Pokazywanie postów oznaczonych etykietą denko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą denko. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 26 marca 2013

Wykończeni, czyli denko #4

Moje denka pojawiają się tu dość nieregularnie nie dlatego, że nic nie zużywam, tylko czasem całkiem wylatuje mi z głowy, że powinnam zbierać puste opakowania i budzę się z tzw. ręką w nocniku...

Tym razem jednak przez jakiś czas udało mi się pamiętać, żeby wszystkie śmietki zbierać zamiast do kosza, to do specjalnej torby, a skoro ją zapełniłam, to mamy aktualizację.


Oczywiście nie są to zużycia z jednego miesiąca, co to to nie :) Przy takiej sile nabywczej, jaką prezentuję, uważam, że sporym sukcesem jest zużycie przeze mnie dosłownie CZEGOKOLWIEK, bo ogólnie bardzo lubię zmieniać to, co stosuję (czyli w pielęgnacji mam dokładnie odwrotnie niż w kolorówce, w której jestem śmiertelnie nudna i wierna zaledwie kilku / kilkunastu produktom) i dlatego często sama muszę się strofować, żeby nie rozpoczynać dziesiątego kremu do twarzy tylko dlatego, że już się nie mogę doczekać jak się sprawdzi, skoro na półce stoi już dziewięć innych :)

No, ale do rzeczy. 


Nie jest tego bardzo dużo, postaram się w miarę streścić. 

1. Pielęgnacja twarzy - demakijaż
To zdecydowanie najliczniejsza kategoria tego denka. 


Mamy tu dwa razy mój KWC do demakijażu oczu, czyli bławatkowy dwufazowy płyn z YR, o którym pisałam już tyle razy, że nie będę się powtarzać - powiem tylko w skrócie, że dopóki będą go produkować, nie zmienią składu i moja skóra się na niego nie uczuli, nie zamierzam nawet testować niczego innego, bo to mój ideał. Jest ze mną od wielu, wielu lat i nie wyobrażam sobie, żeby miało go zabraknąć w szafce z zapasami, zwłaszcza że zawsze kupuję go na promocjach (czyli więcej niż jedno opakowanie - na wszelki wypadek :))


Wykończyłam również dwa hydrolaty z Biochemii Urody - oczarowy (to już chyba drugie opakowanie) i lipowy - stosowałam je jako tonik do twarzy, po demakijażu oraz rano. Każdy z nich był ok, oczarowy ma trochę drażniący zapach, do którego trzeba się przyzwyczaić. Teraz mam dwa kosmetyczne toniki oraz hydrolat z kocanki i też spełniają swoją rolę - akurat w tym departamencie nie jestem jakoś specjalnie wymagająca, bo dla mnie to kosmetyki uzupełniające.

Oprócz hydrolatów zużyłam także płyn do demakijażu twarzy z tej samej serii bławatkowej Yves Rocher, co wspomniane wyżej płyny dwufazowe - płyn dostałam jako gratis przy zakupach, sama pewnie bym go nie kupiła, ale był ok, tzn spełniał swoją rolę i był bardzo łagodny (a wierzcie mi, z moją kapryśną cerą jestem najlepszym testerem na świecie).

2. Pielęgnacja twarzy - kremy. 


O kremie Shangri La od LUSHa  już pisałam TUTAJ, więc nie będę się powtarzać - stosowałam go na noc, moja cera go polubiła i gdyby tylko był:
1) łatwiej dostępny
2) trochę tańszy
to niewykluczone, że zagościłby u mnie ponownie. A tak - na rynku jest za dużo produktów, żeby mi się chciało bawić w sprowadzanie go do Polski :)

Rubialine Creme Riche SVR, choć bardzo przyzwoity, nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, żebym za nim zatęskniła, więc raczej też będzie jednorazową przygodą. Sprawdzał się dobrze głównie zimą, jako faktycznie skoncentrowany odżywczy krem na dzień - nakładałam go pod makijaż i nie przypominam sobie żadnych problemów, ale wielkiego "wow" także nie...

Miniaturkę Clinique Turnaround Overnight Radiance Moisturizer zużyłam z dużą przyjemnością - był wydajny, ładnie nawilżał i moja skóra go polubiła. Gdyby tylko wersja pełnowymiarowa była tańsza, pewnie bym się na nią skusiła, może zresztą tak się stanie, kiedy tylko przestanę zasilać szeregi polskich bezrobotnych :) Tak więc ogólnie - jestem bardzo na tak, poza ceną :(

Z kolei z All About Eyes również od Clinique jakoś się nie do końca polubiliśmy - tzn nie mogę powiedzieć, żeby ten krem robił z moją skórą pod oczami cokolwiek - ok, nawilżał ją, ale to wszystko, a niestety w moim wieku (i za cenę pełnego produktu) oczekuję od kosmetyku pod oczy czegoś więcej. Tak więc spróbowałam, ale raczej do niego nie wrócę. 

3. Kosmetyki do kąpieli.
Tu będzie szybko, bo nie ma nad czym się rozwodzić: 

- Olejek macadamia Wellness& Beauty pojawił się u wielu osób, bo jakiś czas temu była na niego duża promocja w Rossmanie (kosztował chyba jakieś 5 zł, jeśli się nie mylę) - ale właściwie jedynym jego plusem poza ceną był dość przyjemny zapach, który umilał kąpiel, bo poza tym był:
1) bardzo mało wydajny (żeby jakiekolwiek działanie było odczuwalne, trzeba było wlać do wanny naprawdę sporą ilość)
2) absolutnie nie nawilżał skóry, nawet nie jestem pewna, czy jej wręcz lekko nie wysuszał
Tak więc o ile te parę złotych jakoś specjalnie nie bolało, to na pewno jest mnóstwo lepszych specyfików do kąpieli. W zapasie mam jeszcze jeden olejek z tej serii (chyba z trawą cytrynową), który czeka na wykończenie i nie jestem pewna, czy przypadkiem z rozpędu nie nabyłam jeszcze jednego opakowania (tak, odezwał się we mnie syndrom kupowania w promocji), ale jak już je zużyję, to nie wydaje mi się, żebyśmy jeszcze się spotkali :)

- Olejek do kąpieli Bielenda wersja Relaks z lawendą - dużo sobie po nim obiecywałam i w sumie mogę powiedzieć, że kąpiel sama w sobie była całkiem ok, ale jeśli mam być szczera, to dużo bardziej wolę cudowną lawendową kulę do kąpieli z Organique, która zapewnia mi znacznie przyjemniejsze wrażenia i dodatkowo nawilża skórę, więc chociaż temu kosmetykowi nie mówię nie, to chwilowo szukam zamienników.

4. Produkty do włosów. 

W tej kategorii zużywanie idzie mi naprawdę koszmarnie - po części dlatego, że mam kilkanaście (sic!) napoczętych szamponów / odżywek / produktów do układania włosów, których używam zamiennie i przez to mam wrażenie, że żadnego z nich nigdy nie uda mi się zdenkować. 


Fluid do loków Macadamia jest jednym z wyjątków, które wykańczam regularnie - być może dlatego, że jest koszmarnie niewydajny :) To już moje któreś (trzecie lub czwarte) opakowanie, bo mimo wszystko wracam do niego co jakiś czas - moje włosy po prostu go lubią. Ale stosunek ceny do wydajności jest tragiczny i głównie dlatego nieustannie szukam czegoś innego - w tej chwili testuję kolejne chyba trzy czy cztery podobne produkty - zobaczymy, czy uda im się wysunąć na prowadzenie - oby! :)

5. Pielęgnacja ciała


Tu mamy jednego pana, czyli Mleczko nawilżające figowe do skóry bardzo suchej z firmy Le Petit Marseillas. Wszystko pięknie, napalona byłam na nie strasznie, po czym pod koniec zużyłam je wyłącznie przez upór. 
Od razu mówię - to nie jest zły produkt, wręcz przeciwnie - jest bardzo niezły :) Ale tak się składa, że od kosmetyków nawilżających do ciała oczekuję naprawdę dużo, zwłaszcza że jestem leniwcem i muszę mieć dobrą motywację żeby ich regularnie używać. Tu mi czegoś zabrakło - jest to więc wedle mojej kategoryzacji raczej przeciętne mleczko, które nawilża, ale na krótko (miałam wrażenie, że po naprawdę hojnym nasmarowaniu się wieczorem, już rano moja skóra była ponownie sucha, co przy używaniu maseł lub olejków właściwie mi się nie zdarza), pachnie dość przyjemnie (chociaż miałam nadzieję, że będzie miało figowy zapach, którego bezskutecznie szukam od wielu miesięcy). 
Ogólnie, jeśli chodzi o firmę Le Petit Marseillas, której kosmetyków używałam namiętnie przy każdym moim pobycie we Francji, to trzeba na nią uważać, bo jest bardzo nierówna - zdarzają się fantastyczne kosmetyki (lubię ich żele pod prysznic) ze świetnymi składami, ale niektóre są przeładowane chemią. 

Tu (średni) skład mleczka dla zainteresowanych: 


Chwilowo nadal pałam gorącym uczuciem do lawendowo-oliwkowego masła do ciała firmy Mythos ( o którym pisałam m.in. TUTAJ ), dlatego nie przewiduję powrotu do tego balsamu.

6. Pielęgnacja dłoni.

Też jedno zużycie - z tego samego powodu, co przy kosmetykach do włosów - kremów do rąk mam M N Ó S T W O, ciągle je upycham po torebkach, mam je dosłownie w każdym kącie mieszkania i odnoszę wrażenie, że mimo iż smaruję się nimi na okrągło, to jakimś cudem w ogóle ich nie ubywa :) Dlatego nie wiem jak udało mi się skończyć tego pana, zwłaszcza że nie był to żaden ulubieniec - ot, poszczęściło mu się :)

Zagadką jest dla mnie, czemu za każdym razem kiedy robię zakupy w Rossmanie czy innej drogerii i najdzie mnie ochota na kupno kremu do rąk, kończę z Garnierem. Słowo honoru, nie wiem, jak to się dzieje, a naprawdę nie jestem fanką tych kosmetyków! Może te hasła "intensywna pielęgnacja", "regenerujący" etc. albo ładne kolory tych kremów tak na mnie działają, bo inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć :)
Nie wiem, może są osoby, dla których to jest świetny produkt, moje dłonie nie bardzo go polubiły (jak i większość kremów Garniera - zapamiętaj to sobie Joanno!!!) i działał na mnie bardzo krótko - zdecydowanie jeśli chodzi o kremy do rąk, to powinnam trzymać się tych sprawdzonych, czyli albo L'Occitane (tego klasycznego, bez żadnych dodatków zapachowych), albo świetnego Soap&Glory.

7. Pielęgnacja ust.

I ostatnie puste opakowanie, czyli kosmetyk, którego pewnie nikomu nie trzeba przedstawiać:


Większość z Was pewnie zna wersję Tisane w słoiczku. Ja też ją znam i bardzo lubię (chociaż i tak moim absolutnym ulubieńcem w tej kategorii jest balsam Reve de Miel Nuxe w słoiczku), dlatego skusiłam się na sztyft. I niestety jest różnica. Po pierwsze sztyft jest potwornie wręcz niewydajny (coś w tym moim denku przeważają niewydajne produkty), kończy się naprawdę szybko, prawdopodobnie dlatego, że jest to bardzo miękka pomadka. Ponadto wydaje mi się, że wersja w słoiczku jednak lepiej działa na usta, nie wiem, czy to tylko moje wyobrażenie, czy faktycznie czymś się one różnią - w każdym razie balsamów do ust mam również spory zapas, więc raczej nie skuszę się na ten ponownie (tzn Tisane słoiczkowy jak najbardziej czeka już na mnie w szafce, ale mówię o pomadce :))

I to już wszystko na dziś, dajcie znać, czy znacie / lubicie / nie lubicie któreś z ww produktów.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wykończeni, czyli kolejne denko

Początek nowego miesiąca oznacza zazwyczaj wysyp tego typu postów, więc tym razem wbijam się w trend  :)

Oczywiście nie jest tak cudownie, że to wszystko udało mi się zużyć w ciągu ostatniego miesiąca, co to, to nie. Niemniej jednak uzbierałam parę rzeczy, a pokazywanie tego, co zdołałam wykończyć, bardzo dobrze robi mi na samopoczucie,  więc voila: 


Nie jest tego zbyt dużo, wiem, ale i tak jestem z siebie dumna, bo jednak CZEGOŚ mi po troszku z łazienki ubywa, a to dla mnie niemałe osiągnięcie :) 

No to lecimy. 

Na początek dwa opakowania mojego ukochanego dwufazowego płynu do demakijażu oczu Yves Rocher - jako potwierdzenie tego, co twierdziłam tu już wielokrotnie, a mianowicie jest to dla mnie kosmetyk niezastąpiony, którego nie mam nawet zamiaru zmieniać. W szafce oczywiście jest zapas :) 



Dalej mamy dwa płyny do płukania ust - tego pierwszego, Listerine Stay White już nie kupię, bo jest dla mnie zdecydowanie za mocny i powiem szczerze, że mniej więcej od połowy męczyłam się z nim strasznie i skończyłam go chyba tylko dzięki mojemu oślemu uporowi.  



Ten z firmy Colgate Total Pro-Zdrowe Dziąsła był o niebo lepszy (przede wszystkim bez alkoholu!) i dużo delikatniejszy, ale z kolei bardzo niewydajny i naprawdę szybko się skończył. Teraz mam znowu jakiś Listerine, ale bez alkoholu. W tej kategorii zdecydowanie brakuje mi faworyta i na ogół szukam po omacku, więc jeśli macie jakiś produkt wart polecenia, to dajcie znać w komentarzach pls!



Skoro jesteśmy przy produktach do higieny jamy ustnej, to do kosza poleciały także dwie pasty - pierwsza z nich to Denivit Anti-Stain, mająca pomagać w usuwaniu przebarwień. Jeśli chodzi o mnie, to nie zauważyłam właściwie żadnej różnicy, więc nie sądzę, abym jeszcze ją kupiła - ot, zwykła pasta, bez rewelacji. Jedyne, co mi się w niej podoba, to praktyczne opakowanie - można ją postawić na zakrętce i nie ma problemu ze zużyciem do końca.




Z kolei pasta R.O.C.S Carribean Summer była miłą odmianą, bo po 1) nie zawierała fluoru, a po drugie miała delikatne, ale skuteczne działanie - po jej użyciu naprawdę czułam, że coś robi dla moich zębów :) Minusem jest dostępność, bo z tego co pamiętam, zamawiałam ja online, natomiast chyba nie widziałam jej w normalnym sklepie. Kupię ponownie, jak ją znajdę :)


Następny w kolejności jest krem z firmy Uriage, Tolederm Riche, o którym pisałam więcej TUTAJ
Jest to krem kojąco-odżywczy do twarzy, który świetnie się sprawdza pod makijaż w zimniejsze dni oraz do cery wrażliwej. Lubię i nie wykluczam powrotu za jakiś czas (ale chwilowo mam w kolejce spory zapas innych produktów). 




A'propos "pod makijaż" - zużyłam już chyba drugie pełnowymiarowe opakowanie mineralnego podkładu Everyday Minerals z serii Jojoba base. Mój podkład był w jaśniutkim odcieniu Vanilla, który udało mi się dobrać po wykończeniu wielu próbek :)




Powiem tak - sądziłam, że znalazłam swój podkładowy ideał i naprawdę nie mam najmniejszych zastrzeżeń do jakości tego produktu. Natomiast w moim przypadku jest to zakup kompletnie nieopłacalny, bowiem za pojemność 4,8 g trzeba zapłacić sporo ponad 60 zł, przy czym ja wykańczam takie opakowanie w przeciągu miesiąca. Nie mam pojęcia, jak to robię, ale okazało się, że Lily Lolo jest równie dobry (nie wiem, czy nawet nie lepszy), a znacznie tańszy (10g, czyli dwukrotnie więcej! za 69,90 zł). Tak więc - sorry, Gregory, ale ekonomia wygrywa.

Pana poniżej pewnie część z Was dobrze zna, bo chociaż niełatwo go zdobyć, jest dość popularny :) To wersja amerykańska dezodorantu Secret w sztyfcie, nie pamiętam zupełnie czym się różni, poza wielkością. W każdym razie jest skuteczny. Ale chyba nie będzie mi się chciało go znowu szukać, na razie mam Biodermę i zieloną kulkę Vichy, które są jakieś dwa razy droższe, ale moim zdaniem lepsze. Tak więc Secret być może jeszcze u mnie zagości, ale nie będę specjalnie się udawać na rundę poszukiwawczą po sklepach czy allegro.


No i zbliżamy się dużymi krokami do końca :) Na finiszu znalazł się również balsam do ciała z H&M o zapachu Vanilla & Apple (pachniał bardzo słodką szarlotką), który był całkiem fajny (przytargałam go z Madrytu i nie mam pojęcia, czy jest też u nas, bo jakoś nigdy nie sprawdzam kosmetyków w tym sklepie, ale podejrzewam, że jest). Dla mnie produkt ok - wydajny, gęsty, nieźle nawilżał (chociaż nie jakoś baaaardzo spektakularnie), zapach utrzymywał się na ciele dość długo, więc trzeba lubić takie kuchenne aromaty :) Mimo tych zalet nie sądzę, żebym do niego wróciła, bo zarówno na rynku, jak i w mojej szafce jest taki wybór tego typu produktów, że pewnie prędzej o nim zapomnę niż wykończę te kilka innych, które czekają w kolejce :) 


No i na sam koniec został mi produkt niekosmetyczny, ale polecony mi przez moją panią dermatolog przy okazji moich problemów skórnych. To tzw. kwas borny/borowy, czyli Borasol, do dostania w aptece. Ja używałam go do przemywania problematycznych miejsc na twarzy, bo delikatnie ją łagodził i koił. To środek antyseptyczny, ma działanie odkażające, ale też ściągające i wysuszające. Trzeba jednak uważać, żeby nie wcierać go w skórę, nie używać zbyt długo i najlepiej oczywiście robić to pod kontrolą lekarza, bo stosowany nierozważnie może narobić więcej szkód niż pożytku - ja tylko sygnalizuję, że jest coś takiego, z myślą, że ta informacja może się komuś przydać.



I to już wszystkie moje ostatnie "wyrzutki", ciekawe kiedy uda mi się zrealizować kolejne denko :)

niedziela, 23 września 2012

Co wykończyłam...czyli Denko 2 :)

Tak, jak obiecałam, dziś będzie znowu kosmetycznie, czyli pooglądamy sobie moje ostatnie zużycia. 
 
Po pierwszym denku (chyba się powoli oswajam z tą nazwą :)) sądziłam, że kolejne nigdy nie nadejdzie - przez ostatni okres (dość długi) miałam wrażenie, że moje kosmetyki należą do tej samej kategorii, co bajkowy stoliczek, który się nakrywał ponownie, kiedy tylko coś z niego znikało...No, po prostu zużywałam, zużywałam, a dna jakoś nie było nigdzie widać. 

Tak więc chwilę to trwało, ale ostatecznie coś się uzbierało :) 

Wprawdzie z przeglądu zdjęć można wysnuć wniosek, że przez ten czas praktycznie się nie myłam (bo wykończyłam zaledwie jeden żel pod prysznic), za to najwyraźniej bez przerwy zmywałam paznokcie (3 zmywacze!), no ale cóż - jest jak jest :) 


Nie wszystko się załapało do zdjęcia zbiorowego, ponieważ kilka rzeczy dokończyłam trochę później. 

No dobrze, lecimy z tym koksem. 

Na początek pielęgnacja ciała: 

1. Moje ulubione masło do ciała z TBS o zapachu różowego grejpfruta. Idealne w okresie wiosenno-letnim, więc skończyło się w optymalnym momencie :) Teraz czekam na jakąś promocję, żeby kupić mojego drugiego ulubieńca, czyli malinę. A w międzyczasie zużywam zapasy, których mam duuuuużo, więc w najbliższym czasie nie spodziewajcie się raczej denek z tej kategorii (no, chyba, że nie będę nic robić, tylko się smarować, zmywać i smarować)...


2. Żel do golenia Gillette Satin Care Floral Passion. Zapach ok, konsystencja też, ogólnie nie mam mu nic do zarzucenia poza stwierdzeniem, że w zasadzie to dla mnie to trochę zbędny produkt, bo na ogół i tak z lenistwa używam do golenia odżywki do włosów (jakiejkolwiek), lub nawet żelu pod prysznic (tak, wiem, straszna jestem)... Niemniej jednak mam jeszcze jedno opakowanie w zapasie, bo kupiłam dwupak.



3. Płyn do higieny intymnej Lactacyd. Mój nr 1 od lat. Jest delikatny, nie podrażnia i na pewno kupię go jeszcze nie raz, chociaż chwilowo testuję płyn Biały Jeleń (który też jest całkiem ok). 


Kategoria druga, czyli coś do włosów.

4. Próbki szamponu i odżywki L'Occitane z serii Repairing do włosów suchych i zniszczonych. Cóż, próbki były mikroskopijne i naprawdę nie wiem jak ktoś po ich zużyciu jest w stanie podjąć decyzję o zakupie pełnowymiarowego opakowania - ja w każdym razie się nie zdecyduję, bo po tym jednym razie (na tyle mi starczyły, szaleństwo!) nie zauważyłam, żeby zrobiły z moimi włosami cokolwiek. Tak więc na razie dziękuję, postoję, zużywam dalej swoje wielkie butle...

5. Fluid do układania loków firmy Macadamia. Dla mnie to świetny produkt, na tyle świetny, że już się zaopatrzyłam w kolejne opakowanie. Jedynym minusem (poza średnim składem, mimo fajnej nazwy) jest cena, zwłaszcza że produkt jest średnio wydajny. Ale moje włosy go lubią i ładnie się po nim układają, więc dopóki nie znajdę czegoś równie dobrego, pewnie jeszcze trochę sobie razem popracujemy...



Pielęgnacja twarzy. 


6. Od lewej: miniaturka płynu micelarnego Effaclar LRP. Tyłka nie urywa, wolę moją Biodermę, ten akurat testowałam na jakimś wyjeździe i był ok. Do kompletu miałam jeszcze próbkę kremu Effaclar K i powiem krótko - wolę Effaclar Duo :) 

7. Naturalny krem do twarzy różany Lavera Faces. To był z tych kosmetyków, którym na początku byłam totalnie zachwycona, ale mniej więcej od połowy opakowania zaczęłam z utęsknieniem wypatrywać końca naszej współpracy - niby nic mi złego nie zrobił, ale właściwie pozytywnych efektów też nie zauważyłam. Przyzwoicie nawilżał i to tyle, zapach zaczął mnie denerwować po zużyciu 1/3 opakowania. Nie kupię go ponownie.

8. Próbka serum z witaminą C z firmy Lierac. Podczas zakupów w SP nie mogłam się zdecydować, czy wolę słynne Flavo C, czy właśnie Mesolift Lierac, czytałam dużo dobrego (i niezbyt dobrego też) o jednym i o drugim produkcie, więc zdałam się trochę na pomoc konsultantki. Ona poradziła mi, żebym z moją wrażliwą cerą ze skłonnościami do dziwnych reakcji spróbowała najpierw jednak Flavo C (i tak zrobiłam), a Lierac (który ma w składzie więcej potencjalnie uczulających składników), wzięła na przetestowanie. Po wstępnych testach wiem już, że dokonałam dobrego wyboru - bardziej pasuje mi serum firmy Auriga i do niego na pewno wrócę (może potem do tej silniejszej wersji), a Lierac pozostanie moim "second choice" :) 

9. Woda termalna Vichy. Dostałam jako gratis do jakichś zakupów. Nie jest to zły produkt, powiedziałabym, że w swojej kategorii jest całkiem niezły, ale wolę Avene, a teraz czaję się na chwaloną wszędzie Uriage, więc do Vichy raczej nie wrócę (no, chyba, że znowu dostanę ją w prezencie). 

10. Dwufazowy płyn do demakijażu oczu Yves Rocher.  Mój numer 1 już od wielu, wielu lat (myślę, że w tym momencie to już idzie w dziesiątki :)) Uwielbiam i raczej nie zmienię - łapię się na tym, że nawet nie korci mnie testowanie czegokolwiek innego - ten jest dla mnie po prostu idealny - delikatny, zmywa wszystko, nie podrażnia oczu, nie robi mgły, normalnie cudo :) Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to może stosunek ceny do wydajności, ale i tak zawsze kupuję go na jakichś promocjach. To jeden z moich kosmetyków wszechczasów i produkt, który ZAWSZE mam w zapasie :) 

Mikro kategoria - kolorówka:


11. Cała seria próbek, głównie z firmy Everyday Minerals (plus jedna z Lily Lolo) - to był okres, kiedy próbowałam się zdecydować na podkład mineralny (udało się, ale o tym za chwilę), a spory wybór doprowadzał mnie do szału. 

Poniżej widać próbki podkładów w kolorach: Fairy Light, Light Neutral oraz pudry wykańczające EM i LL (gdybym nie miała już pudru bambusowego z BU, to myślę, że moim wyborem byłby Flawless Silk z Lily Lolo, bo jest naprawdę świetny). Niestety dwóch pudrów to ja nie zużyję pewnie przez całe lata, więc chwilowo skończy się na próbce.


12. Tu z kolei widać próbki podkładu Everyday Minerals z nowej formuły Jojoba Base, w trzech odcieniach. Ostatecznie wybrałam pełnowymiarowy podkład w odcieniu Vanilla, który idealnie stapia się z moją skórą i daje autentyczny efekt Photoshopa :) Jestem zachwycona i raczej nie wyobrażam sobie powrotu do normalnego podkładu (chociaż oczywiście "nigdy nie mów nigdy")...


Na koniec kategoria mieszana, czyli coś do ciała, zębów i paznokci :)


13. Pasta do zębów BLANX Med. Lubię i pewnie kupię kolejne opakowanie, chociaż z reguły czekam w SP na obniżkę, bo jeśli dobrze pamiętam, nie jest ona najtańsza. Ale moje zęby też ją lubią, więc na pewno wkrótce u mnie zagości ponownie.

 14. Żel pod prysznic Nivea Sunny Melon. Przyznam się, że ciężko mi idzie ocenianie żeli i produktów do mycia, ponieważ ciągle je zmieniam i właściwie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek kupiła jakiś dwukrotnie. Ten był świetny latem, bo pachniał przepięknie i dobrze się sprawdzał, nie wysuszał mojej skóry, ale czy kupiłabym go ponownie? Nie sądzę, zwłaszcza przy tak ogromnym wyborze w sklepach. To, co było w nim fajne, to małe kuleczki, perełki olejku, które rozpuszczały się w trakcie mycia i dawały wrażenie dodatkowego nawilżenia. Ogólnie przyjemny produkt.

15, 16 i 17, czyli seria zmywaczy do paznokci. Nie, żebym miała jakiegoś fioła na tym punkcie, po prostu korzystając z tego, że akcja denko mobilizuje mnie do wykańczania posiadanych przeze mnie produktów, zamiast kupowania w nieskończoność nowych, postanowiłam pozbyć się tego, co zalegało w szafce od nie pamiętam kiedy. W każdym z nich zostało trochę zmywacza, a ponieważ ja praktycznie zawsze mam pomalowane paznokcie, to siłą rzeczy, zużywam tego produktu całkiem sporo.

Ten poniżej to ziołowy zmywacz z olejkiem z kiełków pszenicy firmy Delia Cosmetics. Wbrew obietnicom producenta, nie zauważyłam wzmocnienia moich paznokci, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że mi dodatkowo wysuszał płytkę. Zmywał ok, ale moje skórki go nie polubiły. Zawiera aceton. Nie sądzę, żebym jeszcze do niego wróciła.


 Kolejny w tej grupie to zmywacz Killys, tym razem bez acetonu.Niestety u mnie się nie sprawdził, tzn przy delikatnych, jasnych lakierach jakoś dawał radę, ale już przy ciemniejszych, kiedy miałam na paznokciach swoje standardowe kilka warstw, można było dostać szału, bo był po prostu za słaby. Tak więc to był nasz pierwszy i ostatni raz.


Na koniec ostatni już produkt ( i ostatni zmywacz :)), czyli słynna rossmanowska Isana, ta zielona (widać ją na zdjęciu powyżej, obok żelu Nivea).  Używam go regularnie od kilku lat i chociaż nie jest idealny (aceton w składzie) i trochę jednak wysusza paznokcie, to jak dotąd nie znalazłam nic lepszego. Bo skuteczny jest bardzo - zmywa wszystko, łatwo go dostać, jest raczej tani. Wprawdzie po mojej ostatniej wizycie na ulubionych blogach zapisałam sobie nazwę jakiegoś zmywacza w żelu, który zamierzam przetestować przy okazji, ale póki co na półce czeka kolejna duża butla Isany. 
No, chyba że znacie i polecicie mi coś lepszego?

Całkiem sporo się tego nazbierało, ale oczywiście nie były to zużycia jednego miesiąca :) Znacie któryś z ww produktów? A może macie odmienną opinię?

poniedziałek, 30 lipca 2012

Moje pierwsze denko :)

Stało się :) Żeby nie było, że blogi to wyłącznie zło (chociaż z reguły niemiłosiernie wiodą na pokuszenie), potwierdzam, że czasem też mają dobry wpływ na takie chomiki jak ja, którym naprawdę rzadko zdarza się dokończyć jakiś kosmetyk. Bo zawsze, ale to zawsze  mam coś w zanadrzu, co czeka i przebiera wyimaginowanymi nóżkami, aż zacznę go używać. I wówczas produkt, który był jego poprzednikiem, właściwie mógłby sam spakować swoje manatki i się wynieść po cichutku na śmietnik, bo i tak jest już skazany na marną egzystencję w niebycie... 

Ale oto w blogosferze pojawiła się akcja o nazwie "denko" (która notabene - nazwa, nie akcja - średnio mi przypadła do gustu) i nawet ja poczułam się zmobilizowana do zużycia do samego końca przynajmniej kilku używanych przeze mnie kosmetyków. 

Tak więc dziś bez zbędnych ceregieli przedstawiam Wam z niemałą dumą moje pierwsze pustaczki (miejmy nadzieję, że zarazem nie ostatnie) :)



Ok, nie jest to jakaś powalająca ilość i z całą pewnością nie są to zużycia z jednego miesiąca, ale nie zmniejsza to mojej radości z faktu, że UDAŁO mi się skończyć cokolwiek :) 

Mamy więc pielęgnację ciała, a wśród niej trzy balsamy do ciała (męczyłam je nie pamiętam od kiedy). 

1. Dove Summer Glow Balsam brązujący do jasnej karnacji. Ogólnie bardzo go lubię, a jeszcze bardziej odkąd odkryłam rękawicę do nakładania samoopalacza na ciało :) To było już moje któreś z kolei opakowanie, ale chwilowo używam Lirene (wolę Dove!). 
Dove nadaje skórze naturalny, bardzo delikatny (może nawet nieco zbyt delikatny) kolor, dobrze się rozprowadza, można się przyczepić do zapachu, ale właściwie każdy kosmetyk tego typu ma ten problem. Poza tym jest wydajny. Następnym razem spróbuję wersji dla ciemniejszej karnacji, bo czytałam, że krzywdy sobie tym raczej nie można zrobić, a kolor będzie trochę intensywniejszy, czyli na lato jak znalazł :) Na razie nie znalazłam żadnego odpowiednika, z którego byłabym w pełni zadowolona, więc choć mam zastrzeżenia natury że tak powiem - osobistej do firmy Dove, pewnie jeszcze trochę potrwa zanim zdecyduję się na pełną rezygnację z ich produktów.  



2. Masło do ciała Bielenda Granat, czyli kosmetyk, na temat którego czytałam na blogach tyle peanów, że aż się momentami zastanawiałam, czy to aby to ten sam, którego ja używam :) 

 No, dobra przyznaję, że na początku też mi się podobało - i konsystencja i zapach. Po jakimś czasie konsystencja była nadal ok, chociaż powiem szczerze, że moim zdaniem nawilżenie skóry po tym specyfiku jest prawie żadne, tzn zostawia on na skórze tłustawą warstewkę, ale mimo to nie czuję żeby stała się ona mniej sucha. 
Tym, co mnie jednak totalnie zniechęciło po nie wiem jakim czasie używania (pewnie długim, bo akurat wydajne jest to diabelstwo straszliwie), to zapach, który dla mnie z fajnego naturalnego stał się jakiś koszmarnie chemiczny i w dodatku bardzo intensywny (i długo utrzymujący się na skórze!). Nie wiem czemu, ale strasznie mnie on pod koniec drażnił, zwłaszcza w porównaniu z moim ukochanym masłem grejpfrutowym z TBS. W kolejce czeka kolejne masło Bielendy Bawełna, ale chyba muszę chwilowo zrobić sobie od nich przerwę...


3. Garnier Krem do b. suchej skóry. Tu mogę powiedzieć, że to produkt, na którym się nie zawiodłam, ale też taki, który nie rozkochał mnie w sobie - ot, bardzo przyzwoity krem do ciała. Nawilża jak trzeba, pachnie w miarę neutralnie, dobrze się wchłania. Nie wiem, czy kupię go ponownie, bo na rynku jest taki wybór, że pewnie raczej będę testowała coś nowego. 


 Trzy kolejne produkty należą do kategorii kosmetyków pielęgnacyjnych do twarzy.

4. Hydrolat oczarowy z Biochemii Urody. Mój Must Have. Używałam go jako toniku do twarzy, po demakijażu (wieczorem) i rano do usunięcia pozostałości po nocy :) Moja skóra bardzo go lubi, kiedy zdarzały się jej gorsze dni (tzn była podrażniona), łagodził ją trochę. Na pewno kupię ponownie, tym razem w komplecie z jakimś innym hydrolatem (może rumiankowym). 


5. Hydrolat różany. Do połowy butelki też bym napisała, że to kolejny must have, ale jednak zauważyłam, że przy dłuższym stosowaniu, wysusza skórę. Teraz mam kolejną butelkę (z BU, ten na zdjęciu był nie pamiętam skąd) i niestety działa dokładnie tak samo, więc używam go tylko na tłuste partie mojej twarzy i to też raz na jakiś czas. A szkoda, bo pachnie obłędnie :) 


6. I na koniec jeden z moich ulubieńców.  Pisałam już o nim TUTAJ.
Nuxe Creme Prodigieuse Nuit, czyli Krem nawilżająco-relaksujący na noc. Pachnie jak olejki Nuxe, nie uczulił mnie, a moja skóra bardzo się z nim polubiła i przy regularnym stosowaniu naprawdę widziałam, że stała się bardziej napięta i jakby wypoczęta (albo to to, albo efekt placebo w połączeniu z moją bujną wyobraźnią :)) Jako, że jestem wielką fanką firmy Nuxe, pewnie kupię go ponownie, chociaż chwilowo zastanawiam się nad czymś innym na noc. Nie wykluczam, że będzie to po prostu inna seria :)


Ufff, nie wiem kiedy uda mi się zrobić kolejny taki post, bo chwilowo nie widzę, żeby cokolwiek zbliżało się do końca, ale sama akcja mobilizująca bardzo mi się podoba, więc drżyjcie moje kosmetyki, bo od dziś zamierzam wykańczać was regularnie! :) 


Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...