Jak u Was z cierpliwością?
Jest bezpiecznie zapakowana w stoicki spokój?
Czy raczej bezczelnie naśmiewa się z silnej woli?
Wystawiacie ją na próbę?
Czy wolicie nie drażnić, by nie zbudzić lwa?
Cierpliwość.
Czemu nie mogę pozbyć się przekonania, że to słowo pochodzi od cierpienia?
Mają ze sobą przecież tyle wspólnego.
Pamiętam z dzieciństwa (no dobrze, przyznaję, że teraz też mi się to zdarza), jakie przeżywałam męczarnie patrząc od rana na ułożone pod choinką prezenty i wiedząc, że ten najcudowniejszy moment zrywania papieru oddalony jest o tyle godzin, ba, lat świetlnych!
Nie wytrzymywałam.
Zaczynało się niewinnie.
Takie tam muśnięcie palcem - twardy czy miękki pakunek?
Ale przecież nie zaszkodzi przesunąć kilku paczek, żeby je ładniej ułożyć (!), sprawdzając przy okazji czy w środku coś brzdęka, szeleści, a może kształtem wyśle sygnał do rozbudzonej jak nigdy wyobraźni.
To za mało! Wciąż za dużo czekania. Co robić?
Tak! Bombki na najniższych gałęziach choinki zdecydowanie należy przewiesić!
A żeby to zrobić, trzeba przesunąć prezenty - potrzymać dłużej w ręce, zerknąć - zupełnie przypadkowo przecież - pod papier, tylko po to, by się upewnić, czy jest dobrze sklejony....
Fatalnie! Sklejony, aż za dobrze!
Tak, tak, z cierpliwością było u mnie na bakier. Napięcie przedświąteczne tak bardzo mi się udzielało, że notorycznie szperałam we wszystkich szafkach szukających kupionych wcześniej prezentów. Nieładnie, wiem, ale to było silniejsze ode mnie! I jak się okazało, raz nawet bardzo pożyteczne! Przypomniałam bowiem Rodzicom o książce ukrytej za szalami w szafie, o której zapomnieli!
Ale nie jest ze mną aż tak źle! Rzuciłam nałóg, choć właściwie powinnam powiedzieć, że przerzuciłam go na inny teren. Kuchnia!
Smakowanie. Podjadanie. Odrywanie gorącej piętki chleba. Parzenie palców gorącymi ciasteczkami. Podlizywanie masy.
Tu nie jestem w stanie się opanować. Powtarzam sobie, że to kolejny etap procesu przygotowania potrawy i bardzo mi to podejście odpowiada;)
Jednak w myśl zasady, której generalnie nie przestrzegam, że z wiekiem człowiek statecznieje, postanowiłam zrobić wyjątek i wystawić moją cierpliwość na próbę, tym bardziej, że wiązało się, to z pewną zeszłoroczną obietnicą.
Wszystko zaczęło się rok temu wpisem Moniki (klik). Zakochałam się ( co w przypadku jej wpisów jest u mnie uczuciem stałym) w Panpepato. Bardzo, bardzo się starałam go zrobić, ale jednak wśród pieczenia setek ciasteczek nie starczyło czasu. Marzenie o panpepato jednak pozostało. Obiecałam sobie, że upiekę go za rok.
Dwanaście miesięcy to rekordowe pokłady cierpliwości w moim wypadku. Świadomość, że będę go piekła razem z Margot bardzo pomogła przetrwać do końca i wniosła wiele radości - dziękuję Alu za cudowne popołudnie! Choć i tak odezwała się wrodzona niecierpliwość. A może to raczej łapczywość?
Jak zwał tak zwał. Pocieszam się jedynie, że Margot zrobiła dokładnie tak samo.
Obydwie zlekceważyłyśmy nakaz zapakowania i odstawienia panpepato na około 14 dni aż się przegryzie.
Ale uwierzcie, to jest niewykonalne! Zapach jaki się unosi podczas pieczenia jest NIEZIEMSKI! Korzenie, bakalie, pieprz - wszystko razem cudownie gnębi zmysły do granic wytrzymałości. Nie można się uwolnić od myśli - jedynej, jaka wtedy panuje w głowie - zjeść, zjeść, choćby kawałek.
Przeczuwając moją słabość, upiekłam dwa panpepato. Jedno malutkie (nazwijmy je "jednoosobowe"), drugie odpowiednio duże na Święta. Domyślacie się pewnie, jaki los spotkał to pierwsze maleństwo:)
Jednak pękam z dumy, bo okrągłe panpepato czeka na Wigilię zawinięte w pergamin i obiecuję, że nie będę do niego za często zaglądać - choć czasem muszę się przecież upewnić czy papier jest nadal dobrze obwiązany;)
Przepis i historię panpepato pozwalam sobie cytować za Moniką. Wprowadziłam jedynie małe zmiany - za radą Moniki dodałam więcej pieprzu - nie wyobrażacie sobie jak ten pieprz cudownie tu pasuje! Zmieniłam też trochę skład bakalii.
Jest jeszcze trochę czasu, więc zdążycie upiec i schować panpepato. Naprawdę warto poświęcić mu czas i trochę cierpliwości i poczekać aż dojrzeje. A skąd ja to wiem?! Hm, hm, przejdźmy już lepiej do przepisu;)
Panpepato to bakalie zatopione w miodowym karmelu, z dużą ilością korzennych przypraw, z dużą ilością czarnego pieprzu przede wszytskim. Panpepato to smakołyk wyjątkowy, pieprzny a słodki, wspaniały od razu po upieczeniu, po kilku tygodniach leżakowania zaś po prostu doskonały.
Panpepato można przygotować z mniejszą ilością korzeni i bez pieprzu, wówczas zwać się będzie panforte, można też w ogóle zrezygnować z przypraw, dodać marcepan i posypać cukrem pudrem - to panforte bianco - taką wersją ugoszczono podobno królową Małgorzatę Sabaudzką podczas jej wizyty w Sienie. Królewskiej wersji nie próbowałam, jestem jednak prawie pewna, że wersji z pieprzem nie dorówna - doprawdy, dziwne te królewskie gusta.. :-) *
PANPEPATO
200 g orzechów (u mnie laskowe i migdały)
200 g suszonych lub kandyzowanych owoców (morele, żurawiny, figi, suszone śliwki)
100 g kandyzowanych skórek owocowych
1/2 szkl. cukru
1/2 szkl. miodu
1/2 szkl. mąki
2-3 łyżki kakao + 1 łyżka do oprószenia ciasta
30 ziaren pieprzu (dałam 40)
10 goździków
5 strączków kardamonu
1/2 łyżeczki ziaren kolendry
1/3 łyżeczki mielonego cynamonu
odrobinę startej gałki muszkatołowej
Orzechy obrać z łupek, z grubsza posiekać, posiekać też skórki i owoce (nie za drobno). Do owoców i orzechów dodać mąkę, kakao i przyprawy utarte w moździerzu (zostawić z pół łyżeczki przyprawy do posypania). Miód podgrzać z cukrem ( do rozpuszczenia cukru), dodać do bakalii, dobrze wymieszać, wyłożyć nie za grubą warstwą do tortownicy, piec ok. 25-30 min. w 180 C. UWAGA! Wiem, że parę osób piekło nieco dłużej i panpepato wyszedł bardzo twardy. Ważne jest, żeby nie przekraczać czasu pieczenia i piec optymalnie 25 minut, inaczej będzie za twardy. Jeśli Wasz piekarnik mocno grzeje, zmniejszcie temperaturę do 170 stopni. Po upieczeniu wyjąc z blachy, ostudzić i oprószyć kakao wymieszanym z resztą przypraw. Jak się ma silną wolę to odczekać te dwa-trzy tygodnie, a jak się nie ma to hmm.. smacznego? :-)
* opis i przepis cytuję za Moniką ze Stoliczku nakryj się! (klik) Monika! Dziękuję za cudowny przepis!