Pokazywanie postów oznaczonych etykietą feta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą feta. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 28 lipca 2014

Przecieram oczy ... Kurki, groszek, cukinia czyli trzy razy tarta



Przecieram oczy...
Aż tyle?
Niemal dwa miesiące?
Tak długo?
Jak to?
A jednak....


A jednak blogowe lenistwo sięgnęło zenitu.
Bardzo chciałam coś napisać - mam na to dowody ukryte w folderach, plikach, wciąż nieuporządkowanych zdjęciach, skrawkach myśli spisanych na wszędobylskich kartach i schowanych w zakamarkach pamięci.
A jednak rzeczywistość okazała się silniejsza, bardziej atrakcyjna.


Chwile nie o odrzucenia.
Poranki niespieszne, o smaku skąpanych rosą owoców.
Leniwe przedpołudnia beztrosko gubiące balast "przed" i dryfujące sennie do złocistych, słonecznych popołudni, z których nie chce się już wysiadać i płynie się rozkosznie do rozegranej świerszczami nocy.


Lato, wakacje. Dni nad rzekę, godziny na hamaku, chwile, gdy znów jest się dzieckiem.
Nic nie muszę, choć pewnie czasami powinnam.
To mój luksus.
Zasłużyłam i nie oddam.
Tak mi dobrze, choć obok pierwszych fioletów na jeżynach, zaczynam już dostrzegać delikatne jak babie lato nitki tęsknoty.


Popołudniowy deszcz zamyka mnie w domu. Krople grają na parapecie znajomy rytm.
W tym rytmie lubię pisać. Lubię snuć myśli o jedzeniu.
Dziś krążą wkoło trzech tart.


Tarta.
Jak talerz, okrągła i gotowa przyjąć cokolwiek mamy ochotę na nią położyć.
Pieczenie tart jest cudowną zabawą. Najpierw trochę rzemiosła, praca rąk, które wyrównują brzegi i wylepiają dno. Potem już czysta fantazja. Zdobimy "talerz" własnym smakiem, porą roku, fantazją chwili.


Trzy talerze, trzy wytrawne tarty. Dwie jasne, jedna z domieszką razowego koloru i smaku.
Doskonałe na ciepło, idealne na zimno.
Będą Wam smakować na pikniku i na letnim przyjęciu.

Tarty upiekłam dla magazynu Spring Plate, którego cały piękny i smaczny nowy numer możecie obejrzeć tutaj - klik.


TARTA Z KOLOROWĄ CUKINIĄ
/składniki na formę o średnicy 27 cm/

Na spód
1 1/2 szklanki mąki
szczypta soli
1 żółtko
1-2 łyżki zimnej wody
125 zimnego masła

Na nadzienie
1/2 zielonej cukini
1/2 żółtej cukini
1 opakowanie sera feta
1 jajko
1-2 ząbki czosnku
1/2 szklanki śmietany kremówki 30%
sól, pieprz do smaku
oliwa z oliwek

Wszystkie składniki na spód tarty przełożyć do miski i zagnieść na gładkie, elastyczne ciasto. Zawinąć w folię kuchenną i schłodzić w lodówce minimum przez 2 godziny, a najlepiej przez całą noc.
Schłodzone ciasto rozwałkować dość cienko i wyłożyć nim wysmarowaną lub wyłożoną papierem do pieczenia formę. Spód nakłuć widelcem w kilku miejscach – zapobiegnie to wybrzuszaniu się ciasto podczas podpiekania. Piekarnik z termoobiegiem nagrzać do temp. 190 stopni i wstawić spód tarty do wstępnego podpieczenia na kilka minut.
W tym czasie przygotować nadzienie. Fetę przełożyć do miski, dodać jajko, śmietanę i rozgniecione ząbki czosnku. Całość rozgnieść widelcem i wymieszać (mogą zostać grudki sera). Doprawić do smaku solą i pieprzem. Masę przełożyć na podpieczony spód, wyrównać. Cukinie pokroić na dość cienkie plasterki i układać na masie serowej. Posmarować z wierzchu oliwą i wstawić do piekarnika na kolejne 15-20 minut. Tarta jest gotowa kiedy masa serowa zetnie się, a cukinia zacznie się leciutko rumienić. Pyszna zarówno na ciepło, jak i na zimno. Idealna na piknik. 


TARTA Z MIĘTĄ I GROSZKIEM CUKROWYM

/składniki na formę o średnicy 27 cm/

Na spód
1 1/2 szklanki mąki
szczypta soli
1 żółtko
1-2 łyżki zimnej wody
125 zimnego masła

Na nadzienie
250 g kremowego serka
spora garść świeżej mięty
1 jajko
1/3 szklanki śmietany kremówki 30 %
groszek cukrowy (kilkanaście strąków)
sól, pieprz do smaku

Wszystkie składniki na spód tarty przełożyć do miski i zagnieść na gładkie, elastyczne ciasto. Zawinąć w folię kuchenną i schłodzić w lodówce minimum przez 2 godziny, a najlepiej przez całą noc.
Schłodzone ciasto rozwałkować dość cienko i wyłożyć nim wysmarowaną lub wyłożoną papierem do pieczenia formę. Spód nakłuć widelcem w kilku miejscach – zapobiegnie to wybrzuszaniu się ciasto podczas podpiekania. Piekarnik z termoobiegiem nagrzać do temp. 190 stopni i wstawić spód tarty do wstępnego podpieczenia na kilka minut.
Strąki groszku obrać z włókien i wstawić do lekko osolonej wody na kilka minut. Powinny tylko lekko się podgotować, aby nie stracić chrupkości.
Serek przełożyć do miski, dodać jajko, śmietanę i posiekane liście mięty. Całość wymieszać, aby składniki połączyły się razem. Doprawić do smaku solą i pieprzem. Masę przełożyć na podpieczony spód, wyrównać. Udekorować z wierzchu strąkami zielonego groszku i wstawić do piekarnika na kolejne 15-20 minut. Tarta jest gotowa kiedy masa serowa się zetnie i zacznie leciutko rumienić. Pyszna zarówno na ciepło, jak i na zimno. Idealna na piknik. 


TARTA Z KASZĄ GRYCZANĄ I KURKAMI
/składniki na formę o średnicy 27 cm/

Na spód
1 szklanki mąki pszennej
1/2 szklanki mąki pszennej razowej
szczypta soli
1 żółtko
1-2 łyżki zimnej wody
125 zimnego masła

Na nadzienie
1/2 szklanki kaszy gryczanej /przed ugotowaniem/
ok. 150 g twarogu
1 jajko
1-2 ząbki czosnku
1/2 szklanki śmietany kremówki 30%
sól, pieprz do smaku
3-4 łyżki masła
spora garść kurek

Wszystkie składniki na spód tarty przełożyć do miski i zagnieść na gładkie, elastyczne ciasto. Zawinąć w folię kuchenną i schłodzić w lodówce minimum przez 2 godziny, a najlepiej przez całą noc.
Kaszę gryczaną ugotować na sypko, przestudzić i wymieszać dokładnie z twarogiem. Doprawić do smaku solą i pieprzem, dodać czosnek.
Kurki lekko posiekać i wrzucić na patelnię z rozgrzanym masłem. Doprawić solą i pieprzem i podsmażać lekko przez 2-3 minuty (nie dłużej, bo staną się „gumowate”).
Schłodzone ciasto rozwałkować dość cienko i wyłożyć nim wysmarowaną lub wyłożoną papierem do pieczenia formę. Spód nakłuć widelcem w kilku miejscach – zapobiegnie to wybrzuszaniu się ciasto podczas podpiekania. Piekarnik z termoobiegiem nagrzać do temp. 190 stopni i wstawić spód tarty do wstępnego podpieczenia na kilka minut .
Kurki przełożyć do miski z kaszą, dodać śmietanę, jajko i wymieszać całość. Jeśli trzeba, doprawić do smaku solą i pieprzem. Masę przełożyć na podpieczony spód, wyrównać. Można udekorować z wierzchu kilkoma kurkami. Wstawić do piekarnika na kolejne 15-20 minut. Tarta jest gotowa kiedy masa się zetnie i zacznie leciutko rumienić. Pyszna zarówno na ciepło, jak i na zimno. Idealna na piknik. Można podawać z sosem grzybowym lub podsmażonymi lekko na maśle kurkami.

środa, 29 stycznia 2014

Pęczak i pomarańcze. Poezja.



Odkąd pamiętam, był postrachem.
Złem wcielonym.
Zemstą świata.
Na sam jego widok chciałam zapaść się pod ziemię.
A gdy pojawiał się na stołówce, uciekałam z niej z prędkością światła.



Brrr. Pęczak.
Już samo słowo brzmiało jak jakaś choroba, dziwoląg, ludowe straszydło.
Poszarzała pulpa z wodnistą plamą cienkiego, szkolnego gulaszu, a do tego rozkwaszony skwaszony ogórek....
Brrr....




Takim go zapamiętałam, a raczej o takim chciałam zapomnieć. 
Przed nim ponad pół życia uciekałam.
A teraz pytam samą siebie - dlaczego?


Szkoda jednak czasu na szukanie odpowiedzi, tym bardziej, że zbyt dużo go straciłam uciekając od pęczaku zamiast się nim zajadać. Najwyższa pora to nadrobić.
Od paru lat pęczakowa love kwitnie, nabiera rumieńców i przechodzi do coraz śmielszych i ekscytujących eksperymentów. 


Kto mnie zna, ten wie, że uwielbiam łączyć smaki pozornie odległe. Intrygują mnie nietypowe połączenia, zaskakujące mariaże.  
"W naturalnych właściwościach naszego podniebienia spoczywa fakt, że z niechęcią spożywamy 3 lub 4 dania jednego smaku. Człowiek lubi zmianę w jedzeniu". *
Nie inaczej. 
Odkryty po latach pęczak stał się idealnym kandydatem do kulinarnych eksperymentów. 


Zaczęłam od przeróżnych wersji orzotto (spopularyzowana ostatnio spolszczona wersja "pęczotto" napawa mnie takim samym wstrętem jak niegdyś "pęczak"). 
Przyszła pora zrobić krok dalej.  
Swego czasu pokochałam dodatek pomarańczy do wytrawnych sałatek, a od paru lat - zainspirowana przepisem Moniki (klik) - z zamiłowaniem łączę kasze z ostrymi serami. 


To oznacza tylko jedno - wszystkie drogi prowadziły mnie do przygotowania dania, do którego pasują jedynie najbardziej górnolotne zachwyty, przy czym słowo "boskie" to najdelikatniejsze z nich. Te bardziej siarczyste same Wam się wyrwą nie wiedzieć kiedy, gdy tylko spróbujecie pierwszej porcji pęczaku z fetą, czerwonymi pomarańczami i szalotkowym vinaigrette.


Uwielbiam ten stan, gdy dania smakują jak najpiękniejsza poezja. 
Ta sałatka jest jednym z najsmaczniejszych wierszy.
Szalotkowe vinaigrette splata się cudownie z krwistym sokiem z pomarańczy. 
Ostrość kremowej fety i jędrne ziarna pęczaku wydają się tylko czekać na to, aby zanurzyć się w tych pysznych sokach i nigdy nie wyjść z objęć pomarańczy. 
Dla mnie ideał. 


PĘCZAK Z FETĄ, CZERWONYMI POMARAŃCZAMI I SZALOTKOWYM VINAIGRETTE
/proporcje na 3 osoby/

1 szklanka pęczaku
2 czerwone pomarańcze
kostka fety

Na vinaigrette
2 szalotki
1 ząbek czosnku
świeżo mielony czarny pieprz - do smaku
1/2 szklanki oliwy
1/4 szklanki octu jabłkowego
2 łyżki octu balsamicznego
sól do smaku


Pęczak ugotować na sypko. W czasie, gdy się gotuje przygotować vinaigrette. Szalotkę drobno pokroić, a czosnek przecisnąć przez praskę. Wszystkie składniki vinaigrette przełożyć do słoika, zamknąć i energicznie wymieszać, aby połączyły się w jednolity sos - będzie go więcej niż trzeba, ale jest tak pyszny, że na pewno zostanie zużyty do innych potraw, sałatek (w zamkniętym pojemniku można przechowywać go w lodówce).  


Ugotowany pęczak odcedzić i jeszcze ciepły wymieszać z vinaigrette. Dodać pokrojoną w kostkę fetę oraz wyfiletowane cząstki czerwonych pomarańczy razem z sokiem, jaki powstał przy ich krojeniu - doda całości cudownego smaku. Wymieszać. Świetnie smakuje z kawałkiem podpieczonej bagietki.


 * cytat z książki Kuchnia koszerna, wyd. Tenten

czwartek, 20 września 2012

Pięć okrążeń i bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Patisony.




Muzeum,
katedra,
lodziarnia,
sklepy, 
rynek...?
Który obiekt staje się Waszym celem nr 1 zaraz po przybyciu do nowego miasta? Z mapą w ręce, czy kierowani pantomimą tubylców, a może po prostu wiedzeni intuicją kierujecie się prosto na ... targ?


Zgadłam?
Jeśli tak, to być może kiedyś właśnie tam się spotkamy. A może minęliśmy się wyciągając rękę w tym samym kierunku - tam, gdzie rozsiadły się pękate dynie, przechwalają rumieńcami jabłka i pachną miodową słodyczą gruszki.
W moim świecie poruszam się według mapy, na której wszystkie drogi prowadzą do ... targowiska. Od niego zaczyna i na nim kończę - zawsze w ostatnim momencie wracam po coś, co zdaje mi się piękniejsze, bardziej dorodne od tego co spotykam w moim mieście.
Targ pokonuję w kilku okrążeniach.


Pierwsze jest łapczywe, trochę dzikie - jak u dziecka, które wchodzi do sklepu z cukierkami i jest pewne, że chce wszystkie. Ja też. W myślach kupuję wszystko i w ten sposób niczego nie świadome targowisko staje się nagle moją własnością.


Przy drugim okrążeniu oślepiona euforia zaczyna odczuwać pierwsze przejawy logicznego myślenia. Co zrobię z kolejną 20-kilogramową dynią, czy jest ktoś, kto w ciągu doby dobuduje mi spiżarnię, skąd wezmę komplet przynajmniej 12 krzeseł, które trzeba będzie dostawić do stołu (o właśnie i jeszcze przydałby się nowy stół!), by pomieścić tabuny gości. Tylko przy ich pomocy będziemy przecież w stanie zjeść to wszystko, co właśnie w myślach przed chwilą kupiłam.


W związku z tym kolejne, trzecie okrążenie możemy nazwać selektywnym. Przyznam, że za nim nie przepadam. Niczym minister finansów, moim zadaniem są wyłącznie "cięcia, cięcia, cięcia...". Z niekończącej się listy usuwam z bólem wszystkie te cuda, które - co sobie w końcu uświadamiam - albo i tak rosną w moim ogrodzie, albo w równie dorodnej postaci wylegują się na moim lokalnym straganie.


Dochodzę w ten sposób do czwartego okrążenia, ulubionego, kiedy zdecydowana na zakup zaczynam flirt ze sprzedawcą. Owocowo-warzywny romans, choćby trwał ledwie minutę, zawsze niesie ze sobą spełnienie. Satysfakcję, obustronną. Ja odchodzę bogatsza o siatkę klejnotów, On zostaje lżejszy o parę kilogramów. I niech mi ktoś powie, że burak, kartofel czy rzepa to nie są romantyczne warzywa!


Ale to jeszcze nie koniec. Przed samym wyjazdem dochodzi do finałowego okrążenia, a właściwie nalotu. Jest zupełnie irracjonalny, pozbawiony logiki, za to kierowany sercem, czystym zachwytem, bez grama rozsądku. Wracam po coś, co już i tak czeka na mnie w domu, ale zwyczajnie nie mogę się oprzeć pokusie. Kolejna siatka pomidorów, cukinie, gruszki. Przecież piękna nigdy nie dość, a jeśli ma przybrać postać pysznego jedzenia, to kto mógłby się oprzeć?!  


Kiedy więc wybrałam się do W. dzień zaczęłam oczywiście od wyprawy na targ. I tam je zobaczyłam. Małe, jaskrawo żółte dyski. Jeden na drugim, z wyciągniętymi w każdą stronę antenkami. Niesamowite. Kosmiczny nalot właśnie tu, w W., w drewnianej skrzynce obok kartofli i lekko zrezygnowanej sałaty.


Bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Zgadnijcie, w którym okrążeniu żółciutkie patisony wylądowały w moim koszyku? Otóż w każdym.
Najpierw oczami wyobraźni przeniosłam całą skrzynię do mojej kuchni. Następnie obiegłam pozostałe stragany, żeby przekonać się czy pierwsi wysłannicy jesieni wylądowali także na innych stoiskach. Nie wylądowali. 


Doszło zatem do etapu selekcji - odrzuciłam kilka nadgryzionych zębem czasu dysków i przeszłam zaraz do szybkiego, pełnego uniesień zachwytu romansu, w wyniku którego za całe 3 zł za kilogram stałam się najszczęśliwszą pod słońcem (a świeciło pięknie) właścicielką mini-patisonów. Oczywiście, nie obyło się bez ostatecznego nalotu, skutkiem którego wykupiłam cały zapas i z wielką satysfakcją zdążyłam odpowiedzieć na pytanie zupełnie zaskoczonej właścicielki straganu " Co pani z nimi wszystkimi zrobi?!" - "Zjem!"


Tak, ta myśl niosła mnie do domu znacznie szybciej niż pociąg pospieszny relacji W.-U. 
Część moich "kosmitów" przez kilka dni zdobiła stół, ułożona w specjalnie na tę okazję wyciągniętym koszyku. Krążyłam wokół nich zachwycając się tą kosmiczno-jesienną dekoracją. Ale jak długo można?!


Apetyt wziął górę nad wystrojem wnętrz i nazywając rzecz po imieniu, doszło do długo wyczekiwanej konsumpcji. Muszę z wielką satysfakcją przyznać, że moje zauroczenie patisonami znalazło wielce smakowite odzwierciedlenie na talerzu. Nie mogę się doczekać, kiedy żółciutkie UFO po raz kolejny wyląduje w mojej kuchni. Na powitanie na pewno przygotuję tą sałatkę!


SAŁATKA Z PATISONÓW Z FETĄ, CZERWONĄ CEBULA, BAZYLIĄ I MIĘTĄ

Jest pyszna. Podsmażone lekko na oliwie patisony są chrupkie, lekko słodkie. Otulone karmelizowaną w balsamico czerwoną cebulą, aż proszą się o dodatek słonej dla kontrastu fety. Bazylia i mięta dodają sałatce świeżości. Wspaniale smakuje na ciepło, także w formie bruschetty - na grzankach z bagietki. 

Składniki na 2 osoby
10 mini-patisonów
1 czerwona cebula
1/2 opakowania fety
kilka łyżek oliwy
2-3 łyżki  balsamico
2-3 łyżki miodu
sól, pieprz
świeże listki mięty i bazylii


Cebulę pokroić w piórka i wrzucić na patelnię z odrobiną rozgrzanej oliwy. Trzymać na średnim ogniu aż cebula zmięknie, wtedy dodać ocet balsamiczny i miód. Wymieszać i dalej trzymać na ogniu do momentu aż cebula się skarmelizuje.
Patisony umyć, odciąć zielone końcówki i pokroić na średniej grubości plasterki. Na patelni rozgrzać część oliwy i wrzucić na nią pokrojone patisony. Doprawić solą i pieprzem i trzymać na średnim ogniu przez kilka minut - powinny tylko lekko się poddusić. Zdjąć z ognia. Połączyć z karmelizowaną cebulą, pokrojoną lub pokruszoną fetą oraz ziołami. Wymieszać. Jeśli trzeba, doprawić jeszcze do smaku solą i/lub pieprzem i skropić oliwą. Zjadać z apetytem, w towarzystwie dobrego wina i bagietki.

wtorek, 24 lipca 2012

Ciepło - zimno. Lato - chłodnik. Arbuzowo-pomidorowy.



Ciepło, cieplej, gorąco...
Zimno, zimniej, lodowato...
W prawo, w lewo, do tyłu, na wprost....
Chodzisz i szukasz bez mapy, za to z kompasem ze słów i nawigacją ukrytą głęboko w sercu.


Drażnią Cię te skoki temperatur.
Raz już gorąco, już prawie, prawie....
I znów fala chłodu zalewa euforię i zmienia ją w łzawe sople.
I znów się cofasz, z nadzieją na ciepło.


Niepewnym krokiem, jak w zwolnionym filmie, trochę jak surfer próbując uchwycić falę, kołyszesz się na boki.
Chwytasz się nadziei rozpostartej jak żagiel i czekasz na wiatr.
Aż zawieje i nadmie ten żagiel porywistym okrzykiem szczęścia.
Wtedy już się nie dasz zmylić.


Gnany przekonaniem obierasz zwycięski kurs nie gubiąc kierunku. 
Tak, tym razem bezbłędnie trafiasz do celu. 
Czujesz się zwycięzcą.
Super-bohaterem.
Możesz wszystko.


Znalazłeś to czego szukałeś, co przed Tobą ukryto. 
Masz swoją nagrodę. 
Pokonałeś dla niej paraliżujące zimno, nie poddałeś się, gdy gorąco odbierało rozsądek i na widnokręgu malowało kolejną fatamorganę. 
Jest.
Twoja.


Już jej nie nie spuścisz z oka.
Nie pozwolisz upchać pod stertą nabrzmiałych sennymi marzeniami poduszek ani na dnie upchanej od zakurzonych wspomnień szuflady. 
Ta chwila jest Twoja.
Tylko Twoja.
To na nią czekałeś i oddasz jej wszystko co masz.


A nie musisz mieć wiele. 
Wystarczy świadomość i pewność, że to tu i teraz,
że złapałeś życie i jest takie, jak na slajdach, które gromadziłeś w wyobraźni. 
Nie! Tu i teraz jest jeszcze piękniejsze!


Jest prawdziwe.
Spijasz je łapczywie marząc, by kielich był bez dna, które prędzej czy później i tak spojrzy Ci w oczy...
Ale teraz o tym nie myślisz.
Teraz smakujesz szczęście.


Pierwsze kęsy łapczywie, zachłannie. Później już wolniej, delektując się każdą porcją tak, by nakarmić pamięć do syta. 
Musi starczyć na ten czas, gdy znów Cię wciągną do zabawy w ciepło-zimno.


Ciepło, cieplej, gorąco.
Lato.
Chwile szczęścia przeplatane płaczem deszczu. 
Ciepło, cieplej, gorąco. 
To czego szukasz jest chłodne i rześkie.


Ma smak dojrzałego w słońcu arbuza, któremu wtóruje słodycz lipcowych pomidorów i jędrny miąższ zielonych ogórków. 
Słodko-słony.
Miętowy.
Orzeźwiający.


Tak. Chłodnik arbuzowo-pomidorowy jest tym czego szukałeś. 
Spijasz go łapczywie marząc, by talerz był bez dna.
Ta chwila jest Twoja. Tylko Twoja.
Znalazłeś to czego szukałeś.
Smakujesz szczęście.


CHŁODNIK ARBUZOWO-POMIDOROWY 

1/2 kg pomidorów
1,5 kg miąższu z arbuza (bez pestek)
1 duży zielony ogórek
garść świeżych listków mięty
ser feta 
4-5 łyżek oliwy z oliwek
sok z cytryny do smaku
szczypta soli


Pomidory i wypestkowanego arbuza pokroić na kawałki. Ogórek obrać ze skórki i także pokroić. Wrzucić do blendera, dodać oliwę, część listków mięty i zmiksować - w zależności od upodobań można miksować na gładką masę, ja zostawiłam część kawałków, aby zapewnić sobie przyjemność chrupania.. Doprawić do smaku sokiem z cytryny i szczyptą soli.  Jeśli arbuz i pomidory nie były wcześniej schłodzone, przełożyć do lodówki. W przeciwnym wypadku podawać od razu posypując z wierzchu serem feta i resztą posiekanych listków mięty. Boskie!


*przepis na chłodnik pochodzi z tej strony - klik

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails