Bardzo rzadko przygotowuję coś z samych białek. Ale raz na ruski rok zdarzy się, że zostaje od czegoś (np. tortu bezowego, niekoniecznie takiego plaskacza jak tu) dużo żółtek, a miednica majonezu akurat nie jest mi potrzebna. Wtedy można zrobić takie cóś jak suszone żółteczka. Uprzedzam pytanie "ale po co?!", bo jedliśmy je - zgodnie z sugestią autorki przepisu- jako posypkę do makaronu i jako dodatek do sałatki ze świeżych warzyw. Smakują trochę jak okrutnie słony, dojrzewający ser, ale bajerek "wizualny" jest... No i nikt, kto nie zna procesu produkcji nie zgadnie, cóż to takiego (Zulajda myślała, że to żelki pomarańczowe, zwłaszcza, że moje kurki - bez żadnej tam kukurydzy! - niosą naprawdę żółciutkie jajka).
Przepis pochodzi od Pani Ogrodnik (KLIK!) i jest opisany niezwykle dokładnie i przekonująco. Od siebie dodam, że osiemnastogodzinne piłowanie suszarką puściłoby mnie z torbami, więc suszyłam je NA KALORYFERZE. Wiem, że to brzmi jak sen wariata, ale musimy przepalać w chałupie na dole, bo przy wilgotnym upale mielibyśmy w suterenach jedną wielką szalkę Petriego z kropidlakami jak młody las.
No i sól, w której się konserwowały oczywiście odzyskałam. Wyprażyłam ją w piekarniku i używam do gotowania ziemniaków.
Muszę pokazać ten myk swatowej, oni tam wszystko potrafią zakonserwować w soli, ale JAJ NIE!