Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lifestyle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lifestyle. Pokaż wszystkie posty

sobota, 16 września 2017

"LIFESTYLE Mamy wrzesień, czas na #teamjesien!

Mamy jesień, mamy jesień! 

Z góry przepraszam za moją ekscytację (przejawiającą się m.in. w tytule z cyklu "nie czuję jak rymuję") tych z Was, którzy nadal są w trakcie rozpaczania po zbyt krótkim/zbyt zimnym/zbyt deszczowym/zbyt* (*wstaw dowolne określenie) lecie, ale jeśli znacie mnie osobiście lub jesteście tu ze mną dłużej, to zapewne wiecie doskonale, że należę całym sercem do #teamjesien i po prostu uwielbiam tę porę roku! Poprzedni wpis z tej serii możecie znaleźć TUTAJ (właściwie mogłabym go spokojnie przekleić w całości, bo nic się nie zmieniło).


Zawsze niecierpliwie czekam na koniec sierpnia, żeby móc już "na legalu" zacząć się krzątać i ogarniać swoje mieszkanie, przygotowując je na nadchodzące chłodniejsze miesiące - co oznacza np. kupowanie nowych poszewek na poduszki, wyciąganie koców, swetrów i ciepłych kapci, dyniowe i jesienne świeczki, no i ogólnie pożegnanie z pastelami na rzecz ciemniejszej kolorystyki. 


W tym okresie zazwyczaj szykuję też sobie zapasy filmów i seriali do oglądania wieczorami, bo taka ze mnie rozrywkowa ciotka, że od biegania po knajpach, zdecydowanie wolę zacisze swojego mieszkania. A co - wolno mi :) #granniejo

A jeśli jesteśmy w temacie filmowym, to przyznam się Wam do czegoś. Otóż w tym roku po raz pierwszy w życiu (sic!) obejrzałam Harry'ego Pottera... Mam nadzieję, że po drugiej stronie ekranu nie odbył się właśnie zbiorowy jęk rozpaczy, połączony z facepalmem... Ale powiem tak - w momencie, kiedy Harry pojawił się na świecie, ja byłam już, za przeproszeniem, starą dupą i opowieści o małoletnim czarodzieju jakoś nie bardzo wpisywały się w moje upodobania czytelnicze (a potem filmowe). Tak więc oczywiście byłam świadoma całego hype'u wokół tej historii, ale omijałam to raczej szerokim łukiem. Ponieważ jednak mam teorię, że na starość dziecinnieję, to uznałam, że moment, kiedy w sumie mogę już spokojnie zacząć się zajmować organizowaniem sobie kryzysu wieku średniego jest idealnym czasem na to, żeby nadrobić tę zaległość. Zorganizowałam więc sobie w któryś weekend maraton filmowy z Harry'm i przyznam się, że trochę przepadłam, bo...mi się spodobało :) (mówiłam - dziecinnieję!) Idąc więc za ciosem, obejrzałam wszystkie części, które teraz nieodmiennie będą mi się kojarzyły w 100% z jesienią, więc nie wykluczam, że jeszcze do nich wrócę. 

Z jesienią kojarzą mi się oczywiście również klimatyczne kryminały. Ostatnio, pod wpływem IG, zapoznałam się z bardzo głośnym tytułem "Nocny film" Marishy Pessl i powiem tak - lekko się rozczarowałam. Ale zaznaczam - LEKKO! Żeby nie było, że zaraz zostanę zlinczowana przez wszystkie osoby, które w social mediach zamieszczają peany na temat tejże książki. Ja po prostu spodziewałam się (zwłaszcza po tym szale, jaki obserwowałam na niektórych profilach) czegoś więcej. To jest bardzo przyzwoicie napisana książka. Jest wciągająca, dość oryginalna i szybko się czyta. I to właściwie tyle. Bo "klimatu jak z Twin Peaks" i żadnego podwójnego dna to ja w niej moi drodzy nie znalazłam. A szukałam, wierzcie mi. Dlatego powiem tak - polecam ją, bo jest ok, natomiast z pewnością nie jest to pozycja, do której wrócę i która będzie mi zaprzątać jakoś dłużej myśli. I to tyle w tym temacie. 

W ogóle to nie wiem, jak Wy, ale ja mam tak, że chociaż kryminały i thrillery czytam regularnie przez cały rok, to mimo wszystko jesienią i zimą robię to jeszcze chętniej - może to kwestia mniejszej ilości słońca i jakiejś takiej sezonowej nastrojowości? W każdym razie krótsze dni i chłodniejsza aura zawsze idą u mnie w parze z odkrywaniem nowych zbrodni. 

Co z kolei przypomniało mi o jeszcze jednej książce, którą przeczytałam niedawno i którą serdecznie polecam wszystkim moim pokrewnym mrocznym duszom. Mówię o "Zbrodni niedoskonałej" duetu Katarzyny Bondy i Bogdana Lacha. W skrócie - Katarzyny Bondy pewnie nie muszę Wam przedstawiać, bo jeśli ktoś lubi kryminalne klimaty, to zapewne ją kojarzy - to ona jest autorką serii o Hubercie Mayerze (nomen omen - profilerze), a także drugiej o Saszy Załuskiej (przyznam szczerze - nie jestem mega fanką żadnej z nich). 
Z tym, że od razu zastrzegam - "Zbrodnia niedoskonała" to nie jest powieść! To jest efekt współpracy pisarki/dziennikarki z najsłynniejszym (bo czy nadal jedynym, tego nie jestem pewna) polskim policyjnym profilerem - Bogdanem Lachem. Najogólniej mówiąc, jest to opis autentycznych spraw kryminalnych, zarówno tych zamkniętych, w których sprawcy zostali ujęci i osądzeni, jak również tych, które jeszcze się toczą. To, co jest interesujące, to spojrzenie na dochodzenie z punktu widzenia profilera właśnie - za każdym razem mamy opis tego, co się wydarzyło oraz na jakim etapie było śledztwo w momencie wkroczenia na scenę B. Lacha, a następnie tego, jak konkretnie jego praca wpłynęła na postępy w ujęciu przestępcy. Oczywiście to nie jest pozycja naukowa, więc jeśli ktoś szuka "twardych" informacji na temat profilowania, to odsyłam go do literatury specjalistycznej, ale osobom, które chciałyby trochę "liznąć" ten temat, bez analizowania nieskończonej liczby źródeł, powinno się spodobać. Można też przy okazji kolejnych spraw, "poćwiczyć" swój zmysł profilerski, analizując zachowania sprawców równolegle z bohaterem książki i sprawdzić, na ile nasze spostrzeżenia okażą się trafne. Przyznam się, że dla mnie była to naprawdę ciekawa lektura, no ale faktem jest, że mam na tym punkcie leciutkie skrzywienie (tym z Was, którzy w to wątpią, przypominam TEN WPIS :)  

Chwilowo to by było na tyle jesiennego update'u. Dajcie znać, czy też jesteście w #teamjesien i czy oglądaliście/czytaliście ostatnio coś interesującego! 

czwartek, 29 września 2016

#LIFESTYLE To nie jest wpis dla miłośników lata :P

Tęskniliście za jesienią? Ja bardzo. Uprzedzam więc lojalnie, że jeśli ktoś do szaleństwa kocha upały, a coraz bardziej już rześkie poranki i wieczory wpędzają go w czarną rozpacz, to nie jest wpis dla niego. 

Należę do #teamjesien chyba właściwie odkąd pamiętam (a na pewno na długo zanim stało się to modne i takie pinterestowe, hehe). Być może bierze się to stąd, że nie znoszę skrajności, więc siłą rzeczy najłatwiej mi się funkcjonuje w tzw. przejściowych porach roku, czyli wiosną oraz właśnie jesienią. Upały (zwłaszcza w mieście) doprowadzają mnie do białej gorączki (nomen omen), strasznie mnie osłabiają i dosłownie nie nadaję się wtedy do niczego. Kiedy tylko mam taką możliwość, staram się wtedy w ogóle nie wychodzić z domu (co z kolei odbija się negatywnie na moim życiu towarzyskim, ja ze stanu wkurzenia przechodzę właściwie tylko do coraz większego zdołowania i tak w koło Macieju). Dlatego już na przełomie sierpnia i września wypatruję niecierpliwie pierwszych oznak zbliżającej się jesieni.


Bo jesień dla mnie to: 

*Herbaty pite litrami. Latem pijam głównie wodę (oraz sok pomarańczowy) i jakoś nie ciągnie mnie do ciepłych napojów (chociaż znam teorię, że gorąca herbata jest świetna na upały - nie, dziękuję). Natomiast z pierwszym powiewem chłodniejszego powietrza zaczynam zaparzać kilka herbat dziennie. Smakowo też dzielę je na pory roku - wszelkie owocowe i zielone idą w odstawkę, natomiast na scenę wkraczają rozgrzewające napary z imbirem, albo herbaty czai (pite przeze mnie ZAWSZE z odrobiną mleka roślinnego). 
No i jakoś tak mam, że lubię rozpoczynać tę porę roku zakupem nowego kubka - tym razem jak widać przygotowałam się na Halloween :) 

* Ubieranie się "na cebulkę". Moda jesienna to moja ukochana kategoria - wystarczy mnie posadzić przed dowolną tablicą na pintereście pt. "autumn outfits" i ma się mnie z głowy na długie godziny. Botki, długie kardigany, szale, luźne płaszcze i duże torby to jest po prostu kwintesencja mojego stylu, mogę w nieskończoność tworzyć w głowie własne zestawy, które nawet jeśli wyglądają dość podobnie, to różnią się detalami. Jesienią także zdecydowanie częściej chodzę w spódnicach i sukienkach - pewnie dlatego, że nie za bardzo lubię mieć całkiem "gołe" nogi, a czarne kryjące rajstopy to moim zdaniem jedne z najbardziej uniwersalnych dodatków!

Co do mojej garderoby, to już od dłuższego czasu nie mam tak, że koniecznie muszę mieć "wszystko nowe" - wręcz przeciwnie - moje ubrania są z reguły na tyle klasyczne (w fasonie lub kolorze), że z przyjemnością wyciągam rzeczy, które są ze mną od paru (a zdarza się, że i parunastu) lat. Żeby jednak nie było nudno i monotonnie, zazwyczaj odświeżam też trochę szafę, w zależności od tego, czy coś w danym sezonie wpadło mi wyjątkowo w oko. W tym roku np są to sportowe bluzy (mam podejrzenia, że ma to pewien związek ze stale eksploatowanym przeze mnie rowerem) - bardzo je lubię i właściwie noszę je prawie non stop. Pewnie gdybym musiała codziennie chodzić do biura, użytkowałabym je nieco rzadziej, ale cóż - można powiedzieć, że to kolejny plus bezrobocia :) 

*Oglądanie filmów.  W jednym z ostatnich wpisów (KLIK) wspominałam, że mam z filmami specyficzną relację - zdarzają mi się długie miesiące (głównie letnie), kiedy właściwie nie oglądam nic poza serialami, natomiast potem nagle ni stąd ni zowąd, zaczynam spędzać wieczory na nadrabianiu. O doborze repertuaru nie będę nawet wspominać, bo przyznam się, że sposób, w jaki funkcjonuje mój mózg, często zadziwia mnie samą. Powiem tylko, że ostatnio miałam sentymentalne kilkudniowe spotkanie z Kevinem Costnerem i nadrobiłam kilka pozycji z jego filmografii (oraz wróciłam do kilku dobrze mi już znanych, w tym do "Revenge", do którego mam ogromną słabość oraz do "Pana Brooksa", który po latach okazał się zaskakująco niezły!) - m.in. jego najnowszy projekt, czyli "The Criminal" (film całkiem przyjemny, a Kevin w roli czarnego charakteru - chociaż oczywiście nie do końca - cukiereczek). Z innych tytułów polecam "Money Monster" z George'm Clooneyem i Julią Roberts, w reżyserii Jodie Foster. To z kolei jest film, który mnie totalnie zaskoczył, bo nie mam pojęcia dlaczego, ale spodziewałam się spokojnego dramatu o pieniądzach, a dostałam przejażdżkę na emocjonalnym rollercoasterze.  

*Książki czytam cały rok, więc tu akurat pora kalendarzowa nie ma nic do rzeczy, ale już dobór tematów trochę tak. Wiem, że są osoby, które na przekór zimą lubią czytać o gorących klimatach i odwrotnie, ale ja akurat mam tak, że im na dworze jest zimniej, tym szukam cięższych i mroczniejszych historii. Skandynawskie kryminały nadają się do tego idealnie :) Aktualnie wciągnęłam się w serię Arno Dahla o Drużynie A (zaczęłam od drugiego tomu, ale teraz już lecę po kolei i jest naprawdę dobrze). Żeby jednak nie ograniczać się wyłącznie do kryminałów, stworzyłam sobie listę kilku tytułów, które chciałabym przeczytać tej jesieni - być może pokażę Wam ją w oddzielnym wpisie. Na razie idzie mi całkiem nieźle, jedna pozycja już odhaczona :) 

*Robienie nastroju. Bez zbędnego rozpisywania się - u mnie polega to głównie na zabawie dodatkami (z reguły zmieniam poszewki na poduszki na takie, które pasują mi do pory roku) oraz szaleństwie ze świeczkami - przez kilka ostatnich miesięcy właściwie w ogóle nie wyciągałam ani świec ani kominka z woskami, natomiast zdecydowanie jestem już gotowa na nadchodzące wieczory. Uwielbiam wszelkie zapachy dyniowe, herbaciane, słodko-kuchenne i przyprawowe i już się nie mogę doczekać pierwszego odpalenia. Jesień, przychodź! 

*Gotowanie. Od "kuchennych" świeczek gładko przechodzimy do kolejnego punktu, czyli gotowania - i znowu mam tak, że kiedy jest gorąco, omijam moją kuchnię szerokim łukiem, żeby z dziką radością i pieśnią na ustach powrócić do niej właśnie teraz. Znowu mogę się cieszyć ciepłą owsianką/jaglanką na śniadanie, rozgrzewającymi zupami, dynią w każdej postaci i jednogarnkowymi daniami - jesienna kuchnia zdecydowanie pachnie dla mnie mnóstwem przypraw, curry, papryką, czasem także ciastem z cynamonem. Mmmm...(kto się zrobił głodny?)

W ogóle jak tak myślę, to jestem straszną nudziarą - uwielbiam spędzać czas w domu, z czego najbardziej chyba cieszą się moje kocurki (swoją drogą - ciepły mruczący futrzak do miziania to kolejny jesienny bonus!). A na pewno znam niewiele przyjemniejszych momentów niż ten, kiedy po zimnym (a nawet mokrym) dniu, można do tego przytulnego i ciepłego domu wrócić, wziąć kąpiel, przebrać się w coś wygodnego, zagrzebać pod kocykiem i spędzić czas w sposób, który sprawia nam największą przyjemność! Jestem totalną ciotką, wiem :) 

Kto oprócz mnie cieszy się na jesień? 

niedziela, 25 września 2016

#LIFESTYLE Jestem ambiwertykiem, a ty?

Jakiś czas temu natknęłam się gdzieś w sieci na post dziewczyny, która opisywała swoje blogerskie doświadczenia z punktu widzenia introwertyka. Wspominała tam m.in., że dużo czasu zajęło jej nauczenie się, że nie ma nic złego w tym, że czasem czuje się przytłoczona, że lubi blogować, ale nie lubi takiego odgórnego przymusu "przynależenia" do jakiejś grupy oraz że często woli nie myśleć za dużo o tym, ile osób ją czyta. Przyznaję, że w niektórych punktach mocno się z autorką identyfikowałam (np nie znoszę się "integrować" na siłę i od samego początku mojego blogowania omijam szerokim łukiem wszelkie sieciowe spędy), w innych nasze podejścia nieco się rozjeżdżały, ale ogólnie sam temat utkwił mi w głowie. 

Nieco później podczas rozmowy z kimś nowo poznanym nt naszych cech charakteru, zeszliśmy na słynny podział intro - ektrawertycy. Kiedy powiedziałam, że szalenie cieszę się, że w końcu oficjalnie zdecydowano się do tego dorzucić trzecią kategorię - ambiwertyków, mój rozmówca zrobił wielkie oczy. Okazało się, że nie ma on pojęcia o dość modnym ostatnio pojęciu (tak mi się przynajmniej wydaje, oceniając według poświęconych temu zagadnieniu artykułów i testów, na które natykam się dosłownie WSZĘDZIE). 

Ambiwertyk - któż to taki? 

Najprościej mówiąc ambiwertyk to ktoś, kogo do tej pory można było opisać jako "ekstrawertycznego introwertyka" lub "introwertycznego ekstrawertyka" :) Innymi słowy - ktoś "pomiędzy". Przyznam się, że całe swoje życie borykałam się z tym, że nie pasuję za bardzo do żadnej z typowych kategorii, bo niby lubię ludzi, nie mam najmniejszych problemów z poznawaniem nowych osób i na ogół jestem uznawana za raczej towarzyską, ale jednocześnie mam ogromną wewnętrzną potrzebę samotności (bez tego czuję, że moja psychiczna równowaga jest zaburzona) i z reguły zamiast głośnej imprezy, wybieram spokojny wieczór w domu. Miewam też okresy prawie całkowitej izolacji, kiedy właściwie każde towarzystwo poza moim własnym doprowadza mnie do szału - wówczas nie ma szansy, żebym dała się gdziekolwiek wyciągnąć. Jednak po takiej dobrowolnej alienacji, sama chętnie wracam "do ludzi", już z naładowanymi bateriami. 

Kiedyś, kiedy byłam dużo młodsza i o wiele bardziej zależało mi na tym, żeby w miarę możliwości, lubili mnie wszyscy (jeszcze nie wiedziałam, że to jest po prostu nierealne), walczyłam ze sobą i wolałam zrobić coś na siłę i wbrew sobie niż narazić się na zarzucenie mi, że jestem odludkiem. Dopiero kiedy nauczyłam się akceptować siebie, zauważyłam, że jestem po pierwsze o wiele bardziej zadowolona z życia (bo nie mam poczucia, że ktoś/ja sama mnie do czegokolwiek zmusza), nie spinam się przy nowo poznawanych osobach (bo nie czuję, że muszę udawać kogoś, kim nie jestem), a co za tym idzie - jestem odbierana jako ktoś otwarty i wyluzowany. Czyli same plusy :)

Wiem, że blogosfera to idealne miejsce dla intro- oraz ambiwertyków, bo ekstrawertycy wszędzie z reguły radzą sobie nieźle (chociaż tak naprawdę dość łatwo można po stylu bloga określić charakter blogera - ponieważ pisanie, pełniące dla wielu osób funkcję terapeutyczną, często jest jedną z ulubionych aktywności osób nieco bardziej "wycofanych" towarzysko, które dobrze czują się w zaciszu swoich czterech ścian i same lubią decydować o tym, czym chcą się podzielić z innymi (oraz kiedy i w jakiej formie), wpisy introwertyków są siłą rzeczy bardziej "opisowe", z większą liczbą przemyśleń, natomiast u ekstrawertyków będą królować zdjęcia i krótkie teksty). I tu jedna dodatkowa uwaga - wiem, że często automatycznie introwertyk uznawany jest za nieśmiałego, ale to absolutnie nie jest reguła - introwertyk po prostu jest kimś, kto ładuje baterie w samotności, przygotowując się do starcia ze światem zewnętrznym, podczas gdy ekstrawertyk "pobiera" energię od innych. A ambiwertyk jest po prostu gdzieś po środku :)

Dla osób, które chcą sobie poczytać nieco więcej na temat typów osobowości, wrzucam link do artykułu: 

A TU macie test na ambiwersję, autorstwa Daniela H. Pinka:

A Wy kim jesteście?

EDIT: Już po opublikowaniu tego posta, przyszła mi do głowy jeszcze jedna rzecz - wiele się mówi o korzyściach, jakie przynosi wychodzenie poza swoją tzw. strefę komfortu, przełamywanie swoich granic etc. I owszem, czasem tak jest, że możemy znaleźć coś (lub kogoś) fascynującego w totalnie nieoczekiwanym i nieoczywistym dla nas miejscu, ale moim zdaniem najważniejsze jest, żeby nie popaść w przesadę. Bo jeśli ktoś dosłownie "odchorowuje" każdą taką wycieczkę poza swoją strefę komfortu i jest to dla niego mordęga, to trzeba sobie zadać pytanie, czy faktycznie gra jest warta świeczki. Co o tym myślicie - uważacie, że lepiej jest się do czegoś zmusić, bo "a nuż" wyjdzie z tego coś fajnego, czy też wolicie to, co znane i sprawdzone? 

wtorek, 20 września 2016

#LIFESTYLE Wirtualny sponsoring, czyli kupowanie kota w worku

Dziś znowu będzie post z kategorii "co mnie męczy". Temat, który chcę poruszyć, chodził mi już po głowie bardzo dawno temu, potem jakoś przestałam się nad nim zastanawiać, ale ostatnio znowu wrócił i to ze zdwojoną siłą. Pewnie dlatego, że mam sporo czasu na myślenie, a w moim przypadku rzadko się to dobrze kończy :) 

Chodzi mi mianowicie o wiarygodność blogerów i vlogerów, a konkretniej jej brak. I zanim ktoś mi zarzuci, że jestem zawistną małpą, którą pewnie boli, że komuś się świetnie powodzi, a mnie nie, uprzejmie proszę o przeczytanie CAŁEGO posta :) 

Po pierwsze - doskonale wiem, że współprace w blogosferze (i na YT) istnieją praktycznie od samego początku takich form działalności (a już na pewno od momentu, kiedy firmy zorientowały się, że to jest żyła złota i tania możliwość dotarcia do naprawdę szerokiej rzeszy potencjalnych klientów) i można powiedzieć, że obecnie są to rzeczy dość mocno (żeby nie powiedzieć - nierozerwalnie) ze sobą powiązane. Naprawdę na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które czytam/oglądam i które nie są związane w taki, czy inny sposób z jakąś firmą. I ok, rozumiem to, bo przecież jeśli blog/kanał się rozrasta i zdobywa coraz to nowych czytelników/widzów, to naturalne jest, że jego autor chcąc utrzymać określony poziom, musi automatycznie poświęcić na tworzenie treści coraz więcej czasu i wysiłku. I często pieniędzy. Własnych. Więc jeśli w pewnym momencie dostaje szansę na odrobienie tego, a potem - na zarabianie na swojej działalności, to mogę temu tylko przyklasnąć. 

ALE. 

No właśnie - ale... Widzę bowiem zasadniczą różnicę pomiędzy angażowaniem się we współprace spójne z wizerunkiem bloga/kanału, a ślepym rzucaniem się na WSZYSTKO, co się nawinie i przynosi dochód. I tu właśnie zaczyna się problem, który mnie uwiera, żeby nie powiedzieć - potwornie WKURZA. Obserwuję blogosferę, zarówno polską, jak i zagraniczną (no dobra, głównie anglosaską, żeby nie było, że jestem taka cholernie kosmopolityczna) od dawna i powiem tak - chyba Anglicy (albo Amerykanie, przyznaję, że nie jestem pewna) jako pierwsi poszli po rozum do głowy i wymusili na blogerach/vlogerach umieszczanie JASNEJ informacji o treściach sponsorowanych - to nie ma być jakaś enigmatyczna uwaga, rzucona mimochodem, tylko prosta piłka - oznaczenie w tytule, razem z tzw. disclaimerem o tym, że pokazywane produkty osoba otrzymała w ramach współpracy z firmą X. Polska blogo- i vlogosfera najwyraźniej jeszcze do tego nie dojrzała i niestety ubolewam nad tym bardzo, bo zaczynam mieć dość filmików/wpisów, teoretycznie "od serca" i "szczerych", które okazują się jedną wielką reklamą. Na domiar złego perfidnie zawoalowaną. 

Powiem tak - jestem dorosłą kobietą, nie nastolatką, do tego uważam się za świadomego konsumenta, w związku z czym większość mechanizmów marketingowych nie jest mi obca, ale dostaję szału, kiedy ktoś, kogo subskrybuję traktuje mnie jak pierwszą naiwną i bezczelnie wmawia mi (czyli najzwyczajniej w świecie KŁAMIE), że kupił produkty X czy Y za własne pieniądze lub że miejsce W czy Z jest najcudowniejsze na świecie (szkoda tylko, że gdyby miał tam pojechać za własne pieniądze, to wybrałby coś 10 razy tańszego). 

Powtarzam raz jeszcze (żeby była jasność) - NIE MAM NIC DO WSPÓŁPRAC (chociaż sama za nimi nie przepadam, ale co ja tam wiem, ja traktuję bloga jako odskocznię od rzeczywistości, a nie pracę), pod warunkiem, że po pierwsze - "grają" tematycznie z charakterem bloga/kanału (co sprowadza się do odpowiedzi na jedno proste pytanie - czy dana osoba reklamuje coś, co równie chętnie poleciłaby, gdyby nikt jej za to nie zapłacił?) i po drugie - że wchodząc na wpis/film, otrzymuję od razu szczerą informację, że jest to treść sponsorowana. Wtedy mam bowiem wybór - albo oglądam/czytam go z pełną świadomością, że gdzieś tam w tle majaczy cień firmy, która wyłożyła na to pieniądze (a mnie to nie przeszkadza, bo o tym WIEM), albo nie klikam. I tyle. 

Coraz częściej jednak zdarza się, że zamiast relaksować się przy lekturze blogów/oglądaniu filmików, podnoszę sobie niechcący ciśnienie, bo w połowie takiego wpisu/filmu dociera do mnie, że dałam się totalnie zmanipulować. I bardzo mi się to nie podoba. 

Jestem szalenie ciekawa Waszego zdania na ten temat - czy zwracacie na to uwagę, czy też jest Wam wszystko jedno? Myślicie, że taka prawna regulacja, jaka obowiązuje w Wielkiej Brytanii, czy Stanach Zjednoczonych przydałaby się u nas? A może nacięłyście się kiedyś na coś, co było zawoalowaną reklamą? 

Celowo nie podaję żadnych konkretnych przykładów, bo po pierwsze byłoby ich pewnie za dużo, a po drugie - bardziej chodzi mi o samo zjawisko w ogóle, a nie "piętnowanie" kogokolwiek.  

czwartek, 25 sierpnia 2016

#LIFESTYLE Lubię swój chaos, czyli dlaczego nigdy nie będę minimalistką

Dziś będzie wpis pogadankowy, który chodził za mną już od dłuższego czasu. Tzn bardziej jego ogólna idea, zastanawiałam się także, czy w ogóle o tym pisać, ale ponieważ wychodzę z założenia, że jeśli coś mnie męczy i tego z siebie nie wyrzucę, to nie jest to dla mnie zdrowe. Poza tym to jest przecież moje miejsce i mogę sobie tu pisać o tym, o czym mam ochotę, prawda? Prawda :) To lecimy. 


Gdybym miała wybrać najmodniejsze słowo ostatnich dwóch, trzech lat, to byłby to pewnie minimalizm. A już na 100% znalazłby się w pierwszej dziesiątce. Właściwie to mam wrażenie, że ten nieszczęsny trend czai się na mnie wszędzie, mamy minimalizm ubraniowy, kosmetyczny, mieszkaniowy i diabli wiedzą jaki jeszcze. I powiem tak - o ile na samym początku ta idea całkiem do mnie przemawiała, podobało mi się takie oczyszczające podejście, tak od jakiegoś czasu dostaję już prawie nerwowych drgawek na widok tego słowa, wyskakującego z co drugiego blogowego wpisu/jutubowego filmu. Wydaje mi się bowiem, że paradoksalnie to, co miało służyć przywracaniu równowagi w naszym chaotycznym życiu, jakoś niepostrzeżenie stało się narzędziem do popadania w kolejną skrajność. Bo naprawdę nie wierzę w to, że osoba, która do tej pory uwielbiała otaczać się przedmiotami (nie ważne, czy od strony psychologicznej miało to jej rekompensować braki w innych dziedzinach) i która za czyjąś namową (w sensie, że nie z własnej wewnętrznej potrzeby) z dnia na dzień pozbędzie się 99% rzeczy, nagle dzięki temu odzyska radość z życia, od tej pory przechadzając się z łagodnym uśmiechem po opustoszałych pomieszczeniach. Serio? Tu podkreślam, że nie neguję tego, że uporządkowywanie naszej przestrzeni życiowej wpływa pozytywnie na to, co mamy w głowie, ale najważniejsze jest dla mnie zachowanie zdrowego rozsądku, a nie ślepe podążanie za tłumem, bo taka akurat jest moda. 

Przyznam się, że sama też zostałam przez chwilę wciągnięta w tę internetową machinę i męczyłam się z obezwładniającymi wyrzutami sumienia dosłownie za każdym razem, kiedy coś kupiłam. No bo jakże to tak, przecież mam ograniczać liczbę rzeczy, a nie dodawać kolejne do kolekcji?! W końcu jednak po prostu się wkurzyłam. Na siebie za głupotę i na te wszystkie blogerki, które uparcie próbują mi wmówić, że z pewnością będę szczęśliwsza w pustym mieszkaniu. Otóż nie, nie będę. Doszłam bowiem do niezwykle odkrywczego wniosku, że ja po prostu nie jestem typem minimalistki i chociaż oczywiście podobają mi się sterylne, ascetyczne wnętrza, to nie mogłabym w takich mieszkać. Ja po prostu lubię mieć wokół siebie dużo książek, płyt, nie chcę mieć jednego kubka do wszystkiego*, jednej pary butów na sezon, a moje herbaty są jeszcze bardziej towarzyskie ode mnie**. A już na pewno nie chcę żeby ktoś oceniał mnie przez pryzmat tego, czy i ile rzeczy posiadam. Poza tym najzwyczajniej w świecie uważam, że skrajny minimalizm CZASEM stanowi wygodną zasłonę dymną dla braku wyobraźni - nie wymusza on bowiem na nas zrobienia jakiegokolwiek wysiłku, żeby dobrać coś, co będzie fajnie się ze sobą komponowało (zawsze można przecież powiedzieć "ubieram się wyłącznie w biel i czerń, bo jestem minimalistką!").

*bonus nr 1 


Oczywiście wiem doskonale, że takie mody są i będą zawsze i szczerze mówiąc, moda na minimalizm jest moim zdaniem o niebo lepsza niż znajdujący się na drugim krańcu konsumpcjonizm, ale wydaje mi się też, że gdzieś po drodze zgubiliśmy najzwyklejszą w świecie RÓWNOWAGĘ, która leży gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Gdyby każdy z nas zamiast lecieć do księgarni (to też jest ciekawy paradoks) po kolejną "niezbędną" książkę o minimalizmie, zastanowił się najpierw, czy aby na pewno jest to trend, który odpowiada naszemu charakterowi i stylowi życia, a potem ewentualnie zdecydował się wprowadzić kilka zmian STOPNIOWO, pewnie niektórym byłoby trochę łatwiej. Bez presji i niewypowiedzianego wyrzutu, że jeśli nie jesteśmy minimalistami, to na pewno nasze życie jest automatycznie mniej wartościowe i z pewnością zabałaganione. 

Podsumowując, nie nawołuję tu nikogo do jakiegoś maniakalnego zbieractwa i chomikowania wszystkiego, jak leci (bo to na pewno nie jest zdrowe dla naszej psychiki), ale po prostu do samodzielnego wyznaczenia sobie granicy, gdzie czujemy się dobrze, a gdzie każda kolejna rzecz staje się już obciążeniem. Niech nikt nie wmówi Wam, że "powinniście" zadowolić się takim i takim zestawieniem, wykorzystajcie raczej modę na minimalizm do określenia, czym dla Was są otaczające Was przedmioty i czy faktycznie tak bardzo zależy Wam na tym, aby być na czasie, nawet wbrew sobie?

Ja tam lubię swój malutki chaos (w wersji bardziej eleganckiej nazywa się to "artystyczny nieład"), świetnie się w nim odnajduję i nie planuję zmieniać w najbliższym czasie swojego podejścia. Czego i Wam życzę, bez względu na to, czy lubicie otaczać się rzeczami, czy też wręcz przeciwnie. 

**bonus nr 2

Ciekawa jestem, jakie Wy macie podejście zarówno do tego konkretnego tematu, jak i w ogóle do różnego rodzaju trendów, które dzięki wszechobecności mediów społecznościowych rozprzestrzeniają się z prędkością światła - wolicie iść własną ścieżką, czy czasem ulegacie takim życiowym modom? 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...