środa, 21 listopada 2012

Stres kontra chipsy. Czekoladowe, wytrawne, prosto z NOMA.




Stres. 
Wszędzie wokół.
W nagłówku kolorowego czasopisma, które nerwowo przeglądam w poczekalni dentysty.
W dźwięku wiertła, który złośliwie wycieka przez dziurkę od klucza drażniąc do bólu wszystkich oczekujących. 


W głosie, który przez telefon mówi szybko, głośno, jakby nie istniały zasady gramatyki i wywraca do góry nogami wszystko, co udało się już poukładać. 
W zmarszczonych brwiach, zaciśniętych zębach, przyspieszonym kroku. 



W pytaniach bez odpowiedzi, nieodebranym telefonie, zgubionych kluczach, niedbałej fryzurze. 
W nadgryzionej w południe bułce, która miała być śniadaniem.
W ziemniakach bez soli i kawie bez mleczka (choć to już nie stres, a dramat).
Wszędzie.


Jak mgła - oblał świat, zasłania horyzont i nie widać nic dalej.
W dodatku rozsiadł się w samym środku - ściska żołądek, podchodzi do gardła i potwornie miesza w głowie. 
Co to za gość nieproszony, żeby tak wchodzić bez pytania? 


W dodatku nigdy nie przychodzi sam. 
Sprowadza ze sobą Niepokój i Niepewność i bawią się na całego.
Głodnieją szybko, choć nie są zbyt wybredni - na szczęście. 


Słoik nutelli.
Paczka chipsów.
Tabliczka czekolady. 
Puszka chałwy. 
Czy to aż takie proste?! Zagryźć stres?


100g czekolady i już? Po wszystkim?
Stres nie jest wybredny, za to bardzo łapczywy. 
Raz dokarmiony, będzie męczył o więcej, więcej, jeszcze i jeszcze. 
Ręka sięga po kolejną porcję prędzej niż do głowy dotrze myśl, że już wystarczy, dość.


Nakarmiony gość przysypia. Pozwala o sobie zapomnieć, choćby na chwilę. 
Czasem znika na dobre. 
Niestety dość często zdarza mu się powracać i perfidnie wycelować w dzień, kiedy stan uzbrojenia równa się "0".


Po nutelli pozostało jedynie wspomnienie odbijające się tęsknym echem od ścian pustego słoika. 
Papierek po zjedzonej nocą chałwie smutno szeleści w kieszeni.
Sklepowe chipsy nie mają wstępu do domu. 
Ostatnia cząsteczka nadziei drzemie schowana w tajnej skrytce z czekoladą.


A gdyby tak  2 w 1? Chipsy i czekolada?
Pozornie to nic nowego - tabliczka czekolady do prawej ręki, chipsy do lewej i do dzieła.
Jednak chipsy w czekoladzie to coś innego, intrygującego.
Zwłaszcza jeśli to chipsy zrobione samodzielnie, a czekoladzie towarzyszą niezwykłe przyprawy. 

Już sama myśl, jak to może smakować, usypia stres. 
Ciekawość smaku, sprawdzenia, spróbowania, uruchamia całą machinę pozytywnych emocji. 
Obieram, kroję, smażę, topię, oblewam, posypuję i czekam. 
Wszystko ma swój porządek, naturalną kolejność. 


Bez pośpiechu, choć z niecierpliwym wyczekiwaniem na pierwszy płatek. 
Jest pyszny! 
Chrupiący, czekoladowy. Delikatnie słony, delikatnie ostry, bardzo inny.
Wyjątkowy. Uzależniający. 
Uwalnia wyobraźnię -już jestem w innej krainie.
Tego potrzebuję - oderwać się i uciec. Stres mnie już nie złapie.
Na pewno nie dzisiaj!


Wiem, że otwarcie sklepowej paczki chipsów trwa ułamek sekundy, niemal tyle samo zabiera otwarcie tabliczki czekolady, ale czasem droga na skróty jest równie krótka co przyjemność, do której prowadzi. 
Nie odpędzajcie tej myśli od siebie - usmażcie domowe chipsy - najlepsze na świecie, nie żałujcie dobrej czekolady i przypraw - nie żałujcie niczego, co prowadzi do tacy pełnej czekoladowych chipsów. 
Jeśli jeszcze się wahacie podpowiem, że autorem przepisu jest Rene Redzepi, szef kuchni restauracji NOMA, uznanej za najlepszą na świecie. 


WYTRAWNE CHIPSY CZEKOLADOWE 
porcja na 1 zestresowaną osobę;)

2 duże ziemniaki
dobrej jakości olej do smażenia
ok. 100 g gorzkiej czekolady dobrej jakości o zawartości kakao min. 70%
przyprawy do posypania: sól morska, płatki chilli, czarnuszka, mieszanka różowego pieprzu, rozmarynu i soli morskiej *
* oryginalny przepis podaje inne przyprawy, zmieniłam je, podobnie jak ilość użytej czekolady


Ziemniaki obrać i pokroić w bardzo cieniutkie plasterki. Przełożyć do rondelka z zimną wodą i trzymać w niej przez ok. kwadrans, by pozbyć się jak największej ilości krochmalu. Odcedzić i osuszyć papierowym ręcznikiem. 
W głębokim naczyniu rozgrzać olej i smażyć w nim plasterki ziemniaków aż się zezłocą. Usmażone przekładać na papierowy ręcznik, by odsączyć nadmiar tłuszczu. 
W kąpieli wodnej stopić czekoladę (pominęłam etap temperowania) i obtaczać w niej ziemniaczane chipsy. Odkładać na kratkę, by czekolada zastygła. Pod sam koniec posypać wybranymi przyprawami.

* przepis pochodzi z tej strony - klik

piątek, 16 listopada 2012

Masterchef... Wygrywa zapiekany camembert z Kahlua i orzechami!




"Wracając do domu, wstąpiłam jeszcze do koleżanki - jej życiu zwykle towarzyszy otwarty telewizor. 
Na ekranie telewizora zobaczyłam twarz jakiegoś mężczyzny w wieku około 30 lat. Był roztrzęsiony, mówił coś, ale dokładnie nie wiem co, bo lokatorka głośno stukała naczyniami. 


Potem pojawiło się zbliżenie kobiety - też jakiś czas walczyła ze łzami, w końcu się rozpłakała tak przejmująco, jakby cierpienie ją przerastało. 
Później kamera pokazała kilku ludzi stojących w równym rzędzie. Padało na nich zimne światło, potęgując napięcie i widoczny strach . 


Patrzyli na kogoś, może na grupę ludzi, którzy znajdowali się naprzeciw, niewidoczni dla kamery. Mimo stuków naczyń udało mi się usłyszeć ponure muzyczne tło - jak z filmów, kiedy ktoś się czai, skrada, patrzy na ostatnie chwile ofiary. 


Drgnęłam, gdy jakaś kobieta z rzędu wystąpiła krok naprzód. Po chwili pochyliła się w skupieniu i bardzo ostrożnie wzięła do ręki ... talerz. Kamera pokazała zbliżenie  - na talerzu leżała kupka szparagów. Kobieta podała talerz z taką czułością i napięciem, z jakim nieść można cudem odnalezione dziecko. 


Muzyka ucichła i wtedy po kolei, jeden po drugim pojawili się ci z naprzeciwka. 
Zatopili widelce w szparagi, a potem zaczęli przeżuwać. 
Powolnym ruchem dolnych szczęk towarzyszyło milczenie. Czasem kamera pokazywała kobietę, jej spocone czoło i przerażone oczy. 
Potem nastąpił moment decydujący: kupka szparagów została przełknięta. 


Znowu pokazano kobietę. "Proszę! Proszę!" - jej szept nie musiał być słyszalny, wystarczył sam ruch warg, na które spływały łzy. Sędziowie wrócili na swoje miejsca powoli, delektując się klimatem napięcia. Kiedy kobieta składała ręce jak do modlitwy, oni, zachowując pokerowe twarze, patrzyli jej prosto w oczy. 


Kobieta drżała. 
W tym momencie moja koleżanka skończyła układanie naczyń, mogłam więc usłyszeć, jak jeden z sędziów, ocierając kącik ust, mówi krótkie "Nie". 


Kobieta stała jeszcze chwilę, jakby nie wierzyła, że stało się to, co się stało, a potem chwiejnym krokiem zaczęła iść w głąb długiego korytarza. 
Pozwolono jej jeszcze powiedzieć kilka ostatnich słów do kamery. 


Trudno jednak mówić, kiedy człowiek jest w skrajnej rozpaczy, "kiedy nic już nie ma sensu" - jak powiedział kolejny skazany, kiedy zostawił w studiu kupkę szparagów. (...)


Wiem, że klimat zagrożenia w naszych programach to bułka z masłem w porównaniu z tym, co pokazują gdzie indziej. (...) Nie mam nic przeciwko programom o jedzeniu, jeśli są zabawne czy uczą czegoś poza przeżuwaniem. Ale tamte szparagi do dziś stoją mi w gardle. 
I są niesmaczne. Bardzo, bardzo niesmaczne. " *


Prawdziwa sztuka broni się sama. 
Nie potrzebuje takiego ładunku skrajnych emocji i niekontrolowanej chęci wygranej. 
Bo po co? 


Nie podlega konkurencji - jest bezkonkurencyjna. 
Żadnej z Osób, które podziwiam i uważam za największe autorytety nigdy nie zadrżała płaczliwie broda  od stania przed komisją, której wiedza i autorytet pozostawiają wiele do życzenia. 


Jak zawsze w takich sytuacjach myślę o godności, dystansie i poczuciu własnej wartości. Jak to się dzieje, że czasem zupełnie zatracamy te uczucia?
Powiecie, że to zabawa, że przesadzam, że to ja nie mam dystansu.
Odpowiem - to moje zdanie, mam do niego prawo, tak jak i Wy macie prawo myśleć zupełnie inaczej. 


Twardy orzech do zgryzienia... 
Jednak dobre jedzenie ponad wszystko! Zatem na koniec proponuję danie absolutnie bezkonkurencyjne. I w tym wypadku nie dopuszczam myśli, że znajdzie się Ktoś odmiennego zdania:) Nie uwierzcie podszeptom, że jak to - Kahlua i camembert, że to nie pasuje, kto to widział?!


Otóż - tak, tak i jeszcze raz tak! To najlepsza rzecz, jaką ostatnio jadłam - a jadłam mnóstwo pyszności. Absolutnie genialny syrop z likierem Kahlua, przesiąknięte nim orzechy i mięciutkie, ciągnące wnętrze zapieczonego camemberta wyjadane słonymi krakersami to danie, które bezapelacyjnie wygrywa w moim rankingu.  


Pamiętajcie - jedzenie łączy, więc jeśli nawet moje poglądy na temat Masterchefa - tak doskonale przekazane przez Joannę Szczepkowską - różnią się od Waszych, to nieważne. Najważniejsze to, abyście dali się namówić na najprawdziwszą i czystą rozkosz smaku - zapiekany camembert z orzechami w syropie Kahlua.  
Jak mówi sama autorka " People will be begging you for the recipe" !


ZAPIEKANY CAMEMBERT Z ORZECHAMI W SYROPIE KAHLUA

1 duży krążek sera camembert
1 filiżanka likieru Kahlua
1 filiżanka cukru trzcinowego
1 filiżanka orzechów - w oryginale pekan, użyłam włoskic  
krakersy 


Piekarnik rozgrzać do temperatury 190 stopni. Ostrym nożem delikatnie odciąć górną skórkę z sera, ale nie usuwać jej. Wstawić ser do nagrzanego piekarnika i zapiekać przez ok. 15 minut.


Ser jest gotowy do wyjęcia, gdy odcięta wcześniej skórka bez problemu odchodzi odkrywając ciągnące, kremowe wnętrze - mniam! W czasie, gdy ser się zapieka, przygotować sos. 


W rondlu zagotować razem cukier i likier i trzymać na średnim ogniu przez 10-15 minut, do momentu aż sos się zredukuje i uzyska konsystencję syropu. Dorzucić orzechy i dusić razem przez ok. 2 minuty.
Po wyjęciu sera z piekarnika zdjąć skórkę i zalać ser sosem. Można wyjadać łyżeczką, choć lepszym towarzystwem są solone krakery. Absolutnie genialne!


* cytuję obszerne fragmenty felietonu Joanny Szczepkowskiej pt. "Różne smaki", który ukazał się w Wysokich Obcasach 13 października 2012 roku.
** przepis znaleziony na tej stronie - klik 

Z wielką przyjemnością dodaję ten przepis do prowadzonej przez Atinę akcji Orzechowy Tydzień. 


poniedziałek, 5 listopada 2012

Drzewo pamięci. Kandyzowana pigwa, zielone orzechy, tartaletki.



Wiatr.
Ballada liści. 
Szeptana od drzewa do drzewa.
W każdym liściu zapisane jedno słowo, wspomnienie, uśmiech. 


Wiatr. 
Długa ballada. 
Pisana od wiosny, gdy liście nie wiedzą jeszcze, że przyjdzie im zapamiętać każdy kolejny dzień. 
I szeleścić o nim. I szumieć. I szeptać.
I odlecieć z nim tam, gdzie drogę zna tylko wiatr. 


Siedzę przy oknie. 
Przyglądam się wiatrowi. 
Wsłuchuję w jego historię. 
Każda inna. 
Liście klonu szumią zupełnie inaczej od jabłoni. 


Nagle ballada nabiera tempa. 
W rytmie allegro liście układają się na niebie jak nuty szalonego kompozytora. 
Jedne znikają w okamgnieniu. Inne wirują unosząc się w miejscu, jakby wiatr specjalnie dla nich nagle się zatrzymał. 
Wsłuchuję się w wiatr i myślę o drzewie. 
O takim drzewie, którego liście byłyby kartami pamiętnika. 


Jakby to było, gdyby istniało. 
Od wiosny do jesieni każdego dnia jeden liść zachowywałby coś w pamięci. 
Nie to, co chcemy, ani nie to,co  wolelibyśmy zapomnieć. 
Wybierałoby coś, czego nie zdołaliśmy zauważyć. 
Uczucie, gest, słowo. 


Codziennie aż do późnej jesieni. Wtedy usiedlibyśmy przy oknie czekając aż nadejdzie wiatr i zacznie swoją opowieść. 
O nas. O tym, czego nie dostrzegaliśmy. 
Jedyny i ostatni seans zanim opadnie ostatni liść. 


Koniec. Drzewo pamięci już nic więcej nie pamięta. 
Wiatr opowiedział wszystko. 
Teraz nasza kolej. Co zrobimy dalej?
Czy ta opowieść doda nam sił, czy nauczy patrzeć dalej, wyostrzyć zmysły i dojrzeć istotę rzeczy w tym, co najbardziej niepozorne? 


Drzewo pamięci. 
Rośnie w mojej głowie. Zrzuca ostatnie liście. 
Zbieram te najpiękniejsze. 
Już wiem, co przeoczyłam i rozumiem, lepiej. 
I myślę o tym, by utrwalić te najsmaczniejsze chwile, zanim listopadowy wiatr zdmuchnie ostatni liść pamiętający lato. 


Czerwiec.
Kilka dni przed św. Janem. Czas zielonych orzechów. Zbieram je dla Taty. Za kilka tygodni dostanie smak, o jakim marzył. Kandyzowane zielone orzechy.
Lipiec.
Czerwone palce, usta, broda. Podrapane ręce, poplamione szorty. Śmiech i opowieści od krzaczka do krzaczka. Malinowe popołudnia. 


Sierpień. 
Korale od Marysi. Ulubione. I radość, że pamięta. Słoiki z perłowym agrestem przechowywane staranniej niż cenna biżuteria. 
Wrzesień. 
Jabłka i karmel. Karmel i jabłka. Kruche tarty pieczone niemal codziennie. Zawsze oblane karmelem. Nie umiem już inaczej. Nie chcę. Zapas kruchego ciasta ukryty w zamrażalce "na zaś". 


Październik. 
Czas pigwy. Wielkie szklane słoje czekają na nalewkę. A ja czekam na małe słoiczki ze złoto-bursztynowymi kawałkami kandyzowanej pigwy. 
Listopad. 
Słucham wiatru i piekę tartaletki. Niektóre mają kształt jesiennych liści. Malutkie. Na jeden raz. Do zapamiętania na zawsze. Każda smakuje innym miesiącem. 


Tartaletki to moja pożegnalna opowieść o lecie i początku jesieni. Smak wspomnień kruchych jak ciasto i słodko-kwaśnych jak ulubione owoce. 
Jaki smak mają Wasze wspomnienia?


TARTALETKI Z CREME PATISSIERE, KANDYZOWANĄ PIGWĄ, ZIELONYMI ORZECHAMI, AGRESTEM I MALINAMI

KRUCHY SPÓD
125 g mąki
szczypta soli
75 g schłodzonego masła
zimna woda


Mąkę, masło i sól połączyć, dodać niewielką ilość zimnej wody (ok. 2 łyżek) i zagnieść razem. Foremki na tartaletki natłuścić. Ciasto dość cienko rozwałkować, wyłożyć nim foremki . Do środka włożyć arkusz pergaminu i wysypać go fasolkami przeznaczonymi wyłącznie do pieczenie (lub służącymi do tego specjalnymi kuleczkami) - zapomniałam o papierze i wrzuciłam fasolki bezpośrednio na ciasto - bez szkody dla efektu końcowego;) Przełożyć do lodówki na 30 minut. Po tym czasie wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 minut i piec przez ok. 10 minut, następnie ostrożnie usunąć pergamin z fasolkami i piec jeszcze dalej przez kolejne 5 minut, do momentu aż całość ładnie się zezłoci.


CREME PATISSERIE 

 2 żółtka
1 białko

50 g drobnego cukru do wypieków

25 g mąki 

300 ml mleka

1/4 łyżeczki esencji waniliowej

1-2 łyżeczki soku z cytryny



Żółtka z białkiem przełożyć do miksera, dodać cukier i ubić razem do uzyskania niemal białej, puszystej masy. Stopniowo dodawać mąkę i mleko. Przelać do garnka o grubym dnie i trzymając na małym ogniu zagotować, stale mieszając. Gotować przez 3-5 minut, do momentu aż krem zgęstnieje
. Doprawić do smaku wanilią i sokiem cytrynowym. Przełożyć do schłodzonej wcześniej miski i nadal co chwilę mieszać, co zapobiegnie utworzenie się na wierzchu kożucha.
Wystudzonym kremem nadziewać upieczone wcześniej korpusy tartaletek.
* przepis na creme patissere pochodzi z książki Pudding and Desserts, Elizabeth Pomeroy.


DODATKOWO

Od Was zależy czym zechcecie udekorować tartaletki. Ja wybrałam:  
kandyzowane zielone orzechy - przepis od Moniki tu - klik 
kandyzowaną pigwę
agrest - u mnie w syropie
mrożone maliny

Na tartaletki wypełnione creme patissiere nakładać wybrane dodatki. Zjadać jedna za drugą delektując się wspomnieniami lata i jesieni.


Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails