Corocznie jakieś jabłka, choćby psiary, owocują w starych sadach. Takich sadów, jak gdzieś w Grójcu na ten przykład, to u nas nie ma, bo na tych zbyrach nie da się prowadzić ekstensywnej uprawy, a inaczej rolnikom "nie popłoco"😄
No i dobrze, bo ogromna - a często wzgardzona - część tego dobra trafia w moje wiecznie chciwe, a często wolne ręce. A trzeba mieć zapas czasu i dużo zapału, aby zrobić takie marmoladki. Więc ja, zamiast szturmować Biedrę, Lidla albo kruchtę (to główne zajęcia emerytów-autochtonów) porwałam się na ten zapomniany nieco, zdrowy i tani przysmak.
SKŁADNIKI (niestety, na oko, ale tu nic nie można zepsuć brakiem dokładnych proporcji):
jabłka,
cukier,
ulubione przyprawy korzenne (w moich jest po trochu cynamonu, goździków i kardamonu. I ciut ekstraktu waniliowego).
WYKONANIE:
Jabłka obrać, wykroić zabite miejsca. Moje jabłka to były spady, alem czyhała, żeby nie leżały za długo i nie zagniły - mimo to trzeba było pracowicie obrać szurpatą, grubą skórę (te skórki, które były "ładne", oraz gniazda nasienne, odłożyłam, bo widziałam u Marylki, że robi z nich pyszną herbatkę świąteczną (klik!), więc suszyły się potem razem z marmoladkami). Pokroić w plasterki, dodać goździki i rozgotować (cyrknąwszy nieco wody) w rondlu o grubym dnie. Ja to robiłam w stalowym, bo już wiedziałam, że na pewnym etapie będzie przywierać. Wyłowić goździki i zmiksować tę pulpę. Pewnie te grójeckie jabłuszka (albo szare renety) by się same rozpadły, ale moje nie chciały, więc potraktowałam je blenderem.
Dodajemy cukier i aromaty do smaku - i zaczyna się zabawa w odparowywanie.
Na początku idzie żwawo, ale gdy mocno zgęstnieje to już trzeba dziuczeć z kopystką w ręku i mieszać, mieszać, mieszać...
Niektóre przepisy zalecają odparowywanie w piekarniku, ale ja mam elektryczny, więc nie chciałam nim piłować godzinami (bo nie śpię na pieniądzach...).
Kiedy massa już mocno zgęstnieje i nieco zbrązowieje wykładamy na wyścieloną pergaminem blaszkę i dosuszamy w piecu. W sensie w piekarniku.
Moja prababcia Mistakowa suszyła takie powidła w bradrurze - na wierzchu właśnie robiła się taka elastyczna, sucha skórka, na która wszyscy dybaliśmy, ale nie wolno było jej obskubywać, bo ona chroniła resztę powideł (przechowywanych potem w kumorze, bez ŻADNEJ pasteryzacji, aż do wiosny).
Ja to robiłam na termoobiegu w temperaturze 50 stopni, przy uchylonych drzwiczkach. Ponieważ wyłożyłam dość cienką warstwę to nawet szybko jabłczany płat zaczął przypominać (wyprażaną nie wiedzieć czemu) stolnicę silikonową.
Wtedy w ruch poszły moje superaśne, ponaddwudziestoletnie foremki do ciast (o, te co na ikonce kuchennych przydasi obok), które mają tę zaletę, że można je mocno docisnąć dzięki szerokiej górze (metalowe od pierniczków miałabym zapewne wbite do kości😂). Masa bowiem okazała się już bardzo twarda i bardzo elastyczna (bez żadnej żelatyny!) i wykrawanie małych marmoladek chybaby się nie udało... Na szczęście namanił się Jasiek (to ten z młodszej gałęzi Hurmy i Czeredy, ale od zawsze ze mną coś pitrasił, no i ma parę w rękach), więc pracowicie wykroiliśmy ze sto małych serduszek, gwiazdek, kwiatków i księżyców. Pozostało coś na kształt ażurowej wkładki do zlewu, którą żem pokroiła i zamknęła w słoiczku (widać na zdjęciu poniżej).
Marmoladki ułożyłam w blaszanej puszce, przekładając pergaminem.
Dzisiaj degustacji dokonał Jurand i moja wnuczusia (bo - jak się każdy domyśla - dla niej robiłam ten przysmak). Dziecinie bardzo smakowały, ale "staremu" też, więc ja się tu dowiem, kto ma zaszparowane te jabłuszka w piwnicy (kochana sąsiadka Ewcia na pewno) i jeszcze NA PEWNO zrobię więcej.