Uziemiona w izolacji Marzynia dopieszczała siebie i obłożonego kwarantanną małżonka różnymi pysznościami. Pierożki ze szpinakiem, zapiekanki, ravioli, domowe lody, pizza - generalnie: wypasy! A że samopoczucie psuła nam tylko niemożność wychodzenia dalej, niż dookoła chałupy, więc na oczekiwany z utęsknieniem ostatni dzień niewoli postanowiłam zrobić największy hit - kotlety według Magdy Gessler, ze słoweńskiego schabu.
Na ranczu Marty i Janeza każdego roku żyją sobie w luksusach dwa wieprzki, karmione tylko ekologicznie, i nawet mieszkanko mają ze stałym wyjściem na podwórko. Niestety, jesienią muszą zamienić się w prszuty, salami, dojrzewające kiełbasy, wędzoną słoninę i coś, co się nazywa w Słowenii "żołądek", a jest jakby dojrzewającym, twardym jak kamień salcesonem. Martik po pierwszym świniobiciu stwierdził ze zdumieniem, że tam W OGÓLE nie robią schabu, polędwiczek czy mielonego, że już o normalnym salcesonie czy domowych pasztetówkach nie wspomnę. Ale w tym roku poprosiła, aby jednak masarz zostawił jej mięso na sznycle i kotlety, ku radości rodziny męża (nasze schabowe robią tam furorę!) i naszej, bo śliczny kawałek schabu trafił i do Polski. To najlepsze mięso na kotlety, jakie kiedykolwiek miałam, lepsze nawet, niż z naszych pamiętnych prosiaków Podenka i Bicenka, któreśmy u ciotki hodowali!
No i do tego - wiadomo! - własne kłócone ziemniaczki i surówka z warzyw z Ekohandlu, ta ulubiona, z porów. Z MAJONEZEM.
Ręka Marzyni, sięgająca na pewniaka do lodówki, zawisła dramatycznie w powietrzu. Bo jego NIE BYŁO!
Złamanie kwarantanny i zakup majonezu za trzydzieści tysi jednak nie wchodził w grę, więc postanowiłam - aż wstyd się przyznać że pierwszy raz w życiu! - zrobić domowy majonez.
Przygotowałam 2 żółtka, 1
łyżeczkę musztardy, 1 łyżkę octu jabłkowego, 1/4 łyżeczki soli, 1/2 łyżeczki cukru i 3/4
szklanki oleju. Obejrzałam trzy razy filmik na którym magicznie, w wysokim naczyniu, za podnoszonym wypielęgnowaną rączką blenderkiem puszył się majonezik. Zrobiłam wszystko takusieńko samo (z wyjątkiem wypieszczonej rączki - moja ostatni raz tak wyglądała w osiemdziesiątym dziewiątym, gdym stała przed ołtarzem :-D).
I co? I gucio! Rozpaczliwe próby wymiksowania rzadziuśkiej brejki skończyły się tym, że powstało mi coś na kształt kefiru wlanego do oleju.
Ale umna Marzynia nie po to hartowała się jako ta stal na kuchennym blacie, aby odpuszczać. Dwa razy przeczytane internety, jeszcze jedno żółteczko, kapeczkę musztardy, RĘCZNA trzepaczka i...
Zwycięstwo, zwycięstwo, zwyyycięęęstwooo! - zagrały mi wszystkie srebrne dzwony. No co za pycha! Co prawda wyszedł okrutnie żółty (bom miała tylko olej rzepakowy tłoczony na zimno, a i swojskie żółtka były należycie żółciutkie), ale to już strzegół 😜 I jak widać wcale nie spływa z łyżeczki, i jest kremowy, i można go trzymać tydzień (a może i dłużej) w lodówce.