Mam problem. Poważny. Ostatnio skala problemu rośnie dramatycznie, żeby nie rzec - wręcz drastycznie... Otóż, jestem postawiona pod ścianą, i mam dwie opcje - żyć, czy spać...? Oto jest pytanie! Że niby ździebko zbyt enigmatyczne...? No, już tłumaczę przecież...
Pracuję średnio dużo (w porównaniu do polskich standardów raczej mniej niż więcej), czasem naprawdę ciężko, nie obijam się prawie wcale. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że cztery - pięć razy w tygodniu muszę wstawać przed piątą, bladym świtem... Choć właściwie to już się nie mogę doczekać, kiedy będę mogła bladym świtem wstawać, bo póki co witają mnie nieprzeniknione ciemności, mróz i skrobanie szyb w aucie. Kiedy po ośmiu wyczerpujących godzinach wracam do domu, najczęściej nie chce mi się nic. A nawet jeśli mi się chce, to szybko podcina mi skrzydła świadomość pobudki dnia następnego. I właśnie tu pojawia się dylemat: spać, czy żyć...? Bo jeśli już wkulam się do ciepłego łóżeczka, przytulę do Ptysi, to mogę zapomnieć o zrobieniu nie tylko czegokolwiek pożytecznego, ale również przyjemnego - nie posprzątam, nie zrobię prania, nie umyję naczyń, ale też nie obejrzę trzech zaległych odcinków ulubionego serialu, nie upiekę ciasta, ciasteczek ani nawet nie przygotuję banalnego budyniu, nie poczytam... A wreszcie ominie mnie tych kilka chwil, które mogę spędzić z C. inaczej, niż śpiąc. Z drugiej strony wiem, że jeśli się zawezmę, i jednak coś zrobię, to mimo, że będę miała frajdę i satysfakcję, kolejną przeczytaną powieść na koncie albo pączuszka do kawki, to następnego dnia będę śpiąca, a więc irytować mnie będzie absolutnie wszystko, łącznie z tymi osobami i rzeczami, które normalnie działają na mnie bardzo pozytywnie. No i powiedzcie mi - co mam robić...? Tak źle, i tak niedobrze. Doby nie rozciągnę, jedyne, co mi pozostaje, to spać szybciej, jak nakazuje Tatuś. Umiecie? Podzielcie się tajemną wiedzą, proszę...
Wywnętrzenia powyższe spowodowane zostały wydarzeniami sobotnimi i niedzielnymi. Otóż w sobotę, po pracy, udałam się do koleżanki w celu upiększenia (misja zakończona powodzeniem - nowy kolor włosów odjął mi pięć lat); przy okazji pogadałyśmy, pośmiałyśmy się, dziecię średnie przykleiło mi się do nogi, jak chciałam wychodzić, i chyba obie uznałyśmy popołudnie za bardzo udane. Wróciłam do domu, wzięłam prysznic, wyspacerowałam psę, poczytałam godzinkę i pojechałam po C. do pracy (w sobotę autobusy jeżdżą co dwie i pół godziny - no przecież nikt nie ma takich zasobów cierpliwości!). W rezultacie w łóżku wylądowałam w okolicach wpół do pierwszej, co, przy sprzyjających wiatrach, oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko lekko ponad cztery godziny spania przed kolejnym pracowitym, ciężkim dniem. W niedzielę więc warczałam na Bogu ducha winną Zuzkę, prychałam i posyłałam mordercze spojrzenia bez konkretnych przyczyn. Nie lubię taka być. Ale nie potrafiłam nad tym zapanować!
Widzicie więc - jestem w potrzebie. Macie sposoby na dokonywanie właściwego wyboru lub neutralizowanie skutków decyzji podjętych źle...?
Po tym zdecydowanie przydługim wstępie chciałabym się z Wami podzielić przepisem na ciasteczka, żeby osłodzić nieco te moje narzekania. Jadąc do Agi zawsze zabieram ze sobą jakieś domowe łakocie - jej dzieci naprawdę to doceniają. A mi aż serce rośnie! Tym razem ciasteczka rozeszły się błyskawicznie, jeszcze zanim zdążyłam wyjść. Musiały być dobre.
Przepis znalazłam w duńskiej książce Småkager. Kræs for slikmunde. I tu zaczęły się schody... Jednym ze składników bowiem był tajemniczy sukat. Hmm... Pierwsza pomoc w postaci Google Translate nic nie dała, w dodatku poddała w wątpliwość kompetencje autorów - bo czyż normalnym jest, aby do słodkich ciasteczek dodawać skarpetki...? No chyba nie... Nic to. Udałam się do instancji wyższej, czyli słownika. Tu również zero wsparcia - szukane słowo nie istnieje... Napisałam smsa do C. Ten udał się do Pana K., który radośnie obwieścił, że nie potrafi powiedzieć dokładnie, co to, ale dodaje się to do ciast i ciasteczek! Hmpf... Dodałam suszoną żurawinę. Dopiero dwa dni później, po żmudnych poszukiwaniach dowiedziałam się, że to kandyzowana skórka cytrusowa... I tak nie miałam.
Zmieniłam więc odrobinę skład bakalii, ale tak naprawdę można dodać wszystko, co się lubi, lecz nie w większych ilościach, niż w przepisie, bo ciasteczka będą się rozpadać (coś o tym wiem, niestety...). Wychodzą malutkie - w sam raz na raz. Idealne dla dzieci. W słodkim cukrze pudrze, z lekko wyczuwalną cynamonową nutą. Podczas pieczenia idealnie zachowują kształt, nie rozjeżdżają się na boki, trzeba je więc sporo spłaszczyć - inaczej będziemy mieli kuleczki. Nie rumienią się zbytnio, ale już taki ich urok. Pyszne są. I śliczne. I w ogóle bardzo z nich dumna jestem. Mówię Wam - spróbujcie koniecznie!
I nie myślcie, że 45 sztuk do dużo - znikną, zanim się obejrzycie!
Cynamonowe ciasteczka z bakaliami
Składniki:
(na 45 sztuk)
- 100 g miękkiego masła
- 60 g cukru
- 2 żółtka
- 1 łyżeczka cynamonu
- 225 g mąki pszennej
- 50 ml mleka
- 50 g rodzynek
- 50 g suszonych moreli
- 50 g suszonej żurawiny
- 50 g płatków migdałowych
dodatkowo:
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wsypać cynamon, zmiksować. Na zmianę dodawać przesianą mąkę i wlewać mleko, przy czym ostatnią partię powinna stanowić mąka. Na końcu wsypać bakalie, dokładnie wymieszać łyżką.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.
Po tym czasie z ciasta formować kulki wielkości orzecha włoskiego, dość mocno spłaszczać i układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Piec w 180 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.
Przed podaniem posypać ciasteczka przesianym cukrem pudrem.
Smacznego!
Jak już napisałam tego długaśnego (nawet jak na mnie) posta, od razu jakoś lepiej mi się zrobiło. Jutro wolne, więc dylematów brak, a do następnych może już znajdę jakieś rozwiązanie...?