one-click option!) :) Żeby trochę ułatwić sobie zadanie, tworzę sobie specjalny katalog "do przeczytania w ..." (zmienia się tylko nazwa miesiąca) i tam wrzucam te pozycje, z którymi chciałabym zapoznać się w pierwszej kolejności. Oczywiście (o czym piszę też poniżej) ta nazwa jest totalnie umowna i to, że akurat w chwili obecnej widnieje tam "September" nie znaczy wcale, że za dwa tygodnie stan listy zmieni się diametralnie :)

Jeśli ktoś jeszcze nie zna, to polecam serwis lubimy czytać - dla mnie to nieskończona kopalnia inspiracji książkowych i przy okazji miejsce, gdzie aktualizuję stan swoich lektur. Ci, którzy lubią takie czytelnicze podglądactwo, mogą mnie znaleźć tutaj: 
A na mojej aktualnej liście do przeczytania, znajdują się takie tytuły jak:




Oczywiście troszkę "oszukuję", bo jestem w trakcie lektury dwóch pierwszych pozycji - przy okazji odkryłam, że "Puls" Johna Lutza to 7, a nie tak jak wpisałam 6 część serii z Frankiem Quinnem (dobrze wiedzieć). I tak, to jest właśnie ta nowa seria, o której wspomniałam na początku wpisu - od razu uprzedzam, że na polski przetłumaczono niektóre części (i to tradycyjnie - w kolejności od czapy, zawsze zastanawia mnie, kto i na jakiej podstawie decyduje o takim, a nie innym wyborze tomów serii do tłumaczenia - mam wrażenie, że odpowiedzialna jest za to ta sama tajemnicza grupa, która tłumaczy tytuły filmów na polski :)). Całość czyta się bardzo dobrze, chociaż opisy niektórych zbrodni są naprawdę okrutne (a pisze to osoba "zaprawiona" w tego typu lekturach!).  

  • Pułapki myślenia Daniela Kahnemana to jedna z tych lektur, do których ciągnie mnie zawsze i nieustannie - o tym, jak działa nasz mózg, jak w myśleniu "chodzimy na skróty", w jaki sposób kojarzymy rzeczy etc. Książka wymaga skupienia, więc siłą rzeczy jej czytanie idzie mi wolno (zdecydowanie łatwiej przyswajam opisy kolejnych krwawych morderstw - chociaż przyznam się, że często podczas porannej podróży autobusem trochę mi się robi przy nich słabo). 
  • Głaskologia Miłosza Brzezińskiego - podtytuł "Faktyczne reguły motywowania i rozumienia motywacji" mówi sporo o treści, podobnie jak bardzo entuzjastyczne recenzje. Kusiła mnie ta książka od dawna, kupiłam ją jakiś czas temu i ...kompletnie o niej zapomniałam - teraz wskoczyła na listę do przeczytania. Zobaczymy. 
  • Mastermind. How to Think Like Sherlock Holmes - Marii Kunnikovej - nie wiem, czy można nauczyć się sztuki dedukcji, ale uwielbiam postać słynnego detektywa, więc z przyjemnością poczytam o sposobach na efektywniejsze wykorzystanie mojego mózgu tak, aby wyćwiczyć swoją percepcję. 
  • Grain Brain - David Perlmutter - znowu wielemówiący podtytuł - "The Surprising Truth about Wheat, Carbs and Sugar - Your Brain's Silent Killers" - z tego, co zdążyłam się zorientować, to bardzo popularna pozycja, ale jednocześnie trochę za bardzo "podjeżdża" mi takim wszechwiedzącym mentorstwem - być może się mylę (i właśnie aby się o tym naocznie przekonać, chcę ją przeczytać) - tak czy inaczej, wszelkie książki o odżywianiu i jego wpływie na nasze zdrowie i życie, są u mnie na liście zainteresowań (choćby ze względu na to, co opisywałam w TYM wpisie). 
  • No i w końcu coś, co mnie kusi najbardziej, czyli Teoria zła. O empatii i genezie okrucieństwa - Simona Barona-Cohena - nie raz pisałam już, że fascynuje mnie ludzki umysł, a zwłaszcza to, skąd bierze się ludzkie okrucieństwo - wprawdzie dość krytyczne opinie na temat tej książki trochę studzą mój zapał, ale i tak chętnie poczytam o różnych badaniach nt empatii i tego, skąd biorą się psychopaci. 

Kontynuując myśl rozpoczętą powyżej - to nie tak, że tworząc listę pozbawiam się tym samym swobody w wyborze kolejnego tytułu - do folderu "to read in September" wrzucam po prostu te tytuły, które chciałabym przeczytać w miarę niedługo, bo w przepastnym gąszczu posiadanych przeze mnie książek, łatwo mi się zagubić.

Wcale nie jest też powiedziane, że skoro coś jest na liście "to read in September", faktycznie zostanie przeczytane w owym wrześniu - niektóre tytuły swobodnie sobie przeskakują z miesiąca na miesiąc, zamieniając się miejscami z innymi pozycjami, które trafiają na listę całkiem spontanicznie - nigdy nie zapominam, że czytanie ma sprawiać mi przyjemność i dlatego nie zamierzam się do niczego zmuszać - jeśli nie mam w danym miesiącu ochoty na poważniejsze opracowania, pozostaję przy thrillerach bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Podobnie mam z książkami, które mnie nie wciągają - porzucam je bez litości - tak miałam np ze "Ślubną suknią" Pierre'a Lamaitre'a, która kompletnie mi nie "podeszła" - być może kiedyś do niej wrócę, ale póki co główna bohaterka tak mnie rozdrażniła, że nie sądzę, żeby prędko to nastąpiło.

A wybór konkretnego tytułu i tak zawsze zależy od wielu czynników, w tym mojego nastroju, pogody za oknem, tego w jakim języku mam akurat chęć czytać (zauważyłam np już dawno, że kryminały i thrillery z reguły o wiele lepiej czyta mi się po angielsku, dlatego poza sytuacjami, kiedy wygrywa moje lenistwo, staram się jednak w ten sposób utrzymywać regularny kontakt z tym językiem), a także na jaki gatunek mam ochotę.

Zazwyczaj zresztą czytam "jednocześnie" kilka pozycji - nie dosłownie oczywiście, ale dopasowując daną książkę do powyższych czynników i swobodnie przeskakując z tytułu na tytuł - to jeden z powodów mojego uwielbienia dla Kindla! 

A Wy co teraz czytacie? Polećcie mi coś ciekawego, nieważne z jakiej kategorii - czasem fajnie jest w ten sposób odkryć jakiś zupełnie nieoczekiwany tytuł :) 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...