Pokazywanie postów oznaczonych etykietą morele. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą morele. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 października 2014

Knedle z morelami? Tyrolski smak inaczej.



Czasem wszystko zaczyna się od tęsknoty. 
Za ciepłym latem i dojrzałymi owocami.
Za smakiem babcinych knedli i rumianą tartą bułką z patelni. 
Tęsknicie?
Ja bardzo. 
Za Babcią, nieustannie. 
Na tą tęsknotę nie pomoże żaden przepis. 
Ale z knedlami to już zupełnie inna historia.... 

środa, 11 lipca 2012

Maliny. Porzeczki. Morele. Tymianek. Kanapka? Lodowa!



Kanapki.
Lubicie?
Jecie?
Robicie dla siebie, dla Kogoś?
Pakujecie do pracy, na drogę?
Zjadacie rano czy cichaczem późno w nocy?


Ser, szynka, pomidor.  
To był mój ulubiony zestaw na szkolne wycieczki w podstawówce. 
Jajko na twardo było osobno w pudełko.


W liceum tylko masło i powidła śliwkowe. 
Nie dla mnie. 
Dla Joasi, która aż do matury woziła dla mnie bułki z mielonką tyrolską. 
Bułki były z przedziałkiem, mielonka z galaretką .... mmh


Duża przerwa miała smak mielonki popijanej gorzką herbatą z termosu.
A później studia i koniec kanapek. 
Czas drożdżówek z serem i wielkich kwadratowych ciastek francuskich z marmoladą i lukrem...


A teraz? 
Ulubiona kanapka?
Zależy od sezonu i pory dnia. 
Latem kanapka z dojrzałymi pomidorami i nieprzyzwoicie grubą warstwą masła.


Zimą grzanki z majonezem, fetą, cebulą i grubo mielonym pieprzem. 
Rano nigdy.
Późną nocą cieniutka kromka z musztardą, a w wersji de luxe na musztardę kładę grube plastry goudy.


Często, gdy szykuję dla Synka jego ulubioną kanapkę z szynką albo dżemem truskawkowym (tylko domowym), przypominam sobie pewien stół w ogrodzie. 
Nad stołem rozłożysta śliwa, na stole obrus z ceraty i wielka taca pełna kanapek. 
Wokół piątka dzieciaków z sąsiedztwa spędzająca z sobą całe wakacje.


Brudne buzie, podrapane kolana i wilczy apetyt na podwieczorek u pani Wandy. 
Tylko Ona robiła nam te kanapki. Najlepsze. Najprostsze. 
Z masłem i cukrem. Jedliście takie?


Uwielbiałam zgrzytanie cukru i słodycz z jaką stapiał się z masłem. 
Zrobiłam sobie taką niedawno.
Chciałam sprawdzić czy nadal tak samo smakuje.


Zabrakło jednak zapachu dojrzewających śliwek, czterech par rąk i ciepłego uśmiechu pani Wandy.
Są smaki, których nie da się odtworzyć. 
Nawet jeśli są najprostsze, już na zawsze karmić będą tylko naszą pamięć.


A w niej na półce między latem, lodami i wakacjami leży sobie wspomnienie lodowych kanapek. 
Takich dużych, zawiniętych w sreberka z pingwinem. 
Dwa wafle zlepione nieprzyzwoitą ilością śmietankowych lodów.


Nie znosiłam ich. 
Lody zawsze topiły się za szybko.
Wafelki były omdlałe i lepiły się do zębów. 
I tak mi się w te upały zamarzyła kanapka.


Taka chrupiąca, w dodatku czekoladowa. 
Z lodami, które nie spływają między palcami. 
I nieduża, na 2-3 gryzy. 
A w środku to, co najlepiej smakuje latem - maliny, porzeczki i morele, oczywiście w parze z tymiankiem.


Domowe lody w objęciach chrupiących czekoladowych ciastek.
To teraz moje ulubione kanapki. 
Ich zapas niepokojąco szybko topnieje. 
Kto wie może właśnie tak smakować będą kiedyś wakacyjne wspomnienia tego lata... 


CZEKOLADOWE KRAKERSY do lodowych kanapek 

1 szklanka mąki
3 łyżki brązowego cukru
2 łyżki kakao
75 g zimnego masła
3 łyżki mleka
1 łyżka miodu
szczypta soli


Wszystkie składniki przełożyć do miski i zagnieść gładkie, elastyczne ciasto. Schłodzić w lodówce przez min.1-2 godzin. Po tym czasie rozwałkować na grubość ok. 2-3 mm i wycinać krakersy dowolnego kształtu. Przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. W każdym ciastku zrobić nakłucia-dziurki. Wstawić na ok. 10 minut do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni. 
Wystudzone krakersy przekładać ulubionymi lodami. Zawinąć każdą kanapkę w pergamin i mrozić w zamrażarce. 


LODY Z CZERWONEJ PORZECZKI
ok. 2 szklanek świeżych lub mrożonych czerwonych porzeczek
200 g słodzonego mleka kondensowanego
300 g śmietany kremówki

Porzeczki rozgniatam, ale nie miksuję - lubię czuć kawałki owoców. Mleko łączę ze śmietaną, dodaję rozgniecione porzeczki, dokładnie mieszam i przekładam do maszynki na lody. Dalej postępuję zgodnie z instrukcją producenta. 


SORBET MALINOWY Z CZERWONYM PIEPRZEM
ok. 450 g świeżych lub mrożonych malin
80 g cukru - do smaku
ok. 70 ml domowego soku z malin
1/2 łyżeczki świeżo mielonego czerwonego pieprzu
Maliny zmiksować z cukrem i sokiem malinowym. Dodać czerwony pieprz. Masę przełożyć do maszynki do lodów. Dalej postępować zgodnie z instrukcją producenta. 

LODY MORELOWE Z TYMIANKIEM

Morele i tymianek to para idealna. Kto jeszcze nie próbował, musi koniecznie nadrobić. Ja dodaję tymianek do zapiekanych moreli, konfitur morelowych i morelowej wersji tarty tatin. W lodach smakuje wyjątkowo. 

8-10 dojrzałych moreli
300 g mleko kondensowanego słodzonego
200 g śmietany kremówki
garść świeżych listków tymianku

Morele wypestkować i obrać ze skórki, a następnie zmiksować. Połączyć z mlekiem kondensowanym i śmietanką, delikatnie ubić i dosypać listki tymianku. Masę przelać do maszynki do lodów. Dalej postępować zgodnie z instrukcją producenta.

*przepis na czekoladowe krakersy pochodzi z tej strony - klik 


czwartek, 14 lipca 2011

Moje życie przemytnika. Hibiskus i morele - lizaki na ochłodę



Pamiętacie swój pierwszy raz?
Nakryto Was czy nie?
Działaliście sami?
A może w grupie?
Poszło jak z płatka czy pojawiły się nieprzewidziane komplikacje?
Było ekscytująco czy zabawnie?
Zrobiliście to z własnej woli czy z przymusu?


A może jeszcze nigdy niczego nie przewieźliście nielegalnie przez granicę?
Bo o przemyt przecież Was pytam!
Ja zaczęłam w wieku 5 lat. W tak młodym wieku działałam oczywiście nieco pod przymusem w zorganizowanej grupie pod dowództwem mojej Mamy wspieranej przez Babcię i jej niezawodną torebkę.
Tato zapewniał środki finansowe, ale ze względu na wrodzoną uczciwość i prawość odmówił aktywnego udziału w działaniach terenowych.


W tamtych czasach, takich grup jak nasza, było w regionie zatrzęsienie. Co zrozumiałe, bo bliskość granicy z ówczesną Czechosłowacją działała na okolicznych mieszkańców niezwykle mobilizująco. Zresztą nie było wyjścia. Żeby mieć porządną parę butów, materiał na sukienkę (wtedy niemal wszystko szyło się u krawcowej), kolorowy tornister czy komplet kredek, trzeba było je zwyczajnie przemycić przez granicę.


 A to nie było łatwe. Po pierwsze należało nawiązać kontakt z jakąś sprawdzoną osobą - Czeszką lub Czechem, którzy zgodzili się kupić wybrane rzeczy. Dlaczego? Większość sklepów niemiło traktowała Polaków lub po prostu odmawiała obsługiwania. Nasza wtyczka mieszkała na III piętrze szarego bloku szarego osiedla. Nigdy nie byłam świadkiem wymiany towarów za sprytnie ukryte w częściach naszej garderoby korony. Czekałam z Babcią na ławce w parku. Po niecałej godzinie zjawiała się Mama.


I tu rozpoczynał się drugi ważny etap - ukrycia i zakamuflowania zakupów. Jeśli to były moje wymarzone lakierki, sandały czy białe jarmilky * (część z was pewnie dobrze je zna, a dla tych którzy nie wiedzą o czym piszę - klik), zakładałam je od razu na nogi. I ze łzami w oczach poddawałam koniecznym torturom w postaci tarzania ich w kurzu i szurania po kamieniach, by zatrzeć ślady wymarzonej nowości i tym samym nie wzbudzać podejrzeń potwornie czujnych i złośliwych celników.


Jedynym pocieszenie był fakt, że mogłam nareszcie ściągnąć i wyrzucić do kosza stare zdarte buty, w jakich przekraczałam granicę. Kiedyś latem, z braku odpowiednich egzemplarzy do wyrzucenia, przez pół miasta paradowałam w starych śniegowcach. Ale wróciłam w cudnych różowych (!) sandałkach wprost od Baty!


W tym momencie do akcji wkraczała też torebka Babci. Sama Babcia zawsze bladła ze strachu ostrzegając, że tym razem się nie uda, ale rozumiejąc siłę wyższą w postaci nowej garsonki, godziła się na ułożenie kuponu pięknego atłasu na samym dnie ulubionej torebki. Lądowały na nim szminki i cała reszta kobiecego bałaganu, który należało zwieńczyć co najmniej sześcioma opakowaniami Olomouckiego Tvaruzku. Twarożek ołomuniecki to tradycyjny czeski ser o niezbyt miłym, mówiąc bardzo oględnie, zapachu.


Z zakurzonymi butami, wypchaną śmierdzącymi serami torebką i naminowaną całą resztą smakołyków Mamą, ruszałyśmy prosto do paszczy lwa. Moją niezawodną metodą było dygnięcie nóżką i z miną aniołka powtarzanie każdemu do znudzenia "Dzień dobry". Mama na pytanie "Co przewozimy?" wyciągała zawsze jakąś czekoladę czy inny z założenia przeznaczony na stratę produkt, który oczywiście nam odbierano, ale cała ukryta reszta była bezpieczna.


Na końcu z dostojną miną kroczyła Babcia. Miała "szczęście" do wyjątkowo złośliwej celniczki, która z urzędniczą wyższością rzucała jej w twarz "Co tam mate?" Babcia nic nie mówiąc otwierała z gracją torebkę i z pełnym satysfakcji uśmiechem podsuwała wprost pod nos ponurej celniczki. Wiele bym dała, by ponownie zobaczyć wyraz jej obrzydzenia, gdy lądowała nosem między krążkami śmierdzących serów. W przeciwieństwie do nas, chyba ich nie lubiła. Żebyście wiedzieli ile pięknych sukni zawdzięczamy olomouckim serom!


Zebrany za młodu bagaż doświadczeń pozwolił mi, parę lat później, bez większych oporów upchać w walizkach znacznie więcej niż to było zezwolone. Wracałam z Babcią pociągiem z wakacji w RFN. Dla Taty, zamiłowanego ogrodnika, kupiłam potwornie drogie ... grabie! Piękne, zielone, pneumatyczne.


Fatalnie się z nimi podróżowało, ale mimo iż w praktyce okazały się kompletnie nieużyteczne, odpłaciły się w dwójnasób podczas kontroli celnej. Stanęłam przed celnikiem z grabiami i zapytałam jak mam je oclić. Celnik zbaraniał, popatrzył na nas z politowaniem i ze słowami "Wy to musicie mieć straszną biedę w tej Polsce" opuścił nasz przedział. Misja spełniona!


Po incydencie z grabiami zawiesiłam nieco działalność, ale nadal dzielnie podtrzymuje ją moja Mama wracając z każdej podróży z sadzonkami upatrzonych kwiatów i drzewek. Tak właśnie, mimo ostrych protestów Taty, który był gotów odmówić dalszej jazdy, trafiło do ogrodu kilkanaście hibiskusów. Lada dzień ponownie pięknie rozkwitną. Część kwiatów zasuszę i zachowam, by podczas kolejnego upalnego lata użyć ich do przygotowania lodowych lizaków, czyli popsicles.

 
Popsicles to nic innego jak zamrożony w postaci lodów na patyku naturalny sok, często z kawałkami owoców.  Po deszczowy początku wakacji dopadła nas fala upałów. Hibiskusowe lody z kawałkami moreli cudownie orzeźwiają, mają piękny kolor, wspaniały smak i pozwoliły mi wykorzystać część skrupulatnie zbieranych przez Synka patyczków po lodach (pisałam o nich tu - klik). Teraz ja bawię się nimi przygotowując kolejne wersje popsicles. Was też namawiam, nie na przemyt, ale na popsicles, oczywiście!


LODOWE LIZAKI Z HIBISKUSA I MORELI
/na 8-10 porcji, w zależności od wielkości foremek/

1-2 łyżki suszonych kwiatów hibiskusa
1 litr wody 
cukier /do smaku/ 
kilka moreli pokrojonych w drobną kostkę



Suszone kwiaty hibiskusa zalać wrzącą wodą i odstawić przynajmniej na 2-3 godziny, w celu uzyskania jak najbardziej aromatycznego i mocnego naparu. Pod koniec posłodzić do smaku i odcedzić. Morele pokroić w drobną kostkę - możecie je zastąpić innymi owocami, np. mango, ananasem, brzoskwinią. Ostudzony napar z hibiskusa wraz z pokrojonymi morelami przelewamy do foremek na lody i wkładamy do zamrażarki. Po ok. 2-3 godzinach lodowe lizaki są gotowe. Smacznego! 


* inspiracją był ten przepis (klik)

niedziela, 10 lipca 2011

Podróż ze słów. Morele i lawendowa panna.




Pada deszcz.
Robię porządki. 
Wyciągam pudło. 
Znajduję zeszyt. 
Odkładam go na bok, ale nie daje mi spokoju.
Otwieram. 
Wzrok powoli rozpoznaje słowa i moje pismo, bardziej staranne niż teraz. 


Zaczynam czytać.
Najpierw pobieżnie, po chwili coraz uważniej, łapczywie.
Słowa zmieniają się w obrazy, otulają, unoszą i porywają w podróż, niczym latający dywan.
Odrywam się i znikam.
Jestem tam, gdzie mnie nie ma.
Jestem tam, gdzie znów chcę być. 


Rozległa łąka na skraju pola lawendy. Wielkiego i bujnego jak najdroższy kobierzec. Wydaje się, że nie ma końca. W tle stare mury kamiennego kościoła. W uszach nieustanne bzykanie pszczół, skwar i niezwykły spokój. Lekki wiatr próbuje rozwiać zastygłe gorące powietrze. To on przynosi zapach lawendy. Wprost do nas. 


Siedzimy na kolorowym kocu. Pęczniejące od szczęścia milczenie w podmuchach wiatru i szumu lawendowego pola mogłoby trwać w nieskończoność. Podobnie jak nasza uczta. Rwane łapczywie, jeszcze ciepłe, chrupiące fougasse i chevre w popiele kupiony przed kwadransem od uroczej Charlotte w lokalnej fromagerie.  I czerwone wino, popijane wprost z butelki. W takich chwilach kieliszki i sztućce to zbytek, nadmiar, który odebrałby naszej uczcie prawdziwe piękno. 


Z lawendowego pola do zameczku Aurelii i Eryka prowadzi kręta wstążka polnej drogi. Pod koniec delikatnie pnie się w górę i za ostatnim zakrętem, trochę niespodziewanie, wpada wprost na malutki ryneczek. Otoczony urokliwymi kamieniczkami i spowity zapachami z usytuowanych na parterze boulangerie, charcuterie i fromagerie jest sercem miasteczka.


Jego bicie odmierzają uderzenia srebrnych kul boule.  I tak jak dobre wino, najlepsi gracze mają wiekową metrykę. Prym wiedzie dziarski staruszek. Zawsze w eleganckim ubraniu i kaszkiecie. Ma prawie 90 lat, porusza się wolno, dostojnie i gra bezbłędnie. Wzbudza szacunek i uznanie. 


W miejscu, gdzie droga się rozwidla i prowadzi dalej w górę, rośnie rozłożysty dąb. W jego cieniu od lat stoi ławeczka. Jeśli to wczesne popołudnie, spotkacie na niej trzy wiekowe mesdames, jak zawsze pochłonięte milczącą obserwacją, której nie jest w stanie nic zakłócić, nawet para młodych ludzi krążących przez dobry kwadrans wokół dębu samochodem z paryską rejestracją. Bo musicie wiedzieć, że mieszkańcy stolicy nie są tu mile widziani.

Tak, moja mapka skończyła się na drodze przed dębem. W. zmęczony jazdą woli krążyć wokół dębu niż zapuszczać się dalej w wąskie uliczki, które nie wiadomo gdzie prowadzą. Moglibyśmy tak krążyć do wieczora,  a staruszki nadal siedziałyby w bezruchu patrząc ślepo przed siebie, jakby nasz samochód był co najwyżej jedną z sennie przelatujących pszczół szukających kolejnego kwiatka. 


A nasz kwiat był tuż obok. Jak mogliśmy go od razu nie zauważyć? Może to wina ogromnych krzewów hortensji, które skrywały przejście na dziedziniec, a może bujnych winorośli, które tuliły się do XIV-wiecznych murów... Dwa uderzenia kołatką i skrzypiące ciężkie drzwi powoli się rozchylają. Wita nas Aurelia - piękna, serdeczna, uśmiechnięta. Czuję, że znam ją od lat, a przecież widzę po raz pierwszy w życiu. 


Prowadzi nas bocznym wejściem przez ukrytą w jednej z wieżyczek bibliotekę. Sięgające wysoko pod sufit półki uginają się od starych książek. Chcę je dotknąć, otworzyć, ale już otwierają się kolejne drzwi i wchodzimy do ogromnej sali kominkowej. Tu Eric wieczorami gra na fortepianie. Zimna marmurowa podłoga niesie chłód i odbija echem stukot naszych walizek. Wnosimy je po spiralnych kamiennych schodach. Są wąskie i strome. Panuje półmrok i kojący chłód. Zbudzona naszymi krokami Minouche miałczy tak, że przez chwilę myślę, iż w zamku straszy.


Zatrzymujemy się przed ciężkimi drewnianymi drzwiami do naszego pokoju. Za tymi drzwiami czekają na spełnienie nasze kolejne marzenia. Wybrałam Pokój morelowy, z miłości do tych owoców. Morelowe odcienie ścian subtelnie odbijają światło ukryte za zamkniętymi okiennicami. Zostajemy sami, kładziemy walizki i mimo ciszy, jaka nastaje, słyszę jak w każdym z nas rozbrzmiewają słowa zachwytu i szczęścia "Jest pięknie. Tak jak w naszych marzeniach. "


Podchodzę do okna, by spełnić kolejne - zawsze o tym marzyłam. Rozsuwam zawiasy i otwieram na oścież szerokie turkusowe okiennice. Wstrzymuję oddech.  Zalewa mnie fala słonecznego ciepła pachnącego słodyczą dojrzewających na parapecie melonów i moreli.   Ten moment olśniewa i zachwyca, już na zawsze będzie spełnieniem. 


Morelowy pokój kryje wiele tajemnic. Jedną z nich jest przejście do łazienki, które trzeba odkryć otwierając jedne z wielu drzwi ogromnej szafy.  Nigdy nie odkrytą do końca tajemnicą pozostaje Eric, pisarz i pasjonat gotowania, który w ciągu dnia kryje się w zakamarkach zamku zapisując kolejne strony swoich książek, a wieczorem gotuje wspaniałe i wystawne kolacje dla gości. Ale nigdy nie zasiada do stołu. Tylko raz udaje mi się dojrzeć jego postać znikającą w bibliotece. Rolę gospodyni i cudownej towarzyszki kolacji pełni Aurelia. To od niej dostaję kilka strzeżonych przez Erica receptur...


Zapisuję je w zeszycie. Tym samym, który właśnie odnalazłam. Z każdej podróży wracam z zeszytem, w którym spisuję dzień po dniu. Chowam je później w różne miejsca i celowo o nich zapominam. Właśnie po to, by znaleźć je w deszczowy dzień i przenieść się w czasie. 


Przygotowuję deser, którego smak, podobnie jak słowa z zeszytu, przenosi mnie na rozgrzaną prowansalską łąkę, pole lawendy i kolorowy koc. Łyżka za łyżką, słowo za słowem i już tam jestem. A Wy? Wybierzecie się ze mną? Możemy wyruszyć już teraz.   Lawendowa panna cotta ma subtelny, delikatny aromat, tak jak zapach lawendy niesiony wiatrem w skwarne popołudnie. Do tego słodycz  moreli pieczonych z lawendowym miodem i tymiankiem.  Tak smakuje moja Prowansja... A jak brzmi? Posłuchajcie ...


Ma jeszcze wiele innych smaków, podobnie jak ja wspomnień, którymi chciałabym się z Wami podzielić, ale o spadających wprost na talerze słodkich figach, alarmie bombowym i najlepszym tabbouleh opowiem Wam innym razem.


LAWENDOWA PANNA COTTA

2,5 łyżeczki żelatyny  w proszku
250ml śmietany kremówki 
250 ml mleka 
1/2 filiżanki cukru (dałam mniej)
2 płaskie łyżki suszonych kwiatów lawendy
1/2 laski wanilii


W miseczce zalać żelatynę 2 łyżkami zimnej wody i odstawić na kilka minut, by napęczniała. W tym czasie do niewielkiego rondelka z grubym dnem wlać śmietanę, mleko i wsypać cukier oraz lawendę. Wstawić na średni ogień. Laskę wanilii przeciąć wzdłuż na pół, końcówką ostrego noża zeskrobać z jednej połówki ziarenka wanilii i wraz z połową laski włożyć do rondelka. Gdy całość się zagotuje zdjąć z ognia i dodać namoczoną żelatynę, mieszać aż się całkowicie rozpuści. Wyjąć laskę wanilii i przecedzić przez sito, by usunąć lawendę. Masę wlać do przygotowanych naczynek i wstawić do lodówki, by zastygła - ok. 3 h (u mnie trwało to 1,5 h). 

PIECZONE MORELE
/ilość wg uznania/

dojrzałe morele
brązowy cukier
miód lawendowy (można zastąpić innym)
świeży tymianek

Morele przekroić na pół, usunąć pestki i ułożyć nacięciem do góry w naczyniu do zapiekania. W zagłębienia po pestkach wsypać odrobinę cukru. Dodać miód i posypać świeżymi listkami tymianku. Włożyć do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni i podpiekać przez ok. 20-25 minut, aż puszczą sok i delikatnie się przyrumienią. 

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails