Moja twarz nie lubi upałów, oj nie lubi...
Kiedy wychodzę rano z domu (a nawet jeszcze kilka godzin później), mam na twarzy alabastrową gładkość, osiągniętą wspólnym wysiłkiem moim i Everyday Minerals (oraz kilku innych pomocników) :)
A jednak jakimś tajemniczym sposobem, kiedy zbliża się godzina mojego wyjścia z pracy, zaczyna się "zabawa w świecenie"; na początku jest to efekt delikatnego "glow", który niektóre z Was próbują czasem osiągnąć za pomocą rozświetlaczy (ja mam go całkiem gratis, ha!), ale nieubłaganie, z każdą minutą, moje "glow" zamienia się w efekt "hej, sailor, to ja, twoja najbliższa latarnia morska, come to mummy" i to już zdecydowanie nie jest fajne...
Kiedy wychodzę rano z domu (a nawet jeszcze kilka godzin później), mam na twarzy alabastrową gładkość, osiągniętą wspólnym wysiłkiem moim i Everyday Minerals (oraz kilku innych pomocników) :)
A jednak jakimś tajemniczym sposobem, kiedy zbliża się godzina mojego wyjścia z pracy, zaczyna się "zabawa w świecenie"; na początku jest to efekt delikatnego "glow", który niektóre z Was próbują czasem osiągnąć za pomocą rozświetlaczy (ja mam go całkiem gratis, ha!), ale nieubłaganie, z każdą minutą, moje "glow" zamienia się w efekt "hej, sailor, to ja, twoja najbliższa latarnia morska, come to mummy" i to już zdecydowanie nie jest fajne...
Dlatego też kiedy moja cierpliwość została kilkakrotnie wystawiona na ogromną próbę przez ostatnie dni w warszawskich tropikach, dosyć szybko zdecydowałam się na zakup... tadam! ... mojego pierwszego w życiu pudru matującego!
Nie lubię kupować w ciemno, więc czytałam, szukałam, sprawdzałam i stwierdziłam, że wcale nie jest łatwo znaleźć puder, który będzie:
- transparentny,
- nadawał się do skóry mega wrażliwej,
- nadawał się do skóry mega wrażliwej,
- delikatny, ale skuteczny (tzn. wytrzyma na twarzy dłużej niż moja droga od wyjścia z budynku na przystanek tramwajowy),
- miał przyjazny skład
- i który nie sprawi swoją ceną, że kolejny makijaż będę sobie aplikowała jako radosna bezdomna pod najbliższym mostem.
Podkreślam, NIE JEST to łatwe.
Ostatecznie stanęło na pudrze Dr.Hauschka, który wprawdzie w nazwie ma słowo "rozświetlający", ale chyba wszystkie opinie, które udało mi się znaleźć w necie zgodnie twierdziły, że to wyłącznie coś w rodzaju myślenia życzeniowego producenta, ponieważ puder świetnie (i trwale) matuje, a wcale nie rozświetla :)
Tyle mogę na razie potwierdzić po jednorazowej aplikacji wczoraj po południu. Jak również fakt, że pierwszy raz mam do czynienia z kosmetykiem kolorowym, który tak intensywnie pachnie ziółkami :) Daje to dziwne, dość zabawne uczucie nakładania na siebie czegoś do jedzenia.
A tak prezentuje się sam delikwent. Opakowanie jest bardzo ładne, eleganckie i proste - czarna puderniczka ze złotymi literami.
W środku standard, czyli lusterko oraz uroczy puszek :)
Kolor jest jasny (na samym pudrze również wyżłobiona jest nazwa firmy), ale na twarzy zlewa się z naturalnym (lub paranaturalnym) kolorem skóry i nie odznacza. Czyli jest szansa, że nie narobię sobie nim plam :)
Próbowałam zrobić zdjęcie ulotki ze składem, ale z tego co mi wyszło, to raczej opcja dla naprawdę zainteresowanych (i z sokolim wzrokiem) :) pozostałych odsyłam na stronę producenta :)
Do kompletu dostałam katalog Hauschki (nie wiem tylko czemu na rok 2011, ale może jako firma z tradycjami, nie szaleją marketingowo co roku)...
W każdym razie mam co poczytać dziś wieczorem, bo z tego co widzę, to ich wybór kosmetyków jest duuuuuży...
Za puder zapłaciłam 71 zł. Opakowanie ma 9g.
Ponieważ synoptycy chyba nie przewidują w najbliższym czasie ochłodzenia, a ja wyjazdu na urlop, gdzie mogłabym odstawić makijaż na bok, szykuje mi się intensywne testowanie nowego nabytku w warunkach ekstremalnych :)
Poużywam go więc sobie jeszcze i zdam relację, a nuż się przyda komuś, kto również boryka się z efektem nieplanowanego superglow tego lata...
A dzisiejszy post "sponsoruje" tytuł tego kawałka :))
Przy okazji tak czysto informacyjnie dodam, że nie jestem pewna, czy zbyt wcześnie i ochoczo nie pochwaliłam kremu do mycia twarzy Lirene. Wczoraj wieczorem po strandardowym demakijażu (o kórym pisałam TUTAJ) moja twarz była wyraźnie podrażniona i uspokoiła się dopiero po nałożeniu na nią kremu kojącego (swoją drogą nie wiem czy to nie będzie moje odkrycie miesiąca, ale na razie o tym sza :))
Baczne obserwacje trwają, a na listę zakupów wskoczył żel do mycia twarzy z Nuxe, który poleciła mi koleżanka z pracy - ktoś zna / uzywa(ł)?
A dzisiejszy post "sponsoruje" tytuł tego kawałka :))
Przy okazji tak czysto informacyjnie dodam, że nie jestem pewna, czy zbyt wcześnie i ochoczo nie pochwaliłam kremu do mycia twarzy Lirene. Wczoraj wieczorem po strandardowym demakijażu (o kórym pisałam TUTAJ) moja twarz była wyraźnie podrażniona i uspokoiła się dopiero po nałożeniu na nią kremu kojącego (swoją drogą nie wiem czy to nie będzie moje odkrycie miesiąca, ale na razie o tym sza :))
Baczne obserwacje trwają, a na listę zakupów wskoczył żel do mycia twarzy z Nuxe, który poleciła mi koleżanka z pracy - ktoś zna / uzywa(ł)?