Pokazywanie postów oznaczonych etykietą białka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą białka. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 maja 2018

Wzloty i upadki. Suflet rabarbarowy z imbirem.



Jak ptaki.
Wznosimy się i opadamy.
Uczymy się wzbijać, by dotrzeć najwyżej.
A potem spadamy. Lecimy w dół za szybko, by zgrabnie wylądować.


Marzenie, by latać, oderwać się od ziemi. 
Najstarsze ludzkie pragnienie.
Od spalonych skrzydeł Ikara po ponaddźwiękowe stalowe ptaki. 
Nie opuszcza nas. Nawet tych, którym zdaje się, że się boją. 


Przecież każdy choć raz marzył o tym, by się oderwać, wzbić. Spojrzeć z góry.
Osiągnąć dystans perspektywy, która pozwoli zrozumieć całą tą ziemską układankę. 
Ogarnąć puzzle, których kawałki ciągle do siebie nie pasują. 


Czasem zbyt mocno stąpamy po ziemi. Stłamszeni, zbyt racjonalni, przestraszeni, obciążeni, nie umiemy nawet leciutko podskoczyć. 
Ale wystarczy wspiąć się na górę, pokonać schody wysokiej wieży, a czasem po prostu stanąć na palcach, by zobaczyć więcej, inaczej...
Załknąć się rześkim, ostrym powietrzem, a potem spojrzeć w dół i zobaczyć, że tam na dole to wszystko nie jest tak wielkie i przytłaczające. 


Ktoś mi kiedyś powiedział, że jednym z piękniejszych snów, jakie może nam się przyśnić, jest sen, w którym latamy jak ptaki. Raz tylko jeden, dawno temu,  przyśnił mi się taki sen. Lekko, swobodnie, z trudną do opisania euforią frunęłam nad górami - dziś jeszcze słyszę ten świst powietrza. Nigdy wcześniej nie czułam się tak wolna...


To prawda, że czasem nie umiemy wylądować, ale myślę, że nawet bolesne upadki warte są choć jednej chwili uniesienia, wzbicia ponad marzenia, okrzyku radości, jaki rozdziera powietrze, gdy stajemy na szczycie. 


O suflecie można powiedzieć to samo - historia wzlotów i upadków. 
Większość z nas chciałaby, ale boi się. Nie lubimy robić rzeczy od początku skazanych na niepowodzenie. A tu z góry wiadomo, że suflet opadnie! Ale to naturalne i nic w tym nadzwyczajnego. Jeśli tylko to zaakceptujemy, będziemy wypiekać suflety równie często, jak smażymy jajecznicę czy naleśniki. 


Z tą niezwykle istotną różnicą, że suflet wyzwala nieporównywalnie większe pokłady radości. Zaczyna się subtelnym i cichutkim szeptem piany, potem owocowa masa wiruje z bielą zmieniając kolory, jak w najpiękniejszym kalejdoskopie. To początek magicznego spektaklu, który chwilę później oglądamy przez ekran piekarnika. 


Budzi się suflet. Najpierw powoli, leniwie, unosi się równo i leciutko, by po chwili zacząć wzbijać coraz wyżej. Lekko dygoce, jakby miał tremę, że dotarł aż tak wysoko. I rumieni się z wierzchu, który nadal jeszcze unosi puszyste powietrze. 
Uwielbiam ten moment. Czuję, jakbym sama się unosiła z radości. Lekkość sufletu doprawdy pozwala oderwać się od ziemi.
I choć wiadomo, że prędzej czy później opadnie (bo zawsze opada), to przecież nie to się liczy...


Potrzebowałam takiego deseru - lekkiego, puszystego, delikatnie kwaskowatego. o smaku ulubionego w maju rabarbaru, który cudownie współgra z imbirem. Łyżeczka po łyżeczce napełniał mnie euforią. Czułam, że staję się coraz lżejsza i powoli zaczynam się odrywać od tego, co mnie ostatnio dręczyło...


Nie bójcie się sufletów, radość z ich unoszenia naprawdę się udziela, a jeśli zaczniecie zjadać je zaraz po upieczeniu nawet nie zdążycie zauważyć, jak opadają! Co najwyżej to Wy opadniecie z rozkoszą na wygodną kanapę. I tylko takich upadków Wam życzę. 


Dokładne wskazówki co zrobić, by pieczenie sufletów zakończyć z sukcesem zamieściłam w tym wpisie o suflecie morelowym - klik. Suflet rabarbarowy był najłaskawszym, jaki dotychczas upiekłam - nic, a nic nie chciał od razu opadać - co niezwykle mnie ucieszyło. Być może to kwestia skrobii, która jest w przepisie, a może to jakaś inna, tajemnicza siła ...


SUFLET RABARBAROWY Z IMBIREM
/na 8 porcji przygotowanych w naczynkach o pojemności  150 ml)

250 g rabarbaru pokrojonego na ok. 2 cm kawałki
70 g cukru
70 g jeżyn (mogą być mrożone - ja zastąpiłam mrożonymi jagodami)
kawałek kandyzowanego imbiru
2 łyżeczki skrobi ziemniaczanej
2 białka
40 g cukru


Obrany rabarbar pokroić na ok. 2 cm kawałki, przełożyć do rondla razem z 70 g cukru oraz 1 łyżką wody. Trzymać na średnim ogniu do momentu aż się zagotuje i zmięknie. W tym momencie dodać jeżyny lub jagody (mogą być mrożone), wymieszać i trzymać dalej na ogniu aż całość się rozgotuje. W małej miseczce w niewielkiej ilości zimnej wody (ok. 1,5 łyżki) rozpuścić 2 łyżeczki skrobi ziemniaczanej i dodać do masy owocowej. Zamieszać i trzymać na ogniu jeszcze ok. 1 minuty aż się zagotuje. Zdjąć z ognia i przestudzić. Masę można też zmiksować, żeby była bardziej gładka - ja tego nie robiłam - lubię wyczuwać w deserach kwaskowate niteczki rabarbaru.


W tym czasie ubić pianę z 2 białek dodając stopniowo 40 g cukru. Do ubitej piany dodawać stopniowo przestudzone owoce i starty na drobniutkiej tarce kandyzowany imbir. Delikatnie wymieszać, by nie opadła i przełożyć do naczynek na suflety. Można piec w klasycznych ramekinach, ja jednak wybrałam tym razem mniejsze miseczki o pojemości 150 ml.
Naczynia na suflety należy wysmarować masłem, a następnie obsypać cukrem. Masa białkowa powinna wypełnić całe naczynie - wierzch masy można wyrównać nożem, uważając by brzegi naczynia pozostały czyste - dzięki temu w czasie pieczenia suflet będzie się równomiernie unosił. Włożyć do piekarnika z termoobiegiem nagrzanego do temperatury 200 stopni i piec ok. 8-10 minut. Suflety rosną jak szalone, wierzch lekko się przyrumienia i co najważniejsze - po wyjęciu z piekarnika nie spieszy im się z opadaniem!

* przepis na suflet z moimi zmianami cytuję z tej strony - klik 



niedziela, 5 lutego 2012

Pani róża i makaroniki. W duecie z Desperate Housewife.


Ktoś mnie niedawno o Was zapytał.
Tak, o Was - o Czytelników bloga.
Kim jesteście?
Czy Was znam?
Co mnie z Wami łączy?


Ależ pytanie, prawda?! 
Bo, czy ja naprawdę wiem, kim jesteście?
Czy my się znamy?
I tak, i nie. 


Większość z Was zna mnie lepiej niż ja znam Was. 
Zaglądacie. 
Przychodzicie w odwiedziny. 
Często zostajecie na dłużej. 
Zasiadacie do stołu, czytacie w moich myślach. 
Odchodzicie i wracacie. 


Wielu z Was przed wyjściem zostawia podarunek. 
To słowa. 
Wasze słowa dla mnie.
Ważne. Ciepłe. Serdeczne. 
Czasem zabawne, czasem zaskakująco szczere. 


A więc poznaję Was po słowach.
Po ukrytych między nimi uczuciach, które z każdą wizytą dopełniają Wasz portret. 
Mimo to, większość z Was pozostaje dla mnie zagadką.
Nie przestajecie mnie intrygować, zadziwiać. 
Im bliżej się poznajemy, tym większą mam ochotę na kolejne spotkanie. 


Zwłaszcza z tymi z Was, którzy odwiedzają mnie cichutko, na paluszkach, by nie zostać zauważonym. 
Rozumiem Was, sama najczęściej tak właśnie odwiedzam innych.  
Nie widzę Was, ale intuicyjnie odczuwam Waszą obecność. 


Właśnie - intuicja.
Ona gra tu niezwykle ważną rolę, choć nie wychodzi na scenę, a pełni wyłącznie funkcję suflera. 
Dotychczas mnie nie zawiodła. 
Nieomylnie rozpoznała Osoby, które stały się częścią mojego życia. 


Gotuję z Wami.
Rozmawiam. 
Zaczynam dzień poranną kawą i oglądaniem zdjęć z końca świat. 


To nic, że jesteście daleko.
To nic, że nie poczuję aromatu kawy zamkniętego w murach pewnego francuskiego mieszkania. 
To nic, że gdy gotujemy razem, nie mogę wsadzić widelca w Waszą potrawę. 


To wszystko mogę sobie wyobrazić.
Ale Wy jesteście naprawdę. 
I to jest ważne.
I za to Wam dziękuję!


Choć większości z Was pewnie nigdy nie poznam, namiastką pozostają nasze spotkania w kuchni. 
To wyjątkowe chwile. Osobno, a jednak razem. 
Rozmawiamy o jedzeniu, poznajemy się, odkrywamy podobieństwa, znajdujemy różnice. 


I w tym wszystkim pozostajemy sobą. 
Nic na siłę, na pokaz, nie ma słów  "wypada", "muszę".
Są zbyteczne, przecież łączy nas jedno - ta sama pasja, i to ona pozwala nam się zrozumieć. 


Małgosia. Jedna z Was.
Podziwiam ją za bezpośredniość, za otwartość i poczucie humoru, z jakim opisuje swoje życie jako Desperate Housewife. I za długie listy, jakie do mnie wysyła. Szczere i prawdziwie. Dziś takie listy to rzadkość. 


Dawno temu umówiłyśmy się na wieczorne pieczenie makaroników. Jak to z Małgosią bywa, było niezwykle zabawnie, zwłaszcza kiedy przyznała, że w piekarniku odpadło jej pokrętło do ustawiania temperatury.  Nie muszę chyba wspominać, że dla tych najkapryśniejszych ciasteczek świata, temperatura pieczenia grą rolę kluczową....


Korzystałyśmy z instrukcji obsługi makaroników, którą zamieściłam w tym poście - klik. Wybrałam wersję różaną. Patera makaroników pachniała jak świeżo zerwany bukiet róż. Zamiast barwnika użyłam suszonych wczesnym latem płatków róż, które po zmieleniu dodałam do masy białkowej.


Ucierane z cukrem płatki róż połączyłam z odrobiną mascarpone i lekko doprawiłam kilkoma kroplami soku z cytryny. Powstała wspaniała, aromatyczna masa, którą zlepiłam makaroniki.  Pani róża w takim wydaniu po prostu rozpływała się w ustach. 


MAKARONIKI RÓŻANE - ROSE MACARONS
/na 30 sztuk makaroników - już po sklejeniu/

110 g cukru pudru
60 g migdałów (bez skórki)
60 g białek
40 g cukru kryształu
1 łyżka suszonych płatków róż 


Białka ubić na sztywno, pod koniec ubijania dodając cukier aż do uzyskania gładkiej, lśniącej piany. Migdały, płatki róż i cukier puder zmiksować dokładnie razem w malakserze. Po zmiksowaniu przesiać, większych grudek migdałów nie wsypywać. Ubitą pianę przełożyć do zmielonych migdałów i dokładnie połączyć stosując wskazówki opisane w tym miejscu (klik)


Gdy masa jest gotowa, przełożyć ją do rękawa cukierniczego lub szprycy i wyciskać na przygotowaną wcześniej blachę z papierem do pieczenia. Następnie odłożyć na min. 30 minut. 
Piekarnik nagrzać do temperatury 170 stopni. Makaroniki piec przez 10-11 minut. Po wystudzeniu ściągnąć z papieru i odstawić na minimum jeden dzień, by rozmiękły. 


MASA RÓŻANA 

kilka łyżek ucieranych z cukrem płatków róż
odrobina mascarpone
kilka kropel soku z cytryny

Wszystkie składniki połączyć i wymieszać razem. Proporcje i ilość zależą od tego, jak słodka jest konfitura i ile masy chce się uzyskać. Najlepiej kierować się kluczowymi zasadami - na oko i do smaku;)
Gotową masą przekładać makaroniki. Po 1-2 godzinach zmiękną i staną się idealnie mięciutki zachowując lekko chrupką skorupkę. Mniam!

Małgosiu! Dziękuję za wszystko!

Pewnie nikt nie uwierzy, ale rodzaj pieczonych makaroników aż do publikacji posta  trzymałyśmy w tajemnicy.  Sama nie mogę uwierzyć, że obydwie uległyśmy urokowi róży...

piątek, 13 maja 2011

To jest maj! Głowę w bzy na stracenie. Tort bezowo-orzechowy z nutą kardamonu, kawy i pomarańczy



Narwali bzu, naszarpali,
Nadarli go, natargali,
Nanieśli świeżego, mokrego,
Białego i tego bzowego.

Liści tam - rwetes, olśnienie,

Kwiecia - gąszcz, zatrzęsienie,
Pachnie kropliste po uszy
I ptak się wśród zawieruszył.

Jak rwali zacietrzewieni

W rozgardiaszu zieleni,
To się narwany więzień
Wtrzepotał, wplątał w gałęzie.

Śmiechem się bez zanosi:

A kto cię tutaj prosił?
A on, zieleń śpiewając,
Zarośla ćwierkiem zrosił.

Głowę w bzy - na stracenie,

W szalejące więzienie,
W zapach, w perły i dreszcze!
Rwijcie, nieście mi jeszcze!*




"Zieleń śpiewając, zarośla ćwierkiem zrosił ..."  Czy ktoś ujął to piękniej?

Chyba tylko same ptaki potrafią piękniej wiosnę wyśpiewać. 

Uwielbiam wiosnę. Uwielbiam rwanie bzu. To prawdziwe i to w słowach spisane. Te słowa są tak soczyste, zielone, pachnące. Prawdziwie wiosenne "olśnienie, kwiecia - gąszcz, zatrzęsienie. Pachnie kropliste po uszy ...."


Oj, pachnie! I to jak pięknie! Zapach bzu jest dla mnie jednym z najpiękniejszych zapachów. Od tygodnia pachnie nim cały ogród, dom i zaczynać myśleć, że sama cała jestem tym zapachem otulona.
"To był maj, pachniała Saska Kępa" - zakwitły wszystkie kępy, łąki, wzgórza. Mam ochotę wszystkie je zobaczyć, przejść, powąchać, obskubać ze wszystkich jadalnych listków i kwiatów, poczuć, dotknąć, zatrzymać. 


Kocham maj! To chyba najpiękniejszy miesiąc w roku. I to nie dlatego, że to miesiąc moich urodzin i urodzin W., i urodzin jeszcze kilku bliskich osób. Maj jest najbardziej zmysłowy. Maj jest życiem. Takim pełnym. Uśmiechniętym od pierwszego do ostatniego promienia słońca. 


Maj jest muzyką, najpiękniejszą, prawdziwą, na żywo - jest śpiewem ptaków od świtu do zmierzchu. W żadnej auli ani filharmonii nie usłyszycie tylu wspaniałych dźwięków i śpiewaków jak w koronach drzew, w "rozgardiaszu zieleni", w tym "pachnącym po uszy" wiosennym amfiteatrze. 


Maj jest rozbudzeniem. Wydaje mi się, nie, ja jestem pewna, że widzę i czuję więcej i mocniej. Maj jest spełnionym marzeniem o smakach, zapachach, kolorach, kwiatach i dźwiękach, o jakich marzyliśmy przez ostatnie miesiące. Teraz już są. Nareszcie. Otwierają się, rozkwitają, rosną, pachną - aż chce się w nich zatracić i schować "głowę w bzy - na stracenie, w szalejące więzienie, w zapach, w perły i dreszcze! Rwijcie, nieście mi jeszcze."


Ach, sami widzicie - straciłam głowę nie tylko dla bzu, ale dla całej wiosny. Wierszem do Was mówię, piosenki z lamusa podśpiewuję, ale jak tu się nie dać ponieść temu zauroczeniu, kiedy maj porywa w ramiona, śpiewem ptaków czaruje, zapachem cudnym obezwładnia i kwiatami od rana osypuje....?!


A ja miałam pisać o czymś zupełnie innym. Opowiedzieć Wam o majówce, o cudnych miejscach, do których wróciłam, o słońcu i śniegu, który niespodziewanie wpadł z wizytą... Ale może będzie jeszcze okazja. Tymczasem maj zamieniam w naszyjnik. Każda przyjemność to jeden koralik. Naszyjnik będzie więc długi, kolorowy i piękny. Zaczęłam od bzów, a zaraz obok nich układam bezy. Z pozoru nie mają wiele wspólnego, ale przecież bezowo-bzowe przyjemności są lekkie, uzależniające i nigdy nie kończą się na jednej gałązce i jednej porcji rozkoszy! A zatem Kochani:

   Głowę w bzy - na stracenie,
W szalejące więzienie,
W zapach, w perły i dreszcze!
Rwijcie, nieście mi jeszcze!


Ten tort bezowy jest właściwie efektem ubocznym, a ściślej mówiąc efektem recyclingu składników, jakie pozostały po świętach i przyjęciu urodzinowym dla mojej Mamy. Nie był w planach, a jednak krok po kroku, czy też składnik po składniku, zaczął się wizualizować i tak powstał pewnego popołudnia. Blaty bezowe są cieniutkie i chrupiące - powstały z resztek masy bezowej, z której piekłam bezowe koszyki (takie jak tu - klik) do mojej wiosennej wariacji na temat Grapefruit Fluff (klik)


Środkowy blat orzechowego biszkoptu na białkach to również wynik nadprodukcji ciasta do mazurkowego spodu. Zarówno bezy jak i biszkopt po upieczeniu mogą być przechowywane przez nawet dwa tygodnie, pod warunkiem, że trzymane są w suchym i chłodnym miejscu, ale nie w lodówce (biszkopt należy owinąć w folię). Pomada z pomarańczy służy mi co roku do smarowania mazurków - zawsze dostaję ją w prezencie od pewnej zaprzyjaźnionej osoby, więc przestałam ją robić sama. W tym roku słoik był naprawdę duży, więc mogłam końcówkę wykorzystać do posmarowania biszkoptu - delikatnie gorzkie pomarańcze idealnie przełamały słodkość bezy. 


Do przełożenia tortu przygotowałam masę na bazie mojego pomysłu na Karmelisu (klik), jednak zamiast tradycyjnego kajmaku, wykorzystałam kajmak kawowy, który także pozostał po wielkanocnych mazurkach. Sami widzicie, to właściwie tort z resztek, ale smakował cudownie! Tort bez dekoracji, za to otulony najpiękniejszym zapachem bzów:) 


TORT BEZOWO-ORZECHOWY Z NUTĄ KARDAMONU, KAWY I POMARAŃCZY

BLATY BEZOWE
4 białka
250 g cukru (najlepiej drobnego do wypieków)
1-2 łyżki kawy rozpuszczalnej
szczypta soli 

Białka przełożyć do czystej i suchej misy, dodać szczyptę soli i ubijać na półsztywną pianę. Stopniowo dodawać cukier, ubijając po każdorazowym dodaniu. Ubijać do momentu aż uzyskamy gładką i lśniącą masę bezową, a cukier rozpuści się. Do tak ubitej masy dodać przesianą przez sitko kawę rozpuszczaną i delikatnie połączyć z białkami za pomocą drewnianej łyżki


Piekarnik rozgrzać do temperatury 150 stopni. Przygotować 2 blachy i wyłożyć je papierem do pieczenia. Można wyrysować na nich koła o średnicy ok. 26  cm. Masę bezową podzielić na 2 części i rozsmarować równomiernie na wyznaczonych wcześniej kołach. Można też przełożyć ją do rękawa cukierniczego i wyciskać spiralnie aż do uzyskania pożądanej wielkości.  Piec 45 minut. Wyłączyć piekarnik i studzić w piekarniku z uchylonymi drzwiami do całkowitego wystudzenia.



BLAT BEZOWY ORZECHOWO-KARDAMONOWY

60 g mielonych orzechów włoskich
2 białka
60 g drobnego cukru do wypieków
1 łyżeczka soku z cytryny
1/2 łyżeczki esencji waniliowej
1/2 łyżeczki zmielonego kardamonu
Dodatkowo:
ok. 50 ml pomarańczówki lub innego likieru do nasączenia blatu orzechowego
kilka łyżek marmolady pomarańczowej 


Białka ubić na sztywną pianę, stopniowo dodawać cukier aż piana będzie gęsta i lśniąca. Delikatnie, najlepiej za pomocą metalowej łyżki, wmieszać zmielone orzechy, kardamon, sok z cytryny i esencję waniliową. Przygotować formę o średnicy 22-24 cm, wyłożyć ją papierem do pieczenia. Masę z białek  przełożyć do przygotowanej tortownicy i włożyć do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Piec ok. 15-20 minut, do momentu, gdy wierzch ciasta będzie twardy, a środek wilgotny - można to sprawdzić patyczkiem. Odstawić  do ostudzenia. Ciasto nie wyrośnie bardzo wysoko, może też po upieczeniu lekko opaść, ale jest bardzo miękkie, puszyste i wilgotne. Po wystudzeniu blat nasączyć likierem.


MASA KAWOWO-KARMELOWA

250 g serka mascarpone
250 g śmietany kremówki - użyłam  30%
kilka łyżek masy krówkowej (użyłam gotowej z puszki o smaku kawowym)


Mascarpone przełożyć do miski, dodać masę krówkową i dokładnie wymieszać na gładką masę, tak by składniki idealnie się połączyły. 
W mikserze ubić kremówkę na sztywno, następnie wymieszać delikatnie z masą mascarpone. 
Masę podzielić na 3 części. 


Jedną część masy kawowo-karmelowej rozsmarować na blacie bezowym. Nałożyć na niego blat orzechowy - wcześniej nasączony likierem,  a na nim rozprowadzić pomadę pomarańczową oraz kolejną część masy kawowo-karmelowej. Nakryć drugim blatem bezowym. Całość pokryć ostatnią porcją masy. Schłodzić ok. 1 godziny przed podaniem. Smacznego!


* Rwanie bzu, Julian Tuwim

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails