Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obejrzane. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obejrzane. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 czerwca 2017

#SERIALE Co obejrzałam//oglądam 2

Idąc za ciosem, dziś daję Wam znać o kilku serialach, jakie obejrzałam przez te kilka miesięcy i tych, które oglądam nadal. Czy wszystkie polecam? Niekoniecznie. Ale o tym przekonacie się sami za chwilę. 



zdjęcie z serwisu IMDB

To jest nowa produkcja i powiem od razu - jeśli ktoś uwielbiał Hannibala, a po jego zakończeniu odczuwa wewnętrzną pustkę i gorączkowo szuka czegoś, co ją wypełni, to niech już nie szuka, tylko zabiera się za oglądanie. Albowiem serial ten wyszedł spod ręki Bryana Fullera i to widać od pierwszych sekund. Wizualnie jest to prawie taki sam majstersztyk, jak wspomniany Hannibal - poszczególne sceny (nawet te maksymalnie krwawe i obiektywnie dość obrzydliwe) mają w sobie wyszukane piękno (choć jednocześnie wywołują spory dyskomfort). Ogólnie serial oglądam z rosnącą ciekawością, bo zrobiony jest świetnie, chociaż przyznam się, że pojęcia nie mam, w jaką stronę zmierza fabuła. No, ale faktem jest, że zupełnie nie znam powieści Neila Gaimana, na której oparta jest ta historia, więc nie wiem, czego się spodziewać (co jest plusem).

W telegraficznym skrócie dla tych, którzy ostatni rok przesiedzieli pod jakimś wielkim kamieniem i przegapili tę premierę - to jest współczesna (lub wręcz futurystyczna) wersja historii o reinkarnacji bogów i bóstw, którzy przygotowują się do walki o dominację. A w samym środku tej intrygi znajduje się główny bohater, Shadow Moon, który właśnie wyszedł z więzienia i zmaga się z osobistą tragedią.

Właściwie opisywanie fabuły nie ma tu najmniejszego sensu, bo tę opowieść trzeba po prostu chłonąć i dopiero później ewentualnie się nad nią zastanawiać - faktem jest, że podoba mi się zestawienie bogów symbolizujących to, co w znacznej mierze odeszło w zapomnienie, tradycji i dawnych wartości z ultranowoczesnymi bóstwami reprezentującymi przyszłość. Po kilku odcinkach jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej i cieszę się na kolejny sezon.

No i nie mogę zapomnieć o aktorstwie - o Ricky'm Whittle, grającym Shadow Moona w życiu nie słyszałam i zastanawiam się, gdzie on się uchował, bo jest świetny (i do tego tak cholernie przystojny, że skarpetki opadają!!!). No a Ian McShane, jak ktoś celnie ocenił - chyba urodził się, żeby zagrać Mr. Wednesdaya (pomyśleć tylko, że tę postać miał zagrać pierwotnie Nicolas Cage - brrrr!!!!). Wisienką na torcie (póki co) jest jak zwykle cudowna Gillian Anderson jako Media. 

Ostrzegam jednak, że jeśli jesteście bardzo wrażliwi na brutalne i krwawe sceny, to Wasze nerwy mogą zostać wystawione na ciężką próbę - tu właściwie co najmniej połowa scen wywołuje u widza coś w rodzaju zachwytu zmiksowanego z totalnym obrzydzeniem (Hannibal się kłania). 

***
Jako, że lubię właściwie wszystko, co dziwne, nie mogłam oczywiście przegapić kolejnej oryginalnej produkcji, czyli Legionu.

zdjęcie z serwisu IMDB

I tu podobnie jak wyżej - ciężko jest opisać fabułę. Jest ona bowiem tak złożona, że właściwie co chwilę odkrywa się kolejną warstwę - wszystko zaczyna się od tego, że poznajemy głównego bohatera - Davida (świetny Dan Stevens, który przeszedł bardzo daleką drogę od nieco drętwego Matthew z Downton Abbey), który przebywa jako zdiagnozowany schizofrenik w szpitalu psychiatrycznym. No i tu zaczyna się zabawa - okazuje się, że jego choroba to tak naprawdę nie choroba (a może jednak?), tylko David jest jednym z najpotężniejszych mutantów, nieświadomym swoich zdolności. Trafia pod opiekę grupy innych osób o specjalnych "talentach", która w międzyczasie prowadzi walkę o przetrwanie. Opis brzmi beznadziejnie, bo tak jak wspomniałam, serial ten jest wielowymiarowy i w momencie kiedy myślimy, że już wszystko wiemy i nic nas specjalnie nie zaskoczy, nagle następuje obrót o 180 stopni i lądujemy niemal w punkcie wyjścia. 

Zastrzegam, że nie trzeba wcale lubić historii o mutantach, żeby wciągnąć się w Legion - wystarczy oglądać to z otwartą głową i trochę pozastanawiać się, jak to właściwie jest z osobami uznanymi za psychicznie chore - a co jeśli one tak naprawdę wskoczyły po prostu na kolejny, wyższy poziom ewolucji? :) 
***
Na koniec dorzucę serial, na punkcie którego młodsza część internetu oszalała, a z którym ja osobiście mam spory problem. Mowa o: 

zdjęcie z serwisu IMDB

Dla tych z Was, których ominęły bardzo nasycone emocjami dyskusje na ten temat, wspomnę pokrótce, że to serial o nastolatce, która popełniła samobójstwo (nie bójcie się, nie zdradzam tutaj jakichś kluczowych informacji, wszystko jest w oficjalnych opisach). Tyle że tutaj historia jest odwrócona - czyli śmierć Hanny jest punktem wyjścia. Zostawiła ona bowiem po sobie komplet kaset, na których omówiła wszystko, co jej się przydarzyło i co doprowadziło ją do tragicznego końca (tytułowe 13 powodów). Brzmi intrygująco, prawda? Zgadzam się.

Ale. A właściwie ALE.

Tym, co sprawia, że mam niemały problem z poleceniem tej produkcji komukolwiek jest sposób, w jaki twórcy przedstawiają samobójstwo. Otóż tu jest ono pokazane jako zemsta na tych, którzy byli dla bohaterki podli. W związku z czym ona im "pokazuje", że nawet zza grobu potrafi im nieźle dokopać.

I to jest największy zonk z tym serialem.

Wiem oczywiście, że tak naprawdę nie jestem nawet targetem twórców (wiekowo podchodzę już niestety pod grupę rodziców), ale może właśnie dlatego tak wyraźnie rzucają mi się w oczy wszystkie słabości tej historii. Pomijam już kompletnie nierealne nagromadzenie wszelakich nieszczęść, jakie mogą spaść na jedną dziewczynę, ale do tego dochodzi jeszcze irytująca dwuwymiarowość właściwie wszystkich postaci. A nie, przepraszam - właściwie wszyscy przedstawieni tu dorośli są jednowymiarowi - to są postaci wręcz karykaturalne, bo serio nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że pies z kulawą nogą nie zorientowałby się przez tak długi czas, że coś jest nie tak. Do tego jeszcze właściwie żadna z osób nie wzbudza sympatii - Hanna, która chyba z założenia miała być fajną i wyluzowaną dziewczyną z sąsiedztwa jest tak denerwująca, emocjonalnie niedojrzała i naiwna, że przez połowę czasu miałam ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć "dziewczyno, weź się w garść i zajmij się czymś, zamiast dramatyzować!". Nawet Clay, który nieco ratuje całą historię. momentami zachowuje się, jakby jego postać pisało pięć różnych, nie konsultujących się ze sobą osób.

Tak więc mimo wielkiego szału, jaki wywołał ten tytuł, ja jestem na nie. Powiem więcej - nie chciałabym, żeby moja hipotetyczna nastoletnia córka oglądała coś, co mocno sugeruje, że samobójstwo służy do "odegrania" się na tych, którzy nas skrzywdzili. Ten przekaz to moim zdaniem najbardziej niepokojąca i niebezpieczna rzecz związana z tą historią - wzmocniona dodatkowo faktem, że serial naprawdę wciąga (nawet jeśli tak jak ja, ogląda się go z rosnącą niechęcią). 

Na sam koniec napiszę jeszcze tylko, że dużym (jeśli nie jedynym) plusem tej historii na pewno jest muzyka. Myślę, że wiele młodych osób odkryło m.in. dzięki niemu  Joy Division, a z kolei kawałek pt. The Night We Met Lorda Hurona zostanie ze mną na długo. 

***
Miałam jeszcze zamiar wspomnieć o najbardziej wyczekiwanym powrocie ever, czyli 3 sezonie Twin Peaks (ci z Was, którzy są ze mną długo lub znają mnie osobiście, wiedzą, że to jest mój absolutny numer 1 wśród wszystkich seriali świata - poświęciłam mu zresztą oddzielny wpis TUTAJ). Postanowiłam jednak, że zaczekam do końca, bo po 6 dotychczasowych odcinkach ciężko cokolwiek powiedzieć, poza WTF, które ciśnie mi się na usta właściwie co 5 minut :) No i nadal czekam na Audrey Horne, bo bez niej ten serial dla mnie nie istnieje. Tak więc nie bójcie się, na pewno jeszcze wrócimy do tego tematu.

zdjęcie z serwisu IMDB

Standardowo ciekawi mnie, czy widzieliście któryś z ww tytułów, a jeśli tak, to co o nich myślicie. A może macie swoje typy do polecenia (lub unikania)? Zawsze chętnie zbieram kolejne inspiracje!

A jeśli ktoś czuje niedosyt, to TUTAJ  jest poprzedni wpis z tej serii. 

sobota, 10 września 2016

#FILMY Obejrzałam, polecam

Filmy i mnie łączy specyficzna relacja. Z pewnością jest to dziedzina (czy filmy mogą być "dziedziną"?) bardzo mi bliska i w swoim życiu obejrzałam naprawdę mnóstwo tytułów. Ale przyznam się, że ten związek (jak to zwykle ze związkami bywa) ma swoje wzloty i upadki - ostatnio z przewagą tego drugiego elementu. Czasem potrafię nie oglądać nic całymi miesiącami, żeby potem nadrabiać po kilka filmów dziennie. You just never know...

Tym razem chcę Wam krótko wspomnieć o trzech obrazach, które obejrzałam w ramach relaksu i które okazały się całkiem trafionymi wyborami. W sumie to w sam raz na końcówkę lata - nie są to bowiem żadne ciężkie i dołujące dramaty (bo do takich zwykle mam słabość), ale raczej lżejsze pozycje. 

(zdjęcia ze strony IMDB)

1. NICE GUYS (2016) - to najnowsza rzecz, bo w sumie całkiem niedawno była w kinach (a może nawet nadal jest). Jeśli ktoś przegapił, to w sumie warto przy okazji poszukać, bo to jest rozrywka na całkiem przyzwoitym poziomie. Rozpoczynając seans byłam przekonana, że będzie to taka głupawa komedia i właściwie skusiłam się na nią wyłącznie ze względu na duo Russel Crowe - Ryan Gosling. No i przyjemnie się zaskoczyłam, bo okazało się, że elementy komediowe owszem, są (i to sporo, więc naprawdę można zdrowo popracować przeponą), ale nie tylko, bo tak naprawdę to jest takie lżejsze nawiązanie do retro kryminałów i kina noir. Mamy więc i intrygę kryminalną (która jest niestety najsłabszym elementem fabuły), morderstwo (nawet niejedno), ale przede wszystkim mamy absolutnie cudownie niedopasowaną parę głównych bohaterów, z których jeden jest życiowym nieudacznikiem i totalną łamagą (ale zaskakująco logicznie myślącą), a drugi miota się pomiędzy postępowaniem godnym bohatera, a działaniami eliminującymi "tych złych" raz na zawsze. Ekranowa chemia pomiędzy Goslingiem i Crowe jest nie do przecenienia, ich dialogi (i ogólnie klimat lat 70. ubiegłego wieku) i fajna postać wyjątkowo rozgarniętej córki jednego z nich to najmocniejsze elementy tego filmu. Jeśli więc szukacie czegoś niespecjalnie ambitnego, ale przyjemnego, to polecam. Bonusem jest gościnny występ Kim Basinger (która wprawdzie bardziej zwraca na siebie uwagę liczbą operacji plastycznych niż rolą, ale cóż poradzić - no mam do niej słabość), więc jeśli komuś (tak jak mnie) sprawia przyjemność wynajdywanie smaczków typu "ojej, Russel i Kim razem w filmie po tylu latach!", be my guest :) Jeszcze jedno - kojarzycie najnowszą reklamę perfum Kenzo, która ostatnio zrobiła totalną furrorę w necie? Tę z tańczącą dziewczyną w zielonej sukience? Jeśli tak, to napiszę tylko - to jest córka Andie MacDowell, nazywa się Margaret Qualley i też tu występuje :) 

(zdjęcia ze strony IMDB)


2. Drugi tytuł jest z 2013 roku i jest dokładnie tym typem filmu, które po prostu uwielbiam. THE GRAND SEDUCTION ("Wielkie uwodzenie") to taka niszowa, ciepła komedia, łapiąca za serce od pierwszych minut, przy której można się odrobinkę wzruszyć, ale przede wszystkim porządnie wyśmiać. Jeśli ktoś kojarzy "Angel's Share" ("Whisky dla aniołów), to to jest ta sama rodzina filmów. 
Mamy tu maleńką nowofunlandzką rybacką wioskę (a właściwie "port", jak uparcie powtarza jedna z postaci) Tickle Head, której mieszkańcy  po latach względnie dobrego życia, ledwo wiążą koniec z końcem (do tej pory całe pokolenia utrzymywały się z łowienia ryb, które zostało zabronione i dziś praktycznie wszyscy są na zasiłku). Gdzieś tam na horyzoncie pojawia się światełko w tunelu, w postaci fabryki, która mogłaby dać pracę właściwie wszystkim mieszkańcom. Jest tylko jedno ale. Żeby inwestycja doszła do skutku, wioska (port) musi mieć lekarza na stałe. Szczęśliwym trafem do Tickle Head zostaje oddelegowany na karny miesiąc młody doktor. I tu zaczyna się właściwa fabuła - cała zabawa bowiem polega na tym, żeby przez ten miesiąc zdołać przekonać miastowego gryzipiórka, że ta zapomniana przez wszystkich dziura na końcu świata jest jego wymarzonym miejscem do życia. Nie będę Wam zdradzać więcej, ale wierzcie mi, że jeśli bliskie jest Wam brytyjskie poczucie humoru (chociaż sam film jest kanadyjski), to nie będziecie żałować ani minuty - nie pamiętam już, kiedy śmiałam się na filmie tak głośno (sceny z krykietem, czy słuchaniem jazzu są absolutnym mistrzostwem). Dodatkowo, tak jak wspomniałam na początku, "Wielkie uwodzenie" ma w sobie naprawdę dużo uroku i lekkości, więc jeśli szukacie czegoś fajnego na zbliżające się jesienne wieczory, to zainteresujcie się tym klejnocikiem. Warto!

(zdjęcia ze strony IMDB)

3. Przyznam się, że zastanawiałam się, czy dorzucać tu ostatni tytuł. "UN PEU, BEAUCOUP, AVEUGLEMENT"(2015) ("Randka w ciemno") obejrzałam wprawdzie bez bólu, a nawet z jakąś tam przyjemnością, ale jednocześnie ma on w sobie coś, co może trochę drażnić. Jeśli chodzi o mnie i tzw. romkomy, łączy nas prawdziwie dziwna relacja - raz na jakiś czas łapię się na chęci obejrzenia czegoś z tego gatunku, po czym z reguły niemalże odchorowuję taki seans, bo liczba pojawiających się w nim banałów przyprawia mnie o zgagę. I w sumie tu było podobnie. Żeby nie było - UWIELBIAM niemal wszystkie kultowe komedie romantyczne z lat 90. i z dalszych dwóch dekad (zwłaszcza te z Meg Ryan, kiedy jeszcze wyglądała jak Meg Ryan, a nie własna karykatura), ale właściwie niewiele jest późniejszych pozycji z tego gatunku, do których mam słabość. 
Francuzi jednak mają czasem talent do pokazywania dość oczywistych rzeczy w sposób nieco odmienny, co - tak jak w wypadku tego filmu, nadaje im trochę świeżości. Tu więc standardowo mamy kobietę i mężczyznę i właściwie od początku doskonale wiemy, jakie będzie zakończenie (ale ustalmy, takich filmów nie ogląda się dla suspensu), ale to, co dzieje się pomiędzy, jest trochę inne - aż do ostatniej sceny bowiem, żadne z nich nie widzi tego drugiego - a dlaczego, tego Wam nie powiem :) To jest zdecydowanie film dla osób, które lubią filmy o prostej fabule (wiecie - X spotyka Y, nie lubią się, fukają na siebie, potem jest dobrze, potem jest źle, w międzyczasie pojawiają się skrótowe wątki poboczne z bliskimi z ich otoczenia - zazwyczaj jest to jedna osoba z jej strony i jedna z jego, bum, happy end), więc nie spodziewajcie się tu nie wiadomo czego, ale powiem tak - jeśli macie chęć na coś lekkiego i odmóżdżającego (ale jednocześnie nie totalnie kretyńskiego, tylko z takim francuskim charmem), to poszukajcie sobie tego tytułu. 

Podejrzewam, że następna odsłona tego cyklu będzie zdecydowanie cięższa, bo jednak trochę się zasłodziłam tymi filmami (a ja zdecydowanie jestem tym masochistycznym typem, który lubi, kiedy film daje mocno po głowie i po którym muszę psychicznie dochodzić do siebie przez długie tygodnie :)) 

A jak u Was - obejrzeliście ostatnio coś fajnego? 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...