Pokazywanie postów oznaczonych etykietą desery. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą desery. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 9 grudnia 2024

Tęczowa kostka czyli kolorowy chapsik dla wnuczki

 

Właściwie miał to być tęczowy, ekspresowy sernik na zimno, o pięknie układających się, grających kolorami warstwach ... Tiaaa... 
Helenka wykonała go mistrzowsko (klik!) i Marzynia też chciała olśnić rodzinę, widząc już oczami wyobraźni, jak najpierw podziwiają idealnie gładką, kuszącą kopułę, a potem wysławiają artyzm kulinarny Umiłowanej Przywódczyni😂
Niestety. Przygotowawszy 5 porcji serka labneh (sama zrobiłam!) z bitą śmietaną i galaretkami w pięciu smakach i kolorach, zorientowałam się, że nie ma mowy, by ta ilość weszła do silikonowej, fikuśnej formy. Złapałam więc największą michę plastikową i pracowicie wylewając łyżką kolejne warstwy napełniłam ją w całości, zadowolona, że będzie duuużo!
Ale miska była szurpata. 
A że Marzynia - wiadomo - ślepawa, więc sprawa się rypła dopiero na drugi dzień rano. 
W żaden sposób nie dało się odkleić massy od ścianek. Wizja wypełniania komory zlewu wrzątkiem i odtapiania sernika od ścianek miski tak mnie zniechęciła, że poszłam w rozwiązanie siłowe. Odkuwszy deser od naczynia, ze smutkiem spojrzałam na nieforemne tęczowe bołdy. Małżonek, dyszący mi w kark w oczekiwaniu na początek konsumpcji, stwierdził, że przecież nic się nie stało, bo liczy się smak. 
A smak był pyszny.
Więc dzieciom wykroiłam co lepsze porcje, a reszta została już niedbale pocięta w   kawałki, które można było wpakować na raz do paszczy.
Rozchmurzyłam się dopiero, gdy okazało się, że Matyldzia i tak jest zachwycona💖
 

niedziela, 30 czerwca 2024

Torcik naleśnikowy z serkiem labneh

 

Kiedy mała Matyldzia gości u nas na wsi to naleśniki są żelaznym punktem programu na podwieczorek (no chyba, że są proziaki albo tzw. placuchy pieczone na blasze, ale rozpalanie pod kuchnią w 32. stopniowym upale to by było jednak samobójstwo). Czasami nawet Ona z dziadkiem nie są w stanie pochłonąć wszystkich, więc zostało mi od wczoraj 4 sztuki.No i przepyszny serek labneh, do zrobienia którego skłonił mnie wpis Pieseczka (o tutaj, klik! jest to dokładnie opisane). Ten serek to jakaś rewelacja, nie wiem, jak to możliwe, że nie robiłam go do tej pory. Jeśli zrobi się go bez soli czy cukru, to można stosować na każdy możliwy sposób, a odcedzanie przez całą noc robi go na tyle zwartym, że można kroić nawet w kromeczki na chleb.
Skomponowanie deseru do kawy to już tylko kwestia fantazji kulinarnej. Do mojego "torciku" z naleśników wykorzystałam ostatnich truskawkowych Mohikanów oraz resztkę polewy czekoladowej (wydartej Dziadziowi z ust, bo już chciał ją pożreć solo po wyjeździe wnuczki, należycie wysmarowanej czekoladą i serkiem w czasie frenetycznej konsumpcji 🙆).
 

niedziela, 21 kwietnia 2024

Jabłka z budyniem pod kruszonką. I mała zagadka 😻

 

Bardzo szybkie i bardzo proste "coś dobrego". Tak zasmakowało H&C, że ostatnio najczęściej gości u nas do kawy. Przepis znalazłam u Edytki (o tutaj: klik!) - dziękuję💏.
Uprościłam go maksymalnie, bo jabłek już nie uprażam, tylko normalnie kroję szare renety na spód naczynia żaroodpornego, pokrywam ugotowanym budyniem (w różnych smakach, chociaż wg mnie najlepszy waniliowy) i posypuję niedbale roztartą kruszonką (niecała szklanka mąki, pół szklanki zwykłego cukru, pół kostki masła, szczypta soli). Zanim kruszonka się zrumieni (190 stopni, środkowa półka, grzanie góra i dół) to jabłuszka się umasują elegancko.
W lodówce deser tężeje i można go normalnie porcjować jak ciasto, chociaż małżonka przyłapałam, jak wyżera jeszcze gorący łyżką (!).
Ten budyń tak jakby "izoluje" warstwę ciasta od owoców i myślę, że sprawdzi się przy bardziej soczystym rabarbarze czy np. truskawkach, bo wcześniej, gdy próbowałam robić  crumble, to zawsze kruszonka mi zamakała od soku😐
A teraz zagadka:
Jeżeli nasz pies Edi waży 18 kg, to ile może ważyć jeden z naszych kotów, zwany oficjalnie Manulem, a potocznie Spaślakiem lub wprost Wieprzkiem? 
I nie myślcie, że to myśmy go tak zapaśli: śledztwo wykazało, że najpierw (i rano, i wieczorem) leciał do mieszkającej naprzeciwko Cioci na posiłek, a potem ociężałym kurcgalopkiem do nas. 

 

niedziela, 20 listopada 2022

Marmoladki z jabłek

 

Corocznie jakieś jabłka, choćby psiary, owocują w starych sadach. Takich sadów, jak gdzieś w Grójcu na ten przykład, to u nas nie ma, bo na tych zbyrach nie da się prowadzić ekstensywnej uprawy, a inaczej rolnikom "nie popłoco"😄 
No i dobrze, bo ogromna - a często wzgardzona - część tego dobra trafia w moje wiecznie chciwe, a często wolne ręce. A trzeba mieć zapas czasu i dużo zapału, aby zrobić takie marmoladki. Więc ja, zamiast szturmować Biedrę, Lidla albo kruchtę (to główne zajęcia emerytów-autochtonów) porwałam się na ten zapomniany nieco, zdrowy i tani przysmak.
 
SKŁADNIKI (niestety, na oko, ale tu nic nie można zepsuć brakiem dokładnych proporcji):
jabłka,
cukier,
ulubione przyprawy korzenne (w moich jest po trochu cynamonu, goździków i kardamonu. I ciut ekstraktu waniliowego).
WYKONANIE:
Jabłka obrać, wykroić zabite miejsca. Moje jabłka to były spady, alem czyhała, żeby nie leżały za długo i nie zagniły - mimo to trzeba było pracowicie obrać szurpatą, grubą skórę (te skórki, które były "ładne", oraz gniazda nasienne, odłożyłam, bo widziałam u Marylki, że robi z nich pyszną herbatkę świąteczną (klik!), więc suszyły się potem razem z marmoladkami). Pokroić w plasterki, dodać goździki i rozgotować (cyrknąwszy nieco wody) w rondlu o grubym dnie. Ja to robiłam w stalowym, bo już wiedziałam, że na pewnym etapie będzie przywierać. 
Wyłowić goździki i zmiksować tę pulpę. Pewnie te grójeckie jabłuszka (albo szare renety) by się same rozpadły, ale moje nie chciały, więc potraktowałam je blenderem. 
Dodajemy cukier i aromaty do smaku - i zaczyna się zabawa w odparowywanie. 
Na początku idzie żwawo, ale gdy mocno zgęstnieje to już trzeba dziuczeć z kopystką w ręku i mieszać, mieszać, mieszać... 
Niektóre przepisy zalecają odparowywanie w piekarniku, ale ja mam elektryczny, więc nie chciałam nim piłować godzinami (bo nie śpię na pieniądzach...).
Kiedy massa już mocno zgęstnieje i nieco zbrązowieje wykładamy na wyścieloną pergaminem blaszkę i dosuszamy w piecu. W sensie w piekarniku. 
Moja prababcia Mistakowa suszyła takie powidła w bradrurze - na wierzchu właśnie robiła się taka elastyczna, sucha skórka, na która wszyscy dybaliśmy, ale nie wolno było jej obskubywać, bo ona chroniła resztę powideł (przechowywanych potem w kumorze, bez ŻADNEJ pasteryzacji, aż do wiosny). 
Ja to robiłam na termoobiegu w temperaturze 50 stopni, przy uchylonych drzwiczkach. Ponieważ wyłożyłam dość cienką warstwę to nawet szybko jabłczany płat zaczął przypominać (wyprażaną nie wiedzieć czemu) stolnicę silikonową. 
Wtedy w ruch poszły moje superaśne, ponaddwudziestoletnie foremki do ciast (o, te co na ikonce kuchennych przydasi obok), które mają tę zaletę, że można je mocno docisnąć dzięki szerokiej górze (metalowe od pierniczków miałabym zapewne wbite do kości😂). Masa bowiem okazała się już bardzo twarda i bardzo elastyczna (bez żadnej żelatyny!) i wykrawanie małych marmoladek chybaby się nie udało...
Na szczęście namanił się Jasiek (to ten z młodszej gałęzi Hurmy i Czeredy, ale od zawsze ze mną coś pitrasił, no i ma parę w rękach), więc pracowicie wykroiliśmy ze sto małych serduszek, gwiazdek, kwiatków i księżyców. Pozostało coś na kształt ażurowej wkładki do zlewu, którą żem pokroiła i zamknęła w słoiczku (widać na zdjęciu poniżej).
Marmoladki ułożyłam w blaszanej puszce, przekładając pergaminem. 
Dzisiaj degustacji dokonał Jurand i moja wnuczusia (bo - jak się każdy domyśla - dla niej robiłam ten przysmak). Dziecinie bardzo smakowały, ale "staremu" też, więc ja się tu dowiem, kto ma zaszparowane te jabłuszka w piwnicy (kochana sąsiadka Ewcia na pewno) i jeszcze NA PEWNO zrobię więcej. 

 

niedziela, 31 maja 2020

Serniczki na zimno z musem malinowym dla dzieciaczków

Gdyby ktoś w chwili zaćmienia kulinarnego zakupił sobie silikonowe foremki na mini babeczki z kominkiem w ilości sztuk: 6 (słownie: sześć) i już podjął decyzję, że jednak je wywali (no bo kto zarabia ciasto na SZEŚĆ babeczek?!) to niech tego jeszcze nie czyni. Bo na świętach wielkanocnych okazało się, że powyższe ciasteczka (deserki?) zrobiły furorę wśród dzieci właśnie. Pewnie to zasługa Martika, któren pieczołowicie wykonał z białej czekolady ozdoby i nawet jedną przeznaczyła dla mnie. Od razu po zjedzeniu żałowaliśmy, że nie kupiłam jednak 66 tych foremek. Nigdy nic w nich nie piekłam, ale na takie serniczki, z niespodzianką w środku, są świetne 😋
Masa serowa to po prostu serek mascarpone, ubity z małą śmietanką trzydziestką, wanilią i cukrem.  Stabilizuje się ją żelatyną (rozpuszczone i wystudzone 2 płaskie łyżeczki żelatyny trzeba najpierw zmiksować z odrobiną kremu - raz wlałam żelatynę do zimnej masy i grudek nie dało się już rozbić). Po zastygnięciu miękkie foremki dają się bez problemu zdjąć, serniczki stawiamy na herbatnikach lub pewnie lepiej okrągłych biszkoptach, a w otworki po kominkach można wpakować, co się chce. Maliny (mrożone lub świeże) polecam jednak przetrzeć. Ponieważ Martik chciał jednak efektu niespodzianki - zamaskowała malinowy środek ciemną czekoladą i figlaskami z białej.
Jureczek swoje ciastko - oczywiście to z jeżykiem - wsadził na raz do ust, przemełł i zdziwił się, że w środku były maliny. Jego odpowiedź ("Dżeeem?!") wywołała zrozumiałą frustrację u walczącej o drugą gwiazdkę Pirellego siostry. Może jednak nie trzeba było  kłaść deserku na petitku, wtedy musiałby zjeść łyżeczką 😜 

środa, 14 marca 2018

Ptasie mleczko

Właściwie nie jest to ptasie mleczko, tylko jakaś stabilizowana śmietankowa pianka, ale odkąd przeczytałam skład tego sklepowego, wybiłam z głowy mojemu miłośnikowi tej słodkości ów zakup. A poza tym nic tak nie łechce dumy Matki Polki, jak ochy i achy męża (rzeczywiście jest smaczne), no i z czystym sumieniem można stwierdzić, że mu nawet ptasiego mleka nie brakuje :-D
Za pomocą miksera robi się to błyskawicznie, przydają się także babcinowe półlitroczki (w blaszanych kubkach galaretka, wstawiona do zimnej wody w zlewie, błyskawicznie stygnie, więc śliniący się już małżonek nie musi długo czekać).
SKŁADNIKI:
- 0,5 litra śmietanki 30%, 
- kubek jogurtu typu greckiego,
- 2 różnokolorowe galaretki (troszkę chemii nie zawadzi hie hie..., gdy ktoś bardzo uważa, to można zrobić białe, na samej żelatynie lub agarze),
- 2 łyżeczki ksylitolu (albo cukru pudru, mój Pan jednak pożera słodkości z mniejszymi wyrzutami sumienia, gdy nie są dosładzane sacharozą, a jeszcze nie dotarło do niego, że taki cukier jest przecież w kupnej galaretce :-D),
- mała paczka petitków (też nie są konieczne, ale fajnie się kroi na porcje. Nie czytać składu!)
WYKONANIE:
Galaretki rozpuścić w niepełnych szklankach wrzątku, w osobnych garnuszkach ma się rozumieć. Jeśli zależy nam na szybkości, to wstawić do zimnej wody, tylko nie iść gadać z ciotką, bo zastaniemy je zastygnięte na beton (w takim przypadku ostrożnie podgrzać, rozpuściły się z powrotem i nic im nie było). Ubić śmietankę, dosłodzić, wymieszać z jogurtem na gładko. Gdy mamy złe doświadczenia z ubijaniem, można zajrzeć tu (klik!). Podzielić masę na pół i zanim wlejemy galaretkę, to najpierw trzeba wmiksować do garnuszka ze dwie łyżki tej ubitej śmietany (zapobiega to powstawaniu grudek, raz tak zepsułyśmy z Martikiem krem żelatyną - potrafi zastygać błyskawicznie w zetknięciu z zimną śmietanką). Jakieś prostokątne naczynie wyłożyć herbatnikami, wylać pierwszą warstwę, zastudzić (krzepnie szybko), potem drugi kolor i na wierzch znowu ciastka. Jeśli nie chce wyleźć z pojemnika (oczywiście NIGDY nie chce), to podgrzać od spodu w gorącej wodzie, delikatnie wyłożyć na deseczkę, a potem hopsa! odwrócić. 
I zawołać na Hurmę i Czeredę, że ptaki już wydojone :-)

 

sobota, 19 marca 2011

Malinowe pianki dla Zuzi i Jasia


Ciocia Marzynia chciała olśnić Jasia i Zunię, podjurgana wysypem bajecznych jedzonkowych cacuszek dla dzieci na blogach koleżanek. Zamiar udał się połowicznie, ponieważ owszem - oczami zjedli (tym bardziej, że nie ma u nas zwyczaju cackania się nad wizualną stroną deserów i byli zaskoczeni) - ale już przy konsumpcji okazało się, że pianka jest ZA KWAŚNA! No cóż, zemściła się moja awersja do zbyt słodkich "mymlaków" i deser (wg mnie przepyszny) dla dzieci był za mało słitaśny. Większość babeczek pożarli więc dorośli, ale chociaż ątre było miłe...
Literki czekoladowe też pozostawiają wiele do życzenia: szurpate, krzywe, a czekolada się ścięła nie wiedzieć czemu; w smaku nie czuć, ale widać, zdaję sobie sprawę że nie umywam się do mistrzyń obróbki czekolady.
Pianka malinowa jest zrobiona z bitej śmietany i przecieru z mrożonych malin z dodatkiem żelatyny. Okazało się, że ciasteczka digestive w sam raz pasują na spody. Foremkę blaszaną trzeba zanurzyć na dosłownie sekundę w gorącej wodzie, wtedy pianka elegancko wyskoczy na podstawione ciasteczko. Jak widać, nie wszystkie babeczki zachowały karby...
Nie wolno tylko zbyt długo trzymać masy w foremce, bo ściemnieje od blachy i będzie trącić metalem. Lepsze byłyby silikonowe foremki, ale mam tylko gładkie. 
Resztą pianki nabiłam rurki z francuskiego ciasta. Moim zdaniem bardzo smaczne, co zresztą potwierdziła starsza część H&C, usatysfakcjonowana, że wreszcie jest coś (jakby) słodkiego, a w każdym razie bez czosnku ;-)

sobota, 19 lutego 2011

Banoffee pie czyli Martik gotuje - Masssakrycznie słodka słodkość na amerykański strój


Ten deser popełnił Martik na babskie walentynki. Nie mógł liczyć na moją pomoc, ponieważ po pierwsze primo ja walentynki bojkotuję koncertowo, a po drugie primo - tu żadnej pomocy nie trzeba, bo ten cały banoffee pie jest do zrobienia prosty jak drut. 
Mnie od samego patrzenia na składniki zęby rozbolały, ale dziewczynki twierdziły, że pycha.I że się czepiam i wrzepiam komentarze.
Nie wiem, dlaczego amerykańskie desery robią kariery na cały świat…
Przepis przytaczam za panią Dorotką, której wspaniały blog: Moje wypieki był tutaj wielokrotnie już cytowany. Nawet ona stwierdziła, że tego nie da się zjeść więcej jak jeden kawałek.

Składniki na spód:
  • 85 g rozpuszczonego masła
  • 150 g ciastek digestive, pokruszonych
  • 25 g migdałów, zmielonych
  • 25 g orzechów laskowych, zmielonych
Składniki na masę toffi:
  • 2 puszki mleka skondensowanego słodzonego gotowanego przez 2 godziny pod przykryciem lub 2 puszki gotowej masy toffi (z takiej korzystałam) - każda puszka o wadze 400 g
  • 4 dojrzałe banany
  • sok z połowy cytryny
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej
  • 75 g gorzkiej czekolady, startej
  • 475 ml kremówki
Połączyć w naczyniu rozpuszczone masło, pokruszone ciastka, zmielone migdały i orzechy laskowe. Dobrze wymieszać, wcisnąć na dno blaszki do tarty o średnicy 23 cm.
Piec w nagrzanym do 180°C piekarniku przez 10 - 12 minut. Wyjąć, wystudzić.
Banany obrać, pokroić. Wycisnąć sok z połowy cytryny, dodać esencji waniliowej i wymieszać z pokrojonymi bananami. Masę wyłożyć na spód. Wierzch przykryć masą toffi z puszki. Posypać 50 g startej czekolady.
Kremówkę ubić, wyłożyć na czekoladę. Oprószyć pozostałymi 25 g startej czekolady.
Wstawić do lodówki na kilka godzin, by masa stężała (choć nigdy nie będzie w pełni sztywna, będzie miała konsystencję masy toffi).

Rzeczywiście, w środku było coś na kształt masakrycznie słodkiej lary, w której były zanurzone banany. Trzeba było nabierać łyżką. Dlatego zdjęcie tylko z wierzchu, aby miłośnicy bananów i toffi nie zrazili się do banoffi.
P.S. Nie wiem, czy zauważyliście, ale część opisu wyszła mi w rymowankach. To chyba skutek dwóch sążnistych porcji kaszanki, które dzisiaj opyliłam na obiad i kolację. Z ogóreczkiem kiszonym, ma się rozumieć. 
Gwoli sprawiedliwości dodam, że Johna i Mary z Midwestu pewnie też by zemdliło na widok i zapach mojego talerza.

czwartek, 14 stycznia 2010

Kawowa pianka z wiśniami

Ten deser jest wyjątkowo prosty, a pyszny. Przepis na zamówienie Davidiana :-)

Niestety, Mamcia przedobrzyła z wykończeniem dzieła (bo chytrość na kąplimęty ją zaślepiła) i zamiast nałożyć piankę normalnie łyżką, to się wysiliła na wyciskanie przez rękawek cukierniczy, od którego się zgubiły ozdobne końcówki. W rezultacie wierzch deseru przypomina poukładane w zwoje jelita cienkie, wyszlamowane i czekające na wypełnienie kiełbasianym farszem.
Więc Davuniu, jedyne co radzę wycisnąć, to trochu grosza na dobre wino (białe), bo reszta kolacji jest niedroga i smaczna.
Przepis jutro :-)


No to już jest jutro!
SKŁADNIKI:
woreczek wiśni mrożonych, drylowanych (np. Hortex),
kopiata łyżka cukru,
płaska łyżeczka żelatyny,
mała śmietanka (200 ml) do ubijania, czyli 30% lub 36% (ja zawsze kupuję "Łaciatą"),
łyżeczka cukru waniliowego,
łyżeczka lub dwie kawy rozpuszczalnej liofilizowanej (czyli w łatwo rozpuszczalnym proszku lub granulkach),
zagęstnik do bitej śmietany Oetkera (są w każdym markecie).
WYKONANIE:
Ponieważ na 2 osoby spokojnie wystarczy pół woreczka wiśni, więc przesypujemy żądaną ilość do rondelka, cyrkamy ciutke wody i posypujemy cukrem. Na malutkim ogieńku gotujemy dotąd, aż wiśnie stracą smak surowizny, ale się nie rozgotują (to trwa niedługo, ale sorry, nie "chytałam" czasu). Gorące posypujemy żelatyną, dokładnie mieszamy, kiedy wystygną powstanie taka jakby gęsta konfitura z wiśni, ale z posmakiem świeżego owocu.
Śmietankę warto przed ubijaniem wstawić na 15 minut do zamrażalnika, bo zimna się lepiej ubije. Następnie miksujemy mikserem na wolnych obrotach lub tradycyjnie trzepaczką (lub, jak Pascal, ciepaćkom). Gdy się trochę spieni, wsypujemy cukier i ubijamy, aż prawie zgęstnieje. Wtedy dowalamy zagęstnik Oetkera i na pewno stanie na sztywno. Dosypujemy kawę i trzepiemy, aż się rozpuści, ale nie jedziemy na maksa, by nie wyszło nam masło kawowe. Chociaż... przy kolacji we dwoje nacieranie się masełkiem kawowym może być ciekawe, skoro ludzie się do opalania smarują kakaowym i są zadowoleni...

środa, 25 listopada 2009

Malinowy sorbet

2009-09-01
Ostatnie dni wakacji upłynęły pod znakiem nieróbstwa, w tym także kuchennego. Oprócz pseudo-chińszczyzny (chociaż Konik powiedział, że smakowała prawie identycznie, jak na Chinatown) i nieśmiertelnych udek z frytkami nie gotowałam prawie nic. Oczywiście nie oznacza to kuchennej posuchy, ale (nie licząc owego chińczyka i frytek) było to jedzonko z rodzaju slowfood. I myślę, że nie powstydzilibysię nas członkowie tej organizacji, bo ziemniaki z ogniska z urobionym twarożkiem, suszone na słońcu pomidorki, sorbet ze świeżych malin, zgliwiony serek a nawet - to już wypas totalny - domowe masło, śmiało plasują nas wśród miłośników "prawdziwego" jedzenia.
A teraz po kolei: dziewczynki, nie wiedząc już jak przerobić tony malin, postanowiły zrobić lody domowe sposobem Susanny (patrz: dolce fragola). Niestety, nie dopytały się i próbowały ubić ciepłą śmietankę 30-tkę. I wyszło wspaniałe, śmietankowe masełko!










Maliny, katorżniczo przetarte przez metalowe sitko drewnianą pałką babuni, pozostały jednak nadal nie przerobione. Wobec tego zamiast lodów dziewczynki zrobiły sorbet - coś w rodzaju granity, jaką jadłam na Capri (ale ze mnie światowa babka!).
SKŁADNIKI są bajecznie proste: maliny, cukier puder, łyżka soku z cytryny.

Maliny trzeba przetrzeć przez sito, dosłodzić do smaku, doprawić sokiem z cytryny i zamrozić, co jakiś czas przemieszując, aby nie zrobiła się malinowa cegiełka. I tyle. Orzeźwiające, ale nie warte zachodu z przecieraniem...

Zdjęć z ogniska niestety nie mogę zamieścić (wszyscy byliśmy przykładnie usmoleni przypieczonymi skórkami z ziemniaków)












To jest smażony gliwiony serek z lubczykiem, czosnkiem i grzybami. Grzybków było tym razem niestety tylko 4, nikczemnej zaiste wielkości (coś w okolicach kapsla od butelki), więc nie opłacało się ich suszyć. Po przesmażeniu na masełku dodałam je do sera. Smaku nie czuć, ale fajnie wygladają na przekroju. A na wierzchu są suszone pomidorki.
Życzę wszystkim z początkiem roku szkolnego delektowania się smakiem prawdziwego jedzenia. Precz z fastfoodami!

poniedziałek, 23 listopada 2009

Kawa mrożona

2009-07-23
Szybka i tania. Większość przepisów na kawę mrożona zaleca dodawanie do niej lodów i bitej śmietany. Rzadko kiedy mamy w domu i to i to, a poza tym dobre lody i śmietanka 30% do tanich nie należą. Z kolei śmietanka w sprayu jest sztuczna w smaku.
Jeśli jest kilku amatorów na kawę, radzę posłużyć się moim sposobem – naprawdę wychodzi pyszna.
Na 1 osobę trzeba wziąć:
Kopiatą łyżeczkę ulubionej kawy rozpuszczalnej,
1/3 szklanki mleka skondensowanego niesłodzonego (takiego „do kawy”, ja zawsze kupuję z Gostynia),
pół szklanki kruszonego lodu,
łyżeczka cukru pudru.
Mleko lepsze jest nieodtłuszczone (7%), bo „siada” lepsza pianka. Na upalne dni od razu kupuję takie litrowe.
Lód kruszony robi się prościuteńko: do ściereczki wrzucam zawartość foremki na lód, zbieram jej rogi i tłuczkiem do mięsa albo wałkiem tłukę go do stadium grubego śniegu (takiej postaci szybciej się rozpuści). Następnie wrzucam lód do shakera (kiedy go nie miałam, używałam po prostu dużego słoika), wlewam mleko, wsypuję kawę i cukier i wstrząsam, aż zawartość w środku zamieni się w piankę i lód przestanie grzechotać. Można wrobić w to pociechę obietnicą dania pianki do wylizania.
Wysoką szklaneczkę napełniam tym miksem i ewentualnie uzupełniam wodą. Powinna być jeszcze rureczka, ale rureczki mi „wyszły”. Przydają się też długie łyżeczki do wyjadania pianki, jak się dobrze ubije, to ona „stoi” jak drut. Czasami można przedobrzyć i wtedy z shakera wysuwa się nam leniwie SAMA PIANA, ale nie ma strachu – wystarczy poczekać, i opadnie.

sobota, 21 listopada 2009

Dolce fragola (domowe lody truskawkowe)


2009-05-31
Wczoraj miałam robić sernik truskawkowy według przepisu Dorotusia (blog: moje wypieki, po prostu słodkie niebo!).
Wysłani na zakupy Wojciech i Martik zapomnieli jednak o biszkoptach na spód, więc przypomniałam sobie o pysznym mrożonym deserze, który jadałam w Bagnacavallo na przyjęciu u Susanny Mazzotti.
Przepis jest bajecznie prosty, no może nie są to lody Algidy, ale najważniejsze, że DOMOWE.
Zachęcam do wypróbowania, nawet najmłodsze kuchareczki poradzą sobie, jedynie przy miksowaniu trzeba uważać, żeby nam nie wymiksowały kuchni na truskawkowo.
I w tym momencie przypomniały mi się słynne "mecyje", które zrobił nam wujek Janusz. A było to za komuny, kiedy kupno śmietany oznaczało stanie pół nocy w kolejce, a i cukier był na kartki... Otóż wuju (a właściwie mój stryku) zgromadził całą dzieciarnię, która w napięciu obserwowała kuchenne show, wlał do dużego malaksera z litrę śmietany, wsypał kilo truskawek, z pół kilo cukru i... ODPALIŁ. Niestety, nie nałożył po-kry-wy.
Można sobie wyobrazić, co było dalej. Śmietanowo-truskawkowe tornado zdewastowało całą kuchnię. Resztę wieczoru sprzątaliśmy, wujek rozważał nawet malowanie, zanim ciocia wróci, ale wtedy kupienie farby też graniczyło z cudem. Palcami wylizaliśmy resztę papki z malaksera, a legenda "mecyjów wuja" jest żywa w rodzinie do dziś.
A teraz dolce fragola Susanny:
1/2 kilo truskawek,
3 łyżki cukru pudru (można mniej, jeśli owoce są słodkie),
250 ml słodkiej śmietanki (ja miałam jak zawsze "Łaciatą"),
sok z połowy cytryny.
Truskawki zmiksować na gładko z cukrem i sokiem.
Śmietankę ubić i wymieszać z owocową pulpą. Skosztować, czy dość słodkie. Mrozić całą noc w zamrażarce, najlepiej w formie keksówce (ja robiłam w pudełeczku, bo Jasio miał smaka na truskawki i parę podkradł).
Jeśli robi się rano na wieczór, to można parę razy przemieszać w trakcie mrożenia, ja robiłam na rano, więc wyszedł dość twardy blok, ale i tak były znakomite.