Idąc za ciosem, dziś daję Wam znać o kilku serialach, jakie obejrzałam przez te kilka miesięcy i tych, które oglądam nadal. Czy wszystkie polecam? Niekoniecznie. Ale o tym przekonacie się sami za chwilę.
zdjęcie z serwisu IMDB
To jest nowa produkcja i powiem od razu - jeśli ktoś uwielbiał Hannibala, a po jego zakończeniu odczuwa wewnętrzną pustkę i gorączkowo szuka czegoś, co ją wypełni, to niech już nie szuka, tylko zabiera się za oglądanie. Albowiem serial ten wyszedł spod ręki Bryana Fullera i to widać od pierwszych sekund. Wizualnie jest to prawie taki sam majstersztyk, jak wspomniany Hannibal - poszczególne sceny (nawet te maksymalnie krwawe i obiektywnie dość obrzydliwe) mają w sobie wyszukane piękno (choć jednocześnie wywołują spory dyskomfort). Ogólnie serial oglądam z rosnącą ciekawością, bo zrobiony jest świetnie, chociaż przyznam się, że pojęcia nie mam, w jaką stronę zmierza fabuła. No, ale faktem jest, że zupełnie nie znam powieści Neila Gaimana, na której oparta jest ta historia, więc nie wiem, czego się spodziewać (co jest plusem).
W telegraficznym skrócie dla tych, którzy ostatni rok przesiedzieli pod jakimś wielkim kamieniem i przegapili tę premierę - to jest współczesna (lub wręcz futurystyczna) wersja historii o reinkarnacji bogów i bóstw, którzy przygotowują się do walki o dominację. A w samym środku tej intrygi znajduje się główny bohater, Shadow Moon, który właśnie wyszedł z więzienia i zmaga się z osobistą tragedią.
Właściwie opisywanie fabuły nie ma tu najmniejszego sensu, bo tę opowieść trzeba po prostu chłonąć i dopiero później ewentualnie się nad nią zastanawiać - faktem jest, że podoba mi się zestawienie bogów symbolizujących to, co w znacznej mierze odeszło w zapomnienie, tradycji i dawnych wartości z ultranowoczesnymi bóstwami reprezentującymi przyszłość. Po kilku odcinkach jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej i cieszę się na kolejny sezon.
No i nie mogę zapomnieć o aktorstwie - o Ricky'm Whittle, grającym Shadow Moona w życiu nie słyszałam i zastanawiam się, gdzie on się uchował, bo jest świetny (i do tego tak cholernie przystojny, że skarpetki opadają!!!). No a Ian McShane, jak ktoś celnie ocenił - chyba urodził się, żeby zagrać Mr. Wednesdaya (pomyśleć tylko, że tę postać miał zagrać pierwotnie Nicolas Cage - brrrr!!!!). Wisienką na torcie (póki co) jest jak zwykle cudowna Gillian Anderson jako Media.
Ostrzegam jednak, że jeśli jesteście bardzo wrażliwi na brutalne i krwawe sceny, to Wasze nerwy mogą zostać wystawione na ciężką próbę - tu właściwie co najmniej połowa scen wywołuje u widza coś w rodzaju zachwytu zmiksowanego z totalnym obrzydzeniem (Hannibal się kłania).
***
Jako, że lubię właściwie wszystko, co dziwne, nie mogłam oczywiście przegapić kolejnej oryginalnej produkcji, czyli Legionu.
zdjęcie z serwisu IMDB
I tu podobnie jak wyżej - ciężko jest opisać fabułę. Jest ona bowiem tak złożona, że właściwie co chwilę odkrywa się kolejną warstwę - wszystko zaczyna się od tego, że poznajemy głównego bohatera - Davida (świetny Dan Stevens, który przeszedł bardzo daleką drogę od nieco drętwego Matthew z Downton Abbey), który przebywa jako zdiagnozowany schizofrenik w szpitalu psychiatrycznym. No i tu zaczyna się zabawa - okazuje się, że jego choroba to tak naprawdę nie choroba (a może jednak?), tylko David jest jednym z najpotężniejszych mutantów, nieświadomym swoich zdolności. Trafia pod opiekę grupy innych osób o specjalnych "talentach", która w międzyczasie prowadzi walkę o przetrwanie. Opis brzmi beznadziejnie, bo tak jak wspomniałam, serial ten jest wielowymiarowy i w momencie kiedy myślimy, że już wszystko wiemy i nic nas specjalnie nie zaskoczy, nagle następuje obrót o 180 stopni i lądujemy niemal w punkcie wyjścia.
Zastrzegam, że nie trzeba wcale lubić historii o mutantach, żeby wciągnąć się w Legion - wystarczy oglądać to z otwartą głową i trochę pozastanawiać się, jak to właściwie jest z osobami uznanymi za psychicznie chore - a co jeśli one tak naprawdę wskoczyły po prostu na kolejny, wyższy poziom ewolucji? :)
***
Na koniec dorzucę serial, na punkcie którego młodsza część internetu oszalała, a z którym ja osobiście mam spory problem. Mowa o:
zdjęcie z serwisu IMDB
Dla tych z Was, których ominęły bardzo nasycone emocjami dyskusje na ten temat, wspomnę pokrótce, że to serial o nastolatce, która popełniła samobójstwo (nie bójcie się, nie zdradzam tutaj jakichś kluczowych informacji, wszystko jest w oficjalnych opisach). Tyle że tutaj historia jest odwrócona - czyli śmierć Hanny jest punktem wyjścia. Zostawiła ona bowiem po sobie komplet kaset, na których omówiła wszystko, co jej się przydarzyło i co doprowadziło ją do tragicznego końca (tytułowe 13 powodów). Brzmi intrygująco, prawda? Zgadzam się.
Ale. A właściwie ALE.
Tym, co sprawia, że mam niemały problem z poleceniem tej produkcji komukolwiek jest sposób, w jaki twórcy przedstawiają samobójstwo. Otóż tu jest ono pokazane jako zemsta na tych, którzy byli dla bohaterki podli. W związku z czym ona im "pokazuje", że nawet zza grobu potrafi im nieźle dokopać.
I to jest największy zonk z tym serialem.
Wiem oczywiście, że tak naprawdę nie jestem nawet targetem twórców (wiekowo podchodzę już niestety pod grupę rodziców), ale może właśnie dlatego tak wyraźnie rzucają mi się w oczy wszystkie słabości tej historii. Pomijam już kompletnie nierealne nagromadzenie wszelakich nieszczęść, jakie mogą spaść na jedną dziewczynę, ale do tego dochodzi jeszcze irytująca dwuwymiarowość właściwie wszystkich postaci. A nie, przepraszam - właściwie wszyscy przedstawieni tu dorośli są jednowymiarowi - to są postaci wręcz karykaturalne, bo serio nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że pies z kulawą nogą nie zorientowałby się przez tak długi czas, że coś jest nie tak. Do tego jeszcze właściwie żadna z osób nie wzbudza sympatii - Hanna, która chyba z założenia miała być fajną i wyluzowaną dziewczyną z sąsiedztwa jest tak denerwująca, emocjonalnie niedojrzała i naiwna, że przez połowę czasu miałam ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć "dziewczyno, weź się w garść i zajmij się czymś, zamiast dramatyzować!". Nawet Clay, który nieco ratuje całą historię. momentami zachowuje się, jakby jego postać pisało pięć różnych, nie konsultujących się ze sobą osób.
Tak więc mimo wielkiego szału, jaki wywołał ten tytuł, ja jestem na nie. Powiem więcej - nie chciałabym, żeby moja hipotetyczna nastoletnia córka oglądała coś, co mocno sugeruje, że samobójstwo służy do "odegrania" się na tych, którzy nas skrzywdzili. Ten przekaz to moim zdaniem najbardziej niepokojąca i niebezpieczna rzecz związana z tą historią - wzmocniona dodatkowo faktem, że serial naprawdę wciąga (nawet jeśli tak jak ja, ogląda się go z rosnącą niechęcią).
Na sam koniec napiszę jeszcze tylko, że dużym (jeśli nie jedynym) plusem tej historii na pewno jest muzyka. Myślę, że wiele młodych osób odkryło m.in. dzięki niemu Joy Division, a z kolei kawałek pt. The Night We Met Lorda Hurona zostanie ze mną na długo.
***
Miałam jeszcze zamiar wspomnieć o najbardziej wyczekiwanym powrocie ever, czyli 3 sezonie Twin Peaks (ci z Was, którzy są ze mną długo lub znają mnie osobiście, wiedzą, że to jest mój absolutny numer 1 wśród wszystkich seriali świata - poświęciłam mu zresztą oddzielny wpis TUTAJ). Postanowiłam jednak, że zaczekam do końca, bo po 6 dotychczasowych odcinkach ciężko cokolwiek powiedzieć, poza WTF, które ciśnie mi się na usta właściwie co 5 minut :) No i nadal czekam na Audrey Horne, bo bez niej ten serial dla mnie nie istnieje. Tak więc nie bójcie się, na pewno jeszcze wrócimy do tego tematu.
A jeśli ktoś czuje niedosyt, to TUTAJ jest poprzedni wpis z tej serii.
zdjęcie z serwisu IMDB
Standardowo ciekawi mnie, czy widzieliście któryś z ww tytułów, a jeśli tak, to co o nich myślicie. A może macie swoje typy do polecenia (lub unikania)? Zawsze chętnie zbieram kolejne inspiracje!