wtorek, 30 kwietnia 2013

Leniwy wtorek, czyli okazja do świętowania

Wtorek. Inny niż wszystkie. Spanie długo, jak najdłużej. Wychynęłam spod kołdry dopiero, kiedy Ptysia stanowczo usiadła mi na brzuchu i zaczęłam wiercić dziurę niecierpliwym wzrokiem dokładnie na środku mojej twarzy. Poszliśmy we trójkę na spacer, a później zjedliśmy niespieszne śniadanie, zakończone miseczką duńskich truskawek. Teraz czas na prezenty! Nie, nie, nic mi się nie pomyliło. Dobrze wiem, że Wielkanoc już dawno za nami. Dziś inna okazja do świętowania - C. ma urodziny! Robimy więc wszystko to, na co brakuje nam ostatnio czasu - wylegujemy się w łóżku po tym, jak słońce już dawno wstało, zabieramy Ptysię do lasu, żeby mogła się porządnie wybiegać, spędzimy pół dnia na kanapie, oglądając Harry'ego Pottera, a wieczorem pójdziemy na kolację do Oksen (i będziemy jeść wołowinę, koniecznie!). 

Teraz pewnie wszyscy czekają na tort... Niestety, muszę Was rozczarować - tortu nie będzie. Nie dzisiaj. W niedzielę mamy w planie przyjęcie urodzinowe, i to wtedy na naszym stole pojawi się ciasto wybitnie urodzinowe, które mam nadzieję, uda mi się sfotografować. W tajemnicy Wam wyznam, że kilka dni temu mi się przyśniło - dokładnie wiem, jaki efekt chcę osiągnąć, i miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie tak, jak sobie zaplanowałam. Będą truskawki, bita śmietana, delikatny biszkopt i... Mam nadzieję, kropka nad i

Póki co zapraszam Was na deser, właściwie zupełnie nie urodzinowy. 
Pewnego pięknego dnia oglądaliśmy jakiś program kulinarny (nie mogę sobie teraz przypomnieć, jaki), w którym przygotowywano pudding ryżowy. Mniami, prawda? Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy C. oświadczył, że on jeszcze czegoś takiego nie jadł... Później sobie uświadomiłam, że tradycyjny duński bożonarodzeniowy deser to coś w rodzaju puddingu ryżowego, ale nieważne... Istotny natomiast jest fakt, że czym prędzej za przygotowanie rzeczonego się zabrałam.
Pudding ryżowy to sprawa niezwykle prosta - gotujemy ryż na mleku z dowolnymi dodatkami, i już. Okazało się jednak, że mleka nie mam wystarczająco... W przypływie paniki i wizji przypalonego ryżu, dodałam kremówkę. I wiecie co? To był strzał w dziesiątkę! Śmietana bowiem nadaje całości niewiarygodnej więc, cudownie kremowej konsystencji. Rewelacja! Musicie tego spróbować!
W ramach urozmaicenia wystąpiły śliwki, które akurat zalegały w naszej zielonej, owocowej misce. Wyszło pysznie.

Waniliowy pudding ryżowy z karmelizowanymi śliwkami


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 125 g ryżu
  • 750 ml mleka
  • 55 g cukru
  • 1 laska wanilii
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 60 g cukru
  • 2 łyżki wody
  • kawałek kory cynamonu długości 5 cm
  • 30 g masła
  • 4 śliwki

Laskę wanilii przekroić na pół, wyskrobać ziarenka. Całość włożyć do garnka, wlać mleko, wsypać cukier i zagotować. Do gotującego się mleka wsypać ryż, gotować na średnim ogniu przez 25-30 minut, od czasu do czasu mieszając.
Po tym czasie wlać kremówkę, gotować jeszcze 5-10 minut, aż masa nabierze kremowej konsystencji. Ostudzić, wyjąć wanilię, przełożyć do szklanek.

Śliwki pokroić w ósemki, usunąć pestki. 
W garnku o grubym dnie umieścić cukier, wodę i cynamon, podgrzewać na średnim ogniu, aż cukier się rozpuści i zacznie karmelizować. Kiedy nabierze głębokiej, złotej barwy dodać masło, wymieszać. Dosać śliwki, smażyć kilka minut, aż owoce zmiękną, ale nie będą się rozpadać. Ostudzić, wyjąć cynamon. Śliwki ułożyć na puddingu, polać resztą karmelu.

Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

I tak, wiem, że jeszcze wczoraj pisałam, że nie chce mi się pisać. No ale sami rozumiecie - urodziny...

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Chałka inna niż wszystkie

Nie mam coś ostatnio weny na pisanie. Po pierwsze - miałam niezwykle intensywny weekend i jego okolice - w końcu zobaczyłam nową dzidzię Karoli - absolutnie przecudowną, rozkoszną, maleńką Natalkę; sporo jeździłam w te i z powrotem, bo nam z C. wybitnie nie pasowały godziny pracy; a wreszcie spędziłam trochę czasu pracując. 
Po drugie - świeci słońce. Co prawda oszukuje na całego, bo wychodząc na dwór nie spodziewam się zimnych podmuchów, ale niech tam - przez szybę grzeje wspaniale i dodaje mi energii. Tyle, że mam chęć zużywać ją na coś zupełnie innego niż pisanie na blogu - raczej czytam, szczelnie owinięta szalem (mimo wszystko) wychodzę na dłuższe spacery z Ptysią, mam ochotę się z kimś spotkać, gdzieś pójść - po prostu cieszyć się tymi chłodnymi jeszcze, ale wyjątkowo słonecznymi dniami. Dlatego najbliższe wpisy będą raczej krótsze niż dłuższe, ale obiecuję, że nie mniej smakowite, niż zwykle.

Dzisiaj chciałabym pokazać Wam chałkę, którą upiekłam już jakiś czas temu (mam jeszcze kilka zaległych przepisów, dlatego od czasu do czasu będzie jeszcze nie aż tak wiosennie, jakbym chciała). Tak naprawdę jest to zaprzeczenie definicji chałki: zamiast masła - oliwa, zamiast kruszonki - sól. Hmpf... Moi drodzy - upiekłam chałkę wytrawną! 
Zagniatając ciasto, planowałam bułeczki. Ale później przypomniałam sobie, jak bardzo podoba mi się kształt chałki, całe to zaplatanie, a później krojenie równiutkich kromek. Nie zastanawiając się wiele, wcieliłam swoją zachciankę w życie. I wiecie co? Wyszła pierwszorzędna chałka śniadaniowa. Na drugi dzień pyszna w formie tostów, niekoniecznie z truskawkami (choć myślę, że też byłoby w porządku). Jestem z niej bardzo zadowolona - może upieczecie taką na leniwe, długoweekendowe śniadanie...?

Co do śmiesznej powierzchni chałki - sól na drugi dzień jakby wtapia się w ciasto, tworząc takie właśnie zabawne bąbelki. Nie miałam czasu sfotografować chałki w dzień pieczenia, więc wygląda, jak wygląda.

Wytrawna chałka na oliwie


Składniki:
(na 1 sporą chałkę)
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 125 ml letniego mleka
  • 125 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka soli
  • 50 ml oliwy z oliwek

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 10 g gruboziarnistej soli

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Dodać cukier, zalać połową mleka wymieszanego z wodą i odstawić na 15 minut.
Po tym czasie do zaczynu dodać resztę mleka z wodą, sól i jajko, zagnieść. Wlać oliwę, wyrobić gładkie, nielepiące się ciasto. Uformować kulę i odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na 3 części. Z każdej uformować wałeczek, grubszy po środku i zwężający się na końcach. Zapleść chałkę, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić do wyrośnięcia na 20-30 minut.

Po tym czasie chałkę posmarować roztrzepanym jajkiem, posypać solą.

Piec w 180 st. C. przez 30-40 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Chałki nie ma już dawno, a mi się właśnie zachciało jeść... Też tak macie, że pisząc, czytając lub słuchając o jedzeniu, robicie się głodni...? 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Stać się kimś innym... Czy to możliwe?

O Amelie Nothomb pisałam już ostatnio. Jej książki mi się podobają - za lekkie pióro, oszczędność słów i pobudzanie wyobraźni. Po ostatnią, którą mam, sięgnęłam nieco niepewnie - nie prędko dane mi będzie poszerzyć księgozbiór... Nie mogłam się jednak oprzeć - i przeczytałam ją na jedno posiedzenie.

Tak wyszło ma zaledwie 110 stron - czyta się błyskawicznie, tym bardziej, że akcja wciąga od samego początku.

Baptiste jest zupełnie przeciętnym paryżaninem - nudna praca w biurze, a w domu samotność zagłuszana nudą. Kiedy więc na przyjęciu nieznajomy mężczyzna wygłasza niecodziennie teorie, Baptiste słucha go wyjątkowo uważnie. Co bowiem należy zrobić z kimś, kto postąpiłby wyjątkowo nietaktownie, umierając w Twoim mieszkaniu? Otóż nie należy dzwonić po karetkę, ani tym bardziej policję, ale zamówić taksówkę. Wtedy lekarze na ostrym dyżurze stwierdzą zgon w drodze do szpitala, co skwapliwie potwierdzi kierowca, a Ty będziesz czysty. I choć te rozważania wydają się naszemu bohaterowi nieco niedorzeczne, zapadają mu głęboko w pamięć.

Następnego ranka, gdy Baptiste pije poranną kawę, niespodziewanie dzwoni domofon. Dobrze ubrany dżentelmen prosi o udostępnienie telefonu, gdyż samochód niespodziewanie odmówił mu posłuszeństwa, a budka telefoniczna na dole nie działa. Baptiste zgadza się, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Gdy więc mężczyzna, tuż po wybraniu numeru, umiera, nasz bohater wpada w panikę. Do głowy przychodzą mu słowa wczorajszej rozmowy, i pod ich wpływem działa niezbyt rozważnie - kradnie pieniądze i dokumenty zmarłego, kluczyki do auta i stwierdza, że kradzież tożsamości również nie będzie niczym trudnym, gdyż są do siebie dość podobni. Jedzie do domu zmarłego, gdzie poznaje jego tajemniczą, piękną żonę. Dziewczyna przyjmuje Baptista pod swój dach przekonana, że jest on przyjacielem jej męża. Spędzają ze sobą mnóstwo czasu, poznając się coraz lepiej i powoli odkrywając przed sobą najskrytsze tajemnice...
Co stanie się, kiedy sprawa się wyda? Kto pierwszy wpadnie na trop paryżanina? Jak na śmierć męża zareaguje Sigrid? Tego dowiecie się z książki.

Mi się Tak wyszło podobało. Sytuacja jest wyjątkowo niecodzienna, ale przecież wielu z nas choć raz zastanawiało się, jakby to było być kimś innym... Kimś, kto jeździ lepszym samochodem, mieszka w luksusowej willi, ma ekscytujący zawód i jest kimś zupełnie innym, niż my. Sprawdźcie, jak sobie z tym poradził Baptiste.

Tak wyszło
Amelie Nothomb
Warszawskie Wydawnictwo Muza SA
Warszawa, 2009

środa, 24 kwietnia 2013

Propozycja na śniadanie

Te bułeczki czekają na publikację już tyle czasu, że aż mi wstyd. Nie wiem dlaczego właściwie jeszcze się tu nie pojawiły... Najpierw miałam ciekawsze rzeczy do publikacji, później zaginęły się w masie przeróżnych plików... Dzisiaj na szczęście je znalazłam, i czym prędzej dzielę się przepisem.

To takie troszkę stuningowane bułki śniadaniowe - żeby nie było nudno jest bekon, który akurat zalegał w lodówce i koniecznie trzeba było coś z nim zrobić (swoją drogą mam znów dwa opakowania i zastanawiam się właśnie, jak je dobrze spożytkować), do tego cebulka, która świetnie współgra ze smakiem bekonu, a na wierzchu oczywiście żółty ser, który sprawia, że tak naprawdę można je jeść z samym masłem, i też będą pyszne. 

Uwielbiam domowe pieczywo - proces przygotowywania ciasta, dokładne wyrabianie, a później obserwowanie, jak powoli zwiększa się jego objętość. Formowanie małych lub większych bułeczek, układanie ich na blasze. Cudowny zapach rozchodzący się po domu w trakcie pieczenia. Pierwszy kęs jeszcze ciepłej, chrupiącej z wierzchu i mięciutkiej w środku bułeczki. Bajka. Jeśli jeszcze nie próbowaliście, zdecydujcie się koniecznie - zobaczycie, jak to wciąga!

Bułki z bekonem, cebulką i serem


Składniki:
(na 10 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 24 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 150 ml letniego mleka
  • 150 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżki oliwy aromatyzowanej chilli
  • 2 cebule
  • 100 g bekonu
  • 30 g masła

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka
  • 100 g żółtego sera

Bekon i cebulę pokroić w kostkę. Bekon podsmażyć tak, żeby był chrupiący. Zdjąć z patelni, do pozostałego tłuszczu dodać masło. Kiedy się rozpuści, wrzucić cebulę, zezłocić. Wymieszać z bekonem, ostudzić.

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, rozkruszyć drożdże, wsypać cukier i wlać 100 ml mleka wymieszanego z wodą. Odstawić na 15 minut.
Następnie do miski wlać resztę mleka z wodą, dodać sól. Zagnieść ciasto. Dodać cebulę z bekonem, wlać oliwę, wyrobić gładkie ciasto (może się nieco lepić). Odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Wyrośnięte ciasto szybko zagnieść, podzielić na 10 równych części, z każdej uformować okrągłą bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić do napuszenia na 20-30 minut.

Wyrośnięte bułeczki opędzlować mlekiem, posypać startym serem. 

Piec w 190 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Najbardziej lubię uniwersalność bułeczek - jeśli rozgryziecie proporcje podstawowych składników i zachowanie Waszego piekarnika, pozostaje już tylko eksperymentowanie. Do bułeczek bowiem można dodać niemal wszystko, i zawsze będą pyszne. Na słodko i wytrawnie, z dodatkami czy bez sprawią, że śniadanie będzie przeżyciem dużo ciekawszym.

wtorek, 23 kwietnia 2013

O krytyce jedzenia, czyli książka niekoniecznie kucharska

Kwiecień już się prawie kończy, a tu dopiero jedna przeczytana książka. Wstyd!
Na swoje usprawiedliwienie (choć wiem, że tylko winny się tłumaczy) mam to, że pracowałam naprawdę dużo, a czas wolny miałam wypełniony różnymi zajęciami zupełnie niezwiązanymi z czytaniem. Na szczęście w ostatni weekend nareszcie udało mi się (nieco) nadrobić zaległości. W sobotę skończyłam jedną pozycję, pochłonęłam drugą, a w niedzielę udało mi się zacząć kolejną. I wydaje mi się, że nawet przy niedoborze czasu skończy się szybciutko, bo bardzo mi się podoba. 
Hmpf... Zabrzmiało to tak, jakby poprzednia mi się nie podobała... A wcale tak nie jest - uważam ją za fascynującą i naprawdę godną polecenia. Cóż to za książka...? Czosnek i szafiry, czyli sekretne życie krytyka w przebraniu Ruth Reichl. Wydaje mi się, że każdy zainteresowany tematem kulinariów coś o tej książce słyszał, jedzenie bowiem jest tu tematem przewodnim. W dodatku jest to jedzenie na niezwykle wysokim poziomie, bo czasami godne nawet czterech gwiazdek w rubryce New York Timesa. Zaciekawiłam Was...?

Ruth jest krytykiem kulinarnym dla LA Timesa. Bardzo lubi swoją pracę, jedzenie ją fascynuje, uwielbia dobre posiłki, które przenoszą ją w zupełnie inny wymiar. Kiedy NY Times składa jej ofertę, waha się dłuższą chwilę. Boi się, że sobie nie poradzi, lęka się przeprowadzki, zastanawia się, czy podoła nowym wyzwaniom. Za namową męża jednak decyduje się przyjąć ofertę.
Jej zdziwienie sięga zenitu, kiedy w samolocie do Nowego Jorku zaczepia ją współpasażerka i wymienia liczne fakty z jej życia. W dodatku twierdzi, że każda szanująca się restauracja na wschodnim wybrzeżu ma w kuchni jej zdjęcie. Ruth jest przerażona - dobrze wie, że aby jej recenzje był wiarygodne, musi pozostać anonimowa. W czasie podróży w jej głowie powoli układa się ekscytujący plan...

W Nowym Jorku Ruth spotyka się z przyjaciółką zmarłej matki, trenerką aktorów, i prosi ją o pomoc. Claudia jest zachwycona pomysłem - będą zmieniać Ruth w kogoś zupełnie innego, kto będzie mógł spokojnie odwiedzić każdą restaurację, i nie zostanie rozpoznany. Tak się składa, że Ruth jest w posiadaniu karty kredytowej na nazwisko Molly Hollis. Peruka i nowe ubrania zmieniają ją w Molly - kobietę tak odmienną od Ruth. Okazuje się jednak, że po kilku wizytach Molly zostaje rozpoznana, i trzeba zastąpić ją kimś innym - najpierw matką Ruth, później Chloe, Brendą, Betty i całym korowodem barwnych postaci. 
Claudia, jako profesjonalistka naciska na Ruth, że przebranie to nie wszystko. Żeby więc oszukiwać ludzi, którzy właśnie na nią czekają, musi się identyfikować ze swoimi postaciami, musi się nimi stawać. Jak będzie to znosić sama Ruth, jej mąż, synek i współpracownicy? Czy szefowie kuchni dadzą się nabrać? Jakie strony swojej osobowości odkryje Ruth?

Przez książkę przewija się szereg niesamowitych postaci, nie tylko tych kreowanych przez Ruth. Jej przyjaciele, koledzy z pracy, szefowie, ludzie, z którymi przychodzi jej się spotykać - wszyscy wywierają na niej piętno. 
Książkę czyta się naprawdę dobrze - wciąga niesamowicie. Pomysłowość Claudii nie zna granic, wielu ludzi daje się wciągnąć w zabawę, która w końcu przeradza się w coś dużo poważniejszego - poznawanie samego siebie.

Ciekawym aspektem książki są przepisy. Nie ma ich dużo, ale wydają się być naprawdę ciekawe. Z pewnością kilka wypróbuję - ciasto waniliowe Nicky'ego, ptysie serowe czy omlet ziemniaczany. Co ciekawe - na końcu książki znajduje się spis wszystkich przepisów, co ułatwia ich późniejsze znalezienie. Bardzo mi się ten pomysł spodobał.

Książkę polecam. Daleko jej do książki kucharskiej, ale jest o jedzeniu, o restauracjach, o pracy krytyka kulinarnego - a te zagadnienia bardzo mnie interesują. Książka z pewnością zauroczy Was opisami wykwintnych dań, do których ślinka Wam pocieknie, barwnymi przebraniami Ruth, opisami lokalnych społeczności i wspomnieniami z dzieciństwa bohaterki. Czyta się naprawdę dobrze.

Czosnek i szafiry, czyli sekretne życie krytyka w przebraniu
Ruth Reichl 
Vizja Press&IT
Warszawa, 2007

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ciasto jak pudding, czyli ostatnie zimowe wypieki

Miałam w domu banany. Wszyscy wiedzą, że dojrzałe, już takie lekko sczerniałe banany to idealny pretekst do upieczenia ciasta. Można zrobić bananowy chlebek na przykład. I, muszę przyznać, to była moja pierwsza myśl. Chlebki są super: idealne na śniadanie w biegu, nawet o piątej rano. Proste i szybkie w przygotowaniu, nie nastręczają problemów i nie robią psikusów. Ideał jak nic.
W poszukiwaniu jakiegoś nowego (bo piekłam już ich całkiem sporo) przeglądałam internet i książki, aż zupełnie przypadkiem natrafiłam na odwracane ciasto z bananami. Hmm... Tego jeszcze u mnie nie było! Chlebek chlebkiem, ale horyzonty trzeba poszerzać, zdecydowałam się więc na dopiero co odkryte w Cakes, biscuits and slices The Australian women's weekly ciacho. Muszę przyznać, że oczekiwałam czegoś zupełnie innego...

Składniki i sposób przygotowania mówią same za siebie - to nie będzie tradycyjne, ucierane ciasto.
Najpierw karmel - wylany na spód tortownicy momentalnie zastyga w twardą masę. W tym momencie chciałabym Was uprzedzić - użyjcie naprawdę szczelnej tortownicy. Jeśli jej do końca nie ufacie, owińcie dodatkowo folią. W papierze bowiem może się zrobić dziurka, a karmel bywa kłopotliwy do doczyszczenia.
Na masie karmelowej układamy plasterki bananów - warstwa powinna być dość gruba, później bowiem smakują naprawdę obłędnie.
Ciasto właściwe to zmiksowane daktyle z alkoholem, banan i przyprawy, trochę mąki i jajka. Nie brzmi to zbyt ortodoksyjnie, prawda? Efekt jest niesamowity - ciacho bowiem bardziej przypomina pudding. Jest mięciutkie, gąbczaste, o naprawdę śmiesznej, ale niesamowicie przyjemnej dla podniebienia konsystencji. Szczerze - nie za bardzo potrafię to opisać, nieczęsto bowiem zdarza mi się jeść coś takiego. C. był zachwycony i muszę przyznać, że wyjątkowo szybko rozpracowaliśmy całą blaszkę. Świetnie smakuje w towarzystwie dowolnych lodów.

Odwracane ciasto daktylowe z bananami i karmelem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

karmel:
  • 200 g cukru
  • 75 ml wody
  • 7 goździków

ciasto:
  • 140 g daktyli
  • 180 ml wody
  • 100 ml ciemnego rumu
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 60 g masła
  • 55 g jasnego brązowego cukru
  • 2 jajka
  • 150 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1 łyżczeka kardamonu
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1,5 banana

dodatkowo:
  • 2 banany

Cukier na karmel umieścić w garnku z wodą i goździkami. Podgrzewać na średnim ogniu, aż się skarmelizuje.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia, wylać karmel, wyjąć goździki. 2 banany pokroić w plasterki, ułożyć na karmelu, odstawić.

Daktyle zalać w garnku wodą i rumem, doprowadzić do wrzenia. Zdjąć z ognia, wmieszać sodę, odstawić na 5 minut. Po tym czasie dokładnie zmiksować blenderem. Dodać masło i cukierm, zmiksować. Dodać jajka, wsypać przesianą mąkę z proszkiem i przyprawami. Połączyć. Dodać rozgniecione widelcem 1,5 banana, wymieszać.
Masę przełożyć do formy, wyrównać wierzch. 

Piec w 180 st. C. przez 60-75 minut.

Wyjąć z piekarnika, po dwóch minutach odwrócić na talerz do góry nogami. Zdjąć papier i ostudzić.

Smacznego!

Najwięcej problemów sprawiło mi odwrócenie ciasta - nie przywykłam do takich akrobacji. Koniecznie trzeba to zrobić, póki ciasto jest ciepłe, inaczej warstwa karmelowa przywrze do papieru i całość nie będzie wyglądać za ładnie. Poza tym ciasto jest naprawdę banalne i dość szybkie w przygotowaniu, i choć jeszcze zimowe, to polecam je serdecznie, bo naprawdę zaskakuje smakiem.

sobota, 20 kwietnia 2013

O technice mycia naczyń i kokosowych kwadracikach. Na pocieszenie

To, że jestem ofiarą losu wiedzą wszyscy, którzy mnie znają. Ci, którzy znają mnie dłużej, przeważnie są w sporym szoku dowiadując się, że upiekłam ciasto; kiedy słyszą, że więcej niż jedno, i to w dodatku z sukcesem, siadają na najbliższej kanapie i patrzą na mnie zdziwieni. Kiedy bowiem w liceum moje koleżanki gotował i piekły, ja byłam z siebie dumna przygotowując gościom herbatę. Grejpfrutową. 
Mimo braków zdolności w tej materii w kuchni, poza herbatą, robiłam jeszcze jedną rzecz - zmywałam naczynia. Powiedzmy sobie szczerze - do tego kwalifikacji żadnych mieć nie trzeba. Ale czy na pewno...?

Ostatnio bowiem, jako przykładna pani domu, zabrałam się za zmywanie. W pewnym momencie otworzyłam szerzej oczy, kiedy woda zmieniła kolor na intensywnie czerwony. Hmpf... Nie pierwszy, nie ostatni raz. Sięgnęłam więc po plastry, zakleiłam palec... A krew dalej się leje. Zakleiłam drugi. Potem trzeci. Uff, wystarczyło... 
C. stwierdził, że od tej pory mam jemu zostawiać mycie noży.
Moja szefowa dostała ataku śmiechu, jak przed rozpoczęciem pracy dokładnie obklejałam sobie paluszki.
Koleżanki parskały i krztusiły się udając, że mi współczują.
Wiecie, jak ciężko się pisze na klawiaturze z trzema palcami w plastrach...?

Co właściwie zrobiłam? Chciałam doszorować nóż, i tak nim majtnęłam, że na każdym palcu mam trzy zgrabne cięcia. Na szczęście już nie boli, kiedy wkładam ręce do wody...

Morał z tego taki, że i do mycia naczyń potrzeba odrobiny zdrowego rozsądku.
A na pocieszenie będzie ciasto.

Szukałam czegoś błyskawicznego - nie miałam zbyt wiele czasu, nie chciało mi się iść do sklepu, za to z lodówki wołała otwarta puszka z mlekiem skondensowanym. W książeczce Czekolada z serii Z kuchennej półeczki (którą swoją drogą naprawdę bardzo lubię) znalazłam przepis idealny. Krychy, herbatnikowy spód i kokosowa masa na wierzchu. Wszystko miałam w domu, więc czym prędzej zabrałam się za pieczenie. Efekt wyszedł... Nie do końca taki, jakiego oczekiwałam. Niestety, ale w przepisie podano zbyt długi czas pieczenia, i za bardzo wysuszyłam ciasto. Przy drugim podejściu jednak okazało się, że skracając czas do raptem 20 minut mogę osiągnąć coś naprawdę smakowitego. Spód jest chrupki i dość mocno kakaowy, masa na wierzchu intensywnie kokosowa, ciągnąca i lepka. Mmm... Pycha! I choć nie jest to jeszcze typowo wiosenne ciasto, zachęcam do wypróbowania. Zniknie, zanim wiosna zdąży się na dobre zadomowić.

Kokosowe pyszotki

Składniki:
(na formę 20x20 cm)

spód:
  • 215 g ciastek digestive
  • 30 g kakao
  • 90 g masła
masa kokosowa:
  • 175 g słodzonego mleka skondensowanego
  • 1 jajko
  • 1 białko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 20 g cukru
  • 45 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 125 g wiórków kokosowych
Ciastka drobno pokruszyć, wymieszać z kakao. Masło rozpuścić, dokładnie wymieszać z ciasteczkami.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia tak, żeby papier nieco wystawał ponad brzegi. Na dno wyłożyć masę ciasteczkową, dobrze docisnąć łyżką lub palcami.
Schłodzić w lodówce w czasie przygotowywania masy kokosowej.

Mleko, jajko, białko, ekstrakt i cukier zmiksować razem na gładką masę. Przesiać mąkę z proszkiem, dodać wiórki, połączyć.

Masę kokosową wyłożyć na schłodzony spód.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, aż wierzch nabierze złotobrązowej barwy.
Ostudzić.

Ostudzone ciasto pokroić w kwadraty.

Smacznego!

C. wrócił z pracy w okolicach czwartej rano, a ja, po południowej drzemeczce, dzielnie na niego czekałam. Po północy zabrałam się za wyrabianie ciasta na bułki na dzisiejsze śniadanie. Jak ja kocham wolne soboty!