Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinarne wpadki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinarne wpadki. Pokaż wszystkie posty

środa, 12 czerwca 2024

Alpejka z bzowym kremem, czyli słodki Triglav na deser

 

Kiedy jestem u Martika w Słowenii, zawsze pieczemy jakieś ciasta, coby olśnić spragnionych polskiej kuchni tubylców oraz podtrzymać uzasadnione przekonanie, że słodkości made in Poland są najlepsiejsze (noblesse oblige, patrz tu 😊)
 
Tym razem padło na karpatkę (dziewiąte miejsce w rankingu Best Cakes in the World). 
 
Dodatkową zachętą był fakt, że w górach czarny bez dopiero zaczynał kwitnąć, a ja sama miałam ochotę na wypróbowanie przepisu mistrza Maksymiliana ("Max gotuje z natury, klik", szczerze polecam tego bloga) na karpatkę z bzowym kremem. Rzeczywiście, aromat budyniowo-maślanej masy jest cudowny, oryginalny - jak określił to autor: poezja!
 
Ciasto postanowiłyśmy zrobić z przepisu pani Ani ("Ania gotuje, klik!"). Cały proces jest tam tak dokładnie i jasno opisany, że teoretycznie nie da się tego schrzanić. 
A jednak...
Rozsmarowane na dużej blasze (żeby było od razu na dwa blaty) ciasto parzone wsadziłyśmy do piekarnika na 200 stopni, środkowa półka, grzanie góra-dół, no prawilnie. 
Warując przed szybką we czworo (sekundował nam dzielnie zięć oraz kapiący śliną Loki) czekamy, aż karpatka zacznie rosnąć. Niestety, nie działo się nic. 
I nic, i nic.
Umna matka wpadła więc na genialny pomysł, żeby może jednak dać mu kopa termoobiegiem.  
I wtedy Obcy RUSZYŁ.

 Najpierw wybuliło go do góry, a potem zaczął pełznąć na szybkę, jak nie przymierzając The Blob z horroru (kto choć raz obejrzał to arcydzieło sztuki filmowej, ten wie 😂)
Najgorsze było jednak to, że cała powierzchnia płatu uformowała się w Alpy Julijskie, rychtyk ze słoweńskim Triglavem sterczącym ze 6 centów powyżej reszty masywu. 
Przepiliśmy problem znakomitym wineczkiem z Vipavskiej Doliny i postanowiliśmy podać ciasto takie, jakim orogeneza alpejska go wypiętrzyła.
Rodzina była tą alpejką smakowicie usatysfakcjonowana. Zaszczyt zjedzenia kawałka z Triglavem przypadł stricowi Matejowi, ponieważ ze swojego domu ma widok na tę koronną górę (od Marty z okien nie widać, trzeba wyjść nieco wyżej, na pastwiska). Ciasto było PYSZNE!
 


poniedziałek, 1 stycznia 2024

Krucho-drożdżowa świąteczna strucla, czyli "Jak nie piec makowca"!

 

Spójrz, ojcze i matko, i ty, bracie i siostro***, co można zrobić ze wspaniałym ciastem Siostry Anastazji, kiedy skrócisz sobie do druku przepis i wytniesz informację: "piec w keksówce"!😂
Marzynia, z powodu niedowidzenia o podłożu starczym (diagnoza przemiłej okulistki😘) musi sobie drukować przepisy czcionką 16 i więcej punktów. Długa receptura na ów makowiec (chciałoby się napisać: powyższy makowiec, ale zdjęcie sugeruje raczej krowi placek w naszej żółciutkiej, pogórzańskiej glinie) nie mieściła się na jednej stronie, więc wycięłam sobie część informacji, jakoby oczywistych. No i skasowałam zapis o umieszczeniu makowych strucli w wąskich formach w czasie pieczenia. Tłuste (300 gramów masła z margaryną!) i miękkie ciasto, pięknie wyrośnięte w dwa spasione wały, ułożyłam na tej dużej blasze z piekarnika, wsadziłam do pieca i poszłam oddawać się ciupaniu w kierki na komputerze. Zelektryzowała mnie dopiero uwaga małżonka, że "coś ci się, Marzyniu, rozłazi to ciasto...". Widok zza szybki był porażający: obydwa makowce rozlały się jak jajka sadzone drugiej świeżości po patelni i jeszcze na dodatek pękły, ujawniając nadzienie.
Cóż było robić - postanowiłam upiec je do końca. I to była dobra decyzja, bo ciasto jednak się upiekło, a smak był bardzo dobry. Dziesięcioosobowa Hurma i Czereda biesiadników, nawet nie korzystając z sugestii konsumpcji z zamkniętymi oczyma, pożarła na świętach obydwie strucle. 
A ja sobie już zapamiętam do końca życia, że ciasto krucho-drożdżowe należy piec w stosownej formie.
Słodkie życzenia noworoczne dla wszystkich blogowych przyjaciół!💝

*** Okrzyk sprzedawcy z targu w naszym miasteczku, wabiącego klientów do kupna maści na odciski, zapamiętany sprzed wielu lat.

sobota, 3 stycznia 2015

Parówki w szlafroczkach albo Zgrzybiali Beduini


 Nasz ostatni wytwór, hie hie... 
Dżordżyk, Jasiek, Zuźka i Umiłowana Przywódczyni zrobili se na śniadanie paróweczki, ale żeby nie było już tak grzybowo-kapustno-pierożaśnie jak przez ostatnie  2 tygodnie, to wyzawijaliśmy parówki w burnusy i kefije na głowy z ciasta francuskiego. Widziałam to gdzieś w necie jako "Parówkowych sułtanów".
Nie wiemy, dlaczego się z letka skiepścili - pewnie te szaty trzeba było posmarować białkiem, coby się nie rozwijały. No i kiedy wyjmowałam ich z piekarnika jeszcze mieli godny wygląd, wręcz tryskali optymizmem i tłuszczem z pulchnych obliczy. Niestety, po wystygnięciu zaczęli się kurczyć w oczach i w końcu wyglądali jak Idrys, Gebhr i Chamis mocno nadżarci trądem. No zobaczcie sami :-D
P.S. Zdjęcie komórką Jaśka, może i lepiej, bo kulinarnego szału nima...

czwartek, 27 lutego 2014

Kulinarne wpadki czyli ŻADNEGO CHRUPANIA NIE BYŁO!

Te brązowe wydmy, które widzicie, to mój kurczak w krakersach. Zdjęcie jest beznadziejne, bo i po co artystycznie uwieczniać porażkę. Przepisów na piersi kurczaka pieczone w krakersach jest mnóstwo. Oczywiście te piersi dało się zjeść i rzeczywiście mięso było soczyste, ale niestety żadnego "krrruchutka" (cytat) nie było!!!
Wręcz przeciwnie: im bardziej zaglądałam i macałam wierzch, tym bardziej mokra i mazista robiła się obsypka. Okruchy jak gąbka piły wilgoć z piekącego się mięsa. Próba dania im szansy wychrupczenia się pod wichrem termoobiegu spowodowała przypalenie boków i lekkie wysuszenie jednego na sto okruszków, który tam akurat wystawał najbardziej. 
Hurma i Czereda, oczekująca ze śliniaczkami pod brodami i sztućcami na sztorc w niecierpliwie drżących dłoniach, na początku zakwiczała radośnie. 
A po chwili Jurand zapytał: 
- Maaamuś, a ta Kasia na wierzchu, musi to być?!
- Jaka KASIA???
- Nooo, Glinka...

P.S. Ma ktoś pomysła, dlaczego wszystkim chrupało, a mnie nie?

środa, 22 maja 2013

Nie idźcie tą drogą! - czyli tarta rabarbarowa

Marzynia chciała se zrobić kwaśną tartę. Wypatrzyłam zielony rabarbar (myśle se: bedzie kwos) i wbrew protestom Hurmy i Czeredy, która nie lubi tego warzywa, upiekłam tartę. Musieli mi ją cichcem zazionąć, bo mimo doświadczenia kulinarnego (trzydzieści lat przy garach to w końcu nie w kij dmuchał) wyszedł niezjadliwy gnyc. Rzewień puścił tyle wody, że ciasto pod nim było kompletnie surowe. Po rozbabraniu wyglądało to jak wspomnienie przedwczorajszego obiadu w czasie wycieczki do Rygi. Trzeba było chyba ten rumbarbar poddusić, odlać wodę i wyłożyć na podpieczone ciasto, a nie ładować na surowe. 
A swoją drogą nie ogarniam, poczemuż on był taki nawodniony. Wszak u nas nie padało tydzień... Chyba że przyjechał ze Świętokrzyskiego, tam podobno były oberwania chmury. Albo baba z targowicy namoczyła go na noc, bo rzeczywiście był na wagę...

sobota, 25 grudnia 2010

Strucla - gniot i świąteczny toast nalewkami Rivermana



Wszystkim "blogowym" przyjaciołom, znajomym i gościom życzę spokojnych i miłych świąt. Chętnie ugościłabym najbliższych, od których dostałam tyle ciepłych życzeń, w swoim domu (fajna byłaby to impreza, oj...). 
Co do specyjałów, to już chyba z rok obiecuję Rivermanowi te domowe nalewki. Na razie zanęcę go zdjęciami, bo pasuje mi wznieść toast za Wasze zdrowie. Kapeczkę mi dekor spłynął a i sztafaż niewyszukany, ale najważniejsze, że som dobryńkie. 
To jest jakby malibu i cosik jak bajlejsajriszkrim madeby Marzynia (ach, jak ja TO wymawiam, nawet Pieprzu by mię pochwalił).

Żebyście jednak nie myśleli, że Marzynia jezd tak gienialna, że nie ma na nią kulinarnych haków nawet agent Bartolini Bartłomiej, to wklejam zdjęcia strucli drożdżowej, którą popełniłam na święta. Piekłam według wszelkich arkanów sztuki kulinarnej. Na tym zdjęciu bez lampy można się jeszcze od bidy przypatrzeć kolorom i zastanowić, co to może być. Dlatego wklejam zdjęcie z lampą błyskową, które bezlitośnie obnażyło ten gniot.
Całuski świąteczne - Marzynia!



dodano 1 stycznia 2011 rok (no cóż, musztarda po obiedzie...)
Przepisy na te nalewki są znacznie prostsze, niż większość znalezionych w necie czy książkach. Właściwie to nie są nalewki, bo to ani nie naciąga, ani nie dojrzewa, no może to pseudo-malibu trochę, i to są właściwie takie miksy, żeby nie użyć słowa: bełty. Ale są smaczne i niedrogie, a efekt końcowy jest zadowalający, przynajmniej dla takiego niewyrobionego podniebienia, jak moje.

Coś jakby malibu:
SKŁADNIKI:
20 dkg wiórków kokosowych (niestety, w naszym miasteczku nie było mleczka kokosowego, trzeba było sobie jakoś poradzić),
½ litra wódki żołądkowej białej („Czysta de Luxe”, naprawdę dobra, o ile wódkę można nazwać dobrą),
0,5 litra mleka skondensowanego słodzonego (z Gostynia jest dobre),
ewentualnie mleko zwykłe lub śmietanka, jeżeli napój wyda się nam zbyt słodki,
odrobina esencji waniliowej (wg uznania)
WYKONANIE:
Mniej więcej tydzień wcześniej przygotować półfabrykat: wiórki zalać wódką, najlepiej w dużej butli lub szklanym słoju (byle nie po ogórkach, śledziach lub papryce marynowanej). Moje wiórki wydały mi się suche i mało kokosowe, nie miałam też mleczka kokosowego. Niewiele myśląc zmiksowałam partiami wódkę z tymi wiórami na alkoholową pulpę. Dobrze, że nie trzeba było tego przeżuwać jak na cziczę, nie wytrzeźwiałabym tydzień. 
Zrobił się cały słoik śnieżnobiałej, pachnącej massy.
W przeddzień zamierzonej degustacji trzeba tę massę odcisnąć. Najlepsza jest gęsta bawełniana, biała szmatka. Wychodzi mleczny płyn, pachnący Karaibami. 
No i teraz już prościzna: mieszamy z mlekiem skondensowanym, ewentualnie rozcieńczamy zwykłym mlekiem czy słodką śmietanką (ja dałam mleko, i tak wydawało mi się bardzo mleczne), można dodać ciutkę esencji waniliowej.

Wyrób bajlejsopodobny:
SKŁADNIKI:
½ litra wódki żołądkowej białej,
puszka masy karmelowej (kajmakowej, krówkowej) z Gostynia (najlepsza); trzeba uważać, żeby nie była smakowa, tylko taka najzwyklejsza, jakby z gotowanego 3 godziny mleka słodzonego. Obadałam już różne, ta z Gostynia jest IDENTYCZNA jak domowa;
½ litra mleka skondensowanego niesłodzonego,
napar z 6 łyżeczek dobrej kawy rozpuszczalnej, zaparzonej małą ilością gorącej wody.
WYKONANIE:
Jest banalnie proste, praktycznie można częstować gości zaraz po sporządzeniu. Masę krówkową wykładamy do głębokiej miski i za pomocą ręcznego blendera miksujemy aż do rozpuszczenia z wódką. Dolewamy mleko konsens i napar kawy. Regulujemy intensywność aromatu i słodycz napoju wg uznania, ewentualnie dolewając mleka czy kawy. Wychodzi idealnie jednolita, gładziutka, pachnąca krówkami nalewka. Fajnie smakuje, gdy zanurzony w osłodzonej wodzie brzeżek kieliszka umoczymy w kawie.

niedziela, 28 listopada 2010

Śniadanie bacy czyli co zrobić z bundzem?




Tydzień temu weekend spędziłam w Zakopanem, nie z ukochanem co prawda, ale z przyjaciółką, co jest w pewnym wieku więcej warte. Od przemiłej gaździny zakupiłam (po raz pierwszy w życiu) ogromną bołde świeżego bundzu (buncu?). To dziwne, że taki niby-miszczuniu jeszcze w życiu nie jadł tego sera; za to teraz już wiem: to jest mój ulubieniec wśród serów białych. Oczywiście nic nie zastąpi zwykłego sera białego, ale wśród smaków niecodziennych ten jest najlepsiejszy. Mozzarella moim skromnym zdaniem się nie umywa, nie mówiąc już o tej bezpciowej rikotcie czy serkach typu „wiejski”, co nigdy na wsi nie były. Proszę nie mieć mi za złe sponiewierania rikotty, ale de gustibus… itede.
Ja miałam wersję lekko soloną. Ser jest zwięzły, ale daje się kruszyć, świszczy w zębach, topi się idealnie, smakuje i na słodko i na słono, a z czasem jest coraz lepszy. Niestety, nie dowiedziałam się, jak smakuje zgliwiony i przesmażony, ponieważ półtora kilograma bundzu zeżarłam w tydzień sama i nie doczekał. 
Oprócz wyżerania z lodówki po kawałku solo, robiłam z nim takie rzeczy:
- makaron z suszonymi pomidorami, czosnkiem i bundzem w kostkę (analogicznie jak z mozzarellą, smakowało jeszcze lepiej),
- zapiekane jaja, które se nazwałam: śniadanie „bacy” ("jaja bacy" brzmiało jednak zbyt śmiało, uczniowie podczytują tego bloga),
- kasza gryczana z kruszonym bundzem (obiad „gaździny”),
- bundz a’ la mozzarella z pomidorami i oliwą (kolacja „frejyrki”).
Oczywiście konsumpcji dokonała osobiście i wyłącznie Marzynia.
Dzisiaj propozycja śniadaniowa. Kiedy będziecie wyganiać wiosną owce na halę - jak znalazł!

SKŁADNIKI:
3 plastry bekonu (lub boczku, jeśli hala jest powyżej tysiąca metrów),
2 jajka,
3 plastry bundzu,
sól, pieprz, ulubione przyprawy,
zdała by się jeszcze jakaś zielenina do posypania, ale miałam tylko lubczyk suszony - wskazany, gdy po drodze zamierzamy odwiedzić frejyrkę).

WYKONANIE:
Na patelni podsmażamy bekon, jeśli jest bardzo chudy, można posmarować ją jakimś tłuszczem. Ja jestem szczęśliwą posiadaczką żeliwnej patelni z odkręcaną rączką, waży chyba z dziesięć kilo, ale zarówno w gotowaniu, jak i w rozkuwaniu zakutych łbów jest niezastąpiona.
Następnie ostrożnie usadzamy na bekonie jajka, solimy i kładziemy na to kawałki sera. Wsuwamy do piekarnika, najlepiej na opcji grill, tylko nie tuż pod grzałkę, a piętro niżej. Zapiekamy aż jajka zetną się do pożądanego stanu (jeśli są świeże, np. od bacy, to żółteczka nie powinny się rozlać), a serek rozpuści. Następnie pieprzymy i dosmaczamy czym tam kto lubi.
Na trzecim zdjęciu jest coś, co wygląda jak piętka wyjątkowo udanego chlebka. Wrodzona uczciwość nie pozwala mi stwierdzić, że jest to cudowny, staropolski chleb wypieku Marzyni. Owszem, jest to wypiek Marzyni, ale z chleba z ziemniakami, który piekłam wczoraj, do spożycia nadawała się jedynie atrakcyjna wizualnie skórka. Resztę musiałam wprost WYRZUCIĆ, ponieważ nawet świnie mojego kolegi Boszczownika mogłyby konsumpcji tego ober-zakalca nie przetrzymać.

wtorek, 4 maja 2010

Tosty z pumpernikla z jajecznicą



Tosty wyglądają bardzo apetycznie, nieprawdaż? Tymczasem są twarde i trzeba się ostro napracować szczękami, aby je przemleć. Na szczęście byłam jedynym konsumentem tego śniadanka świątecznego; tym razem hurma i czereda nie musiała żałować, że gnili, gdy matka już obżerała się cichcem.
Te grzanki właściwie zawdzięczam Jurandowi, który przestraszony, że ludzie w piątek wykupili CAŁY chleb  CAŁYM mieście, wykupił resztę zapasów z magazynów z "Biedronki" (specjalny samolot z centrali gdzieś w Portugalii przyleciał do nas, przywieźli i sprzedali nawet te czarne chlebowe cegłówki, co wypiekał jeszcze sam Jeronimo w 1792 roku). 
Następnie okazało się, że w sobotę są otwarte sklepy i pieczywo oczywiście też jest. I zostalismy z półrocznym zapasem czarnego chleba w typie pumpernikla. 
Przypomniało mi się, że mam gdzieś przepis Karola Okrasy na takie tościki pieczone z pokruszonego pumpernikla. Zmodyfikowałam oryginał (tam były proporcje mąki, chleba i masła 3:1:2) i upiekłam przepięknej urody placuszki, które są raczej na paradę. Jednak wrodzona uczciwość nakazuje mi zamieścić także i taki przepis, który może komuś nie smakować (ku przestrodze), a poza tym jajecznica była przepyszna (po strąceniu z tościków, he he he...)

Składniki:
6 kromek czarnego chleba typu pumpernikiel (może być stary i suchy),
tyle samo (na oko) mąki, ile tego chlebka,
2 łyżki masła,
ulubione przyprawy,
1 żółtko,
odrobina zimnej wody.
Wykonanie:
Piekarnik nastawić na 200 stopni, góra i dół. 
Chleb drobno pokruszyć (bez skórki). Dosypać tyle mąki, ile mniej więcej jest tej ośródki. Dodać masło, zrobić palcami coś w rodzaju kruszonki. Przyprawić (ja dałam trochę soli, lubczyku i suszonego czosnku). Zarobić to "ciasto" żółtkiem i zimną wodą, wyjdzie coś w rodzaju twardego kruchego ciasta jak na kisz. 
Rozwałkować na placek grubości 0,5 cm, wyciąć szklanką kółeczka, przenieść na blachę (przydaje się papier do pieczenia lub mata silikonowa). 
Piec aż się zarumienią, jakieś 8-10 minut.
Jajecznicę każdy umie zrobić. Ważne jest, aby była na świeżym maśle, nie za twarda, ale i nie lejąca (ja nie lubię "żywej"). Nie lubię także bełtanej, zwłaszcza z mlekiem, czy - o zgrozo! - z mąką, ciotka mnie w dzieciństwie katowała taką oszukaną jajecznicą. No i wiadomo, trza mieć swojskie jaja, wtedy wychodzi taka żółciutka (a nie pomarańczowa) i pachnąca :-)

sobota, 5 grudnia 2009

Guacamole



W środę byłam w Biedronce, tuż przed zamknięciem, aby uniknąć dzikich tłumów ludzi, już owładniętych szałem zakupów (chyba przedmikołajowych). Z kostką masła, mlekiem i serem „Klinkiem” (naprawdę dobry!) już zmierzałam do kasy, kiedy oko mi padło na stoisko z warzywami. Martik też zauważył coś niezwykłego – jakieś owoce o kształcie gruszki i błyszczącej, zielonej skórce. Awokado!
Myśle se – po co mi awokado? Ale patrze na cenę: 1,75! 
No to kupię, zobaczymy, co to za mecyje.

Przez prawie wszystkie wypasione blogi przewijają się ochy i achy na temat pasty z awokado, z Meksyku czy skądsik, pod nazwą guacamole. Wszystkie majo głakamole – mam i ja!!!
Ponieważ owoce były twardawe, położyłam je na parapecie, bo wyczytałam, że same dojrzeją. Rzeczywiście – po 3 dniach były mięciutkie. 
Tymczasem przestudiowałam przepisy w necie i znalazłam przepis – matkę, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo wśród smakoszy zdania co do JEDYNEGO, PRAWDZIWEGO GUACAMOLE są podzielone. W okolicach drugiego śniadania zabrałam się za misterium wykonania kultowego sosiku. Nawet grzanki przysmażyłam na oliwie, coby było trędi już na maksa. I CO?
I NIEDOBRE MI WYSZŁO!!!
Albo coś skiepściłam, ale tam nie ma co skiepścić, albo moje czerewiaste, wygarbowane barszczem i ziemniakami podniebienie nie jest godne tego smaku, bo jadłam, a w gębie mi rosło.
Rodzina, najpierw podejrzliwie obserwująca moje przygotowania, złośliwie dopingowała: „No jedz mamo, jedz, na świecie to jedzą bez przerwy…”
Martik bohatersko spróbował, ale odpadł po dwóch kęsach.
Wszystkich miłośników tej przekąski przepraszam, ale przepis podaję tylko z kronikarskiego obowiązku. No i zdjęcia wyszły, jak na ironię, śliczne i smakowite. 
Najpyszniejszy w tym sosie jest jednak KOLOREK :-)

SKŁADNIKI:
2 średniej wielkości awokado,
mała cebulka,
ząbek czosnku,
sproszkowane chili (nie miałam świeżego, ale to chyba nie stanowi),
2 łyżki soku z cytryny,
sól (morska! to przemawia chyba na moją korzyść, no nie?).

WYKONANIE:
Cebulkę drobniuteńko zszatkowałam. Awokado rozgniotłam widelcem, wymieszałam z sokiem z cytryny, cebulką i zmiażdżonym czosnkiem. Tam jeszcze powinna być świeża kolendra, ale raz że nie miałam, a dwa, że nie lubię jej smaku. Można podobnież zastąpić natką pietruszki, ale też nie było. Więc doprawiłam chili i solą (MORSKĄ, ach ten smak niebiański! tiaaa...). 
Szybciutko, żeby mi nie ściemniało, nałożyłam na grzaneczki, zrobiłam zdjęcia i…
Dobrze, że to awokado było tanie…


środa, 25 listopada 2009

Malinowy sorbet

2009-09-01
Ostatnie dni wakacji upłynęły pod znakiem nieróbstwa, w tym także kuchennego. Oprócz pseudo-chińszczyzny (chociaż Konik powiedział, że smakowała prawie identycznie, jak na Chinatown) i nieśmiertelnych udek z frytkami nie gotowałam prawie nic. Oczywiście nie oznacza to kuchennej posuchy, ale (nie licząc owego chińczyka i frytek) było to jedzonko z rodzaju slowfood. I myślę, że nie powstydzilibysię nas członkowie tej organizacji, bo ziemniaki z ogniska z urobionym twarożkiem, suszone na słońcu pomidorki, sorbet ze świeżych malin, zgliwiony serek a nawet - to już wypas totalny - domowe masło, śmiało plasują nas wśród miłośników "prawdziwego" jedzenia.
A teraz po kolei: dziewczynki, nie wiedząc już jak przerobić tony malin, postanowiły zrobić lody domowe sposobem Susanny (patrz: dolce fragola). Niestety, nie dopytały się i próbowały ubić ciepłą śmietankę 30-tkę. I wyszło wspaniałe, śmietankowe masełko!










Maliny, katorżniczo przetarte przez metalowe sitko drewnianą pałką babuni, pozostały jednak nadal nie przerobione. Wobec tego zamiast lodów dziewczynki zrobiły sorbet - coś w rodzaju granity, jaką jadłam na Capri (ale ze mnie światowa babka!).
SKŁADNIKI są bajecznie proste: maliny, cukier puder, łyżka soku z cytryny.

Maliny trzeba przetrzeć przez sito, dosłodzić do smaku, doprawić sokiem z cytryny i zamrozić, co jakiś czas przemieszując, aby nie zrobiła się malinowa cegiełka. I tyle. Orzeźwiające, ale nie warte zachodu z przecieraniem...

Zdjęć z ogniska niestety nie mogę zamieścić (wszyscy byliśmy przykładnie usmoleni przypieczonymi skórkami z ziemniaków)












To jest smażony gliwiony serek z lubczykiem, czosnkiem i grzybami. Grzybków było tym razem niestety tylko 4, nikczemnej zaiste wielkości (coś w okolicach kapsla od butelki), więc nie opłacało się ich suszyć. Po przesmażeniu na masełku dodałam je do sera. Smaku nie czuć, ale fajnie wygladają na przekroju. A na wierzchu są suszone pomidorki.
Życzę wszystkim z początkiem roku szkolnego delektowania się smakiem prawdziwego jedzenia. Precz z fastfoodami!