Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ciasteczka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ciasteczka. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 stycznia 2018

Kransekage, czyli Nowy Rok po duńsku

W Święta pogoda zrobiła nam psikusa; słońce świeciło prosto w oczy z zaskakującą siłą, a termometr, nawet po przetarciu oczu ze zdziwienia, z zapamiętaniem pokazywał prawie dziesięć kresek. Rozglądając się wokół miało się wrażenie, że to marzec i pierwsze, nieśmiałe jeszcze, podmuchy wiosny. Byłam na to przygotowana; tydzień przed Wigilią w radiu mówili, że na białe Święta mamy... Całe dwa procent szans. I choć jestem niepoprawną optymistką, to jednak nie aż taką. Pogodziłam się z losem, a nawet znalazłam jasne strony zaistniałej sytuacji: nie trzeba co rano skrobać auta, ani wychodzić z domu piętnaście minut przed czasem, w razie, gdyby jednak było ślisko.

Tymczasem tuż po Nowym Roku, kiedy po raz pierwszy nieśmiało myśli się o wiośnie, pojawiły się przymrozki. I to nie byle jakie, bo całe pięć stopni poniżej zera! (Mieszkam w Danii - to nie Syberia; tutaj minus pięć wywołuje powszechny popłoch.) Przez ostatnie kilka dni szyby musiałam Francuzowi skrobać dwa razy dziennie, bo zanim skończyłam pracę, znów zamarzały. Chodniki pokrywa cienka warstwa lodu; na tyle jednak niebezpieczna, że trzeba naprawdę uważać przy spacerach z sierściuchami. Wylądowanie na czterech literach to jednak nie do końca to, na co ma się ochotę, nawet w taki słoneczny dzień, jak dziś.
Pączusia szaleje - śnieg wyzwala w niej dodatkowe rezerwy energii, o których nie miałam pojęcia, że istnieją. Biega, prycha i skacze, i - o dziwo! - zaraża tym Ptysię, która mimo swego statecznego wieku, nagle przypomniała sobie, jak to jest fajnie wsadzać nos w śnieg i wzbijać skrzące się w słońcu fontanny białego puchu. Zabieramy je więc do parku na dłuższe spacery; póki im łapki, a nam nosy, nie zaczynają zamarzać. Wtedy wracamy do domu, C. rozpala w kominku, a ja robię nam gorącej herbaty. I pod kocykiem, na kanapie, obserwujemy przybierające najfantastyczniejsze barwy niebo.
Ach, żeby tylko było więcej czasu na takie przyjemności...

Dzisiaj mam dla Was przepis na kolejny duński klasyk: kransekage. Cóż to takiego? Zaczniemy od rzeczy prostej: konfektu. Czyli małych wypieków, takich w sam raz na raz. Migdałowe ciasto na białkach, krótko pieczone w wysokiej temperaturze, przybiera apetyczną złoto-brązową barwę i staje się chrupiące, w środku jednak pozostaje miękkie i lekko ciągnące. Sylwestrowa zabawa nie może się obyć bez kransekage - o dwunastej przegryza się je do szampana. 
Klasycznie w Danii używa się masy o nazwie kranse xx - jest to masa na bazie migdałów i pestek moreli. W wypadku konfektu jednak idealnie sprawdzi się surowy marcepan. O marcepanowych masach więcej napiszę w kolejnym wpisie - Duńczycy mają ich bowiem całe mnóstwo, a każda służy do przygotowywania czego innego... Ale każdy, kto choć raz odwiedził ten najbardziej wysunięty na południe skandynawski kraj, wie, że jego mieszkańcy migdały traktują jak dobro narodowe na równi z ciastem duńskim (tutaj zwanym wienerbrød; tak dla ułatwienia).

Kransekage konfekt


Składniki:
(na 40 sztuk)
  • 310 g surowego marcepanu (kranse xx)
  • 155 g cukru
  • 50 g białek

dodatkowo:
  • 10 orzechów laskowych
  • 5 migdałów
  • 5 ćwiartek orzechów włoskich
  • 2 łyżki powideł śliwkowych
  • 2 łyżki nugatu

Marcepan utrzeć z cukrem na gładką masę - drobinki cukru nadal będą wyczuwalne. Powoli wlewać białka, cały czas ucierając.
Masę przełożyć do woreczka cukierniczego z tylko w kształcie gwiazdki, wyciskać rozetki na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.
W część wcisnąć orzechy laskowe, włoskie i migdały. W pozostałych wilgotnym palcem zrobić dziurki. Połowę z nich wypełnić powidłami.

Piec w 220 st. C. przez 6-7 minut. Ciasteczka powinny się zrumienić.

Puste ciasteczka wypełnić nugatem (jeśli jest zbyt twardy, lekko go podgrzać).
Zostawić do całkowitego ostudzenia.

Czekoladę zatemperować, maczać w niej spody ciastek, odkładać na papier do pieczenia.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!


Konfekt można wypełniać niemal wszystkim - orzechami, pistacjami, dżemami (muszą być twarde), nugatem (po upieczeniu, inaczej spali się w wysokiej temperaturze), wisienkami koktajlowymi... Im więcej rodzajów nadzienia, tym lepiej będą się później prezentować na talerzu.

czwartek, 30 listopada 2017

Brunkager, czyli brązowe ciasteczka pachnące świętami

Za każdym razem, gdy zaczynam szkołę, bardzo denerwuję się na myśl o nowej współlokatorce. Jestem już w tym wieku, że mam swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, z których ciężko mi zrezygnować, chociaż wiem, że mogą być denerwujące. C. już dawno przywykł (a jeśli nie, to dobrze ten fakt przede mną ukrywa), a reszta świata... No właśnie - ze mną nie mieszka. A tu nagle nie dość, że mam dzielić pokoik trzy na dwa i pół metra z maleńką łazienką, to jeszcze z kimś zupełnie nieznanym - czyli, mówiąc wprost, może to być dosłownie każdy. No... Dziewczyna. Tudzież kobieta. W internacie nadal obowiązuje podział płci; chociaż toalety na korytarzach są unisex.
Każdorazowo wyobrażam sobie najgorsze - młode, rozwydrzone i niewychowane. Za pierwszym razem miałam niewyobrażalne szczęście, i moja przyszła niedoszła współlokatorka nigdy się nie pojawiła. Drugim razem przypadła mi miła dziewiętnastolatka, dość spokojna i przyjemna w obyciu, ale z którą nie miałam wielu tematów do rozmów. Tym razem... Może być zupełnie inaczej.
Już sam fakt, że ma na imię Josephine, powinien był mnie uspokoić (od dawna bowiem wiem, że jeśli w moim życiu pojawi się córeczka, tak właśnie zostanie nazwana). Jose jest bardzo żywiołowa i energiczna, ciągle uśmiechnięta i bardzo otwarta. Nasz pierwszy wspólny wieczór (i pół nocy też, jeśli mam być zupełnie szczera) przegadałyśmy nie wiedząc, kiedy uciekły nam te wszystkie godziny. Z pewnością pomogła butelka wina, którą wypiłyśmy do kolacji, ale muszę przyznać, że dogadałyśmy się wyśmienicie. I chyba pierwszy raz jestem zadowolona z przymusu mieszkania z kimś zupełnie obcym...
Okazuje się, że takie niespodzianki mogą być zaskakująco pozytywne.

Obie z Jose jesteśmy totalnie zakręcone na punkcie Bożego Narodzenia; po południu jedziemy kupić wieniec, który powiesimy na drzwiach pokoju, a po weekendowym pobycie w domu podejrzewam, że nasz pokój będzie przypominał hipermarket pięć minut przed pierwszą gwiazdką. Skarpety z reniferami mamy obie...
A żeby i Was choć trochę wprowadzić w ten świąteczny nastrój (w końcu to już niemal grudzień, najwyższa więc pora!), mam dla Was przepis na duńskie pierniczki.
Z naszymi polskimi niewiele mają wspólnego; są cieniutkie i chrupkie, ze sporą ilością migdałów i pistacji. Muszę przyznać, że skradły moje serce zaraz po przeprowadzce do Danii; są niesamowicie aromatyczne i... Takie inne. Pyszne! W dodatku robi się je bardzo łatwo i szybko, a pachną - zniewalająco! Czy można chcieć czegoś więcej...?
Ten przepis znalazłam w Julebag og knas, Familie Journal nr 49/2015, i już dawno miałam chęć, żeby go wypróbować. Jakoś nie zdołałam wcześniej... I teraz bardzo tego żałuję.

Brunkager z pistacjami i migdałami


Składniki:
(na około 135 ciasteczek)
  • 125 g masła
  • 60 g melasy
  • 125 g cukru
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków
  • 30 g słupków migdałowych
  • 30 g pistacji bez łupinek
  • 1 łyżeczka potażu
  • 1 łyżeczka wody
  • 250 g mąki pszennej

Masło, melasę i cukier umieścić w garnuszku. Podgrzewać aż do rozpuszczenia, często mieszając. Nie gotować.
Gdy cukier się rozpuści, dodać cynamon i goździki, słupki migdałowe i grubo posiekane pistacje. Wymieszać, odstawić do ostudzenia.
Potaż rozpuścić w wodzie, dodać do masy. Na końcu dodać mąkę, wymieszać.

Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować wałeczek o grubości 3,5-4 cm. Zawinąć je w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez noc.

Następnego dnia pokroić ciasto na plasterki grubości 1 mm, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 175 st. C. przez 7 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Rzutem na taśmę dodaję ostatni przepis do akcji Ani:

środa, 29 listopada 2017

Najlepsze ciasteczka imbirowe i kolacja z prawdziwego zdarzenia

Zupełnie niezaplanowana tygodniowa cisza na blogu popsuła mi kilka planów. No ale cóż - czasem trzeba po prostu brać to, co życie przynosi, i zamiast iść pod prąd, dać mu się ponieść.

Najpierw rewolucja w pracy - niespodziewanie odeszła jedna z koleżanek, więc nagle przybyło nam sporo dodatkowych obowiązków. Siedziałam więc w piekarni od rana do nocy (dosłownie!), i kiedy wracałam do domu, nie chciało mi się już nic. Nie miałam czasu ani piec, ani robić zdjęć, ani pisać. Obiecałam sobie jednak solennie, że w internacie nadrobię. Bo w końcu co innego miałabym tu robić...?
Najpierw, zamiast - tak jak planowałam - wyjechać w niedzielę wieczorem, zdecydowałam się na dodatkową noc we własnym łóżku, i wyruszyłam dopiero w poniedziałek nad ranem. A na miejscu - same problemy. Karta do pokoju za nic nie chciała działać; biegałam więc w tę i z powrotem niezliczoną ilość razy. Fakt, że za każdym razem dostaję pokój w najdalszym korytarzu, cenię sobie niezwykle za spokój i brak biegających tuż za drzwiami młodych ludzi; tym razem jednak pokonywanie tych wszystkich schodów i zakrętów okazało się niezwykle męczące. Dopiero po południu przyjechał specjalista, wziął sprawy w swoje zaprawione w bojach ręce, i wybawił mnie z kłopotu. W międzyczasie pierwsze zajęcia w lodowato zimnej sali (w zeszły piątek wysiadło ogrzewanie i póki co, nikomu nie spieszy się, żeby coś z tym zrobić), mnóstwo nowych twarzy, a także kilka znanych, z którymi trzeba było powymieniać wrażenia z ostatnich miesięcy. Później rozpakowywanie, kąpiel i... Padłam jak mucha tuż po dziewiątej. Nie byłam w stanie wykrzesać z siebie choćby najmniejszej iskierki pobudzającej do działania.

Wczoraj natomiast, razem z moją nową współlokatorką, załapałyśmy się na bardzo specjalny obiad. W części szkoły przeznaczonej dla gastronomów odbywał się pokaz ich sztuki kulinarnej - przygotowywali trzydaniowy posiłek dla swoich bliskich, pod czujnym okiem szefa kuchni. Trochę po znajomości, trochę czarującymi uśmiechami, udało nam się przekonać Aleksandra do przygotowania paru dodatkowych porcji.
Aj, dawno już nie jadłam takich pyszności, w dodatku tak pięknie podanych! Na przystawkę biała ryba (nie pamiętam już jaka konkretnie; chyba dorsz) z żółtymi buraczkami, chipsami z topinamburu, jadalną ziemią i majonezem o zachwycającym smaku. Danie główne to marynowana i długo pieczona w niskiej temperaturze cielęcina, glazurowane czerwone buraczki, sos z olejem koperkowym, buraczane puree z lukrecją (której na szczęście nie było czuć, choć podobno podbiła smak buraczków) i brukselką, a do tego zapiekany mus ziemniaczany z pietruszką. Na deser smażone w głębokim tłuszczu kuleczki ryżowe, sos wiśniowy, migdały, lody waniliowe, a to wszystko z dodatkiem oleju rozmarynowego.
Coś niesamowitego, mówię Wam! Dania jak z najlepszej restauracji - ale akurat temu nie można się dziwić, bo szef kuchni pracował wcześniej w jednej z tych najlepszych. Prawdziwy luksus. Do tego odrobina pasującego do poszczególnych dań wina - i udało mi się wpędzić C. w stan całkiem poważnej zazdrości. Nie o mnie rzecz jasna; o jedzenie...

Sami więc widzicie; dzieje się więcej, niż się spodziewałam, ale zamiast narzekać na szczegóły, które zdecydowanie w zachwyt mnie nie wprawiają, biorę wszystko z uśmiechem i zadowoleniem.
To chyba te zbliżające się Święta tak na mnie działają...

Dzisiaj mam dla Was kolejne duńskie ciasteczka - zdecydowany faworyt C. Stwierdził, że mają absolutnie fenomenalną konsystencję, i niemal siłą musiałam go od talerzyka odrywać. 
Słodkie, chrupiące z zewnątrz, a miękkie w środku, z nienarzucającym się posmakiem imbiru. Są boskie! W dodatku całkiem proste i szybkie w wykonaniu. 
Jestem pewna, że z przepisu z Julebag og knas, Familie Journal, nr 49/2015 jeszcze skorzystam, choć następnym razem z pewnością zwiększę proporcje. Mniam!

Chrupiące ciasteczka imbirowe


Składniki:
(na 30 ciastek)

  • 150 g mąki pszennej
  • 40 g cukru pudru
  • 20 g cukru perłowego
  • 2 kawałki imbiru w syropie
  • sok z 1/2 limonki
  • 125 g zimnego masła
  • 1 łyżka śmietany kremówki (38%)
dodatkowo:

  • 2 łyżki cukru perłowego
Imbir drobno posiekać.
Mąkę wymieszać z cukrem pudrem i perłowym, dodać imbir, połączyć. Dodać pokrojone w kostkę masło, rozetrzeć palcami na kruszonkę. Dodać sok z limonki i śmietanę, szybko zagnieść ciasto.
Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować wałeczek o długości 45 cm, a następnie obtoczyć je w cukrze perłowym. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę (można przez noc).

Schłodzone ciasto pokroić na ciastka o długości 3 cm. Układać je na blasze wyłożónej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 190 st. C. przez 10-12 minut, aż się zrumienią.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Przepis dorzucam do akcji Ani:

środa, 22 listopada 2017

Szczęście w nieszczęściu i duńskie ciasteczka z kardamonem

Wypadki chodzą parami - z pewnością znacie to powiedzenie. W gorszych czasach bywa, że i trójkami czy czwórkami. Mi tym razem zdarzył się pojedynczy; do dzisiaj czekam na ciąg dalszy, bo takie wypadki to się chyba nie zdarzają.

W zeszły czwartek, kiedy mentalnie już szykowałam się do pójścia do domu, próbowałam upchnąć ostatnie ciasta w zamrażarce. Przechowujemy je na wysokich wagonach; ten akurat miał miejsce na osiemnaście blach, wypełniony był roladami i spodami biszkoptowymi, które, choć pojedynczo lekkie, w takiej ilości w magiczny wręcz sposób nabierają zaskakującej wagi. W pewnym momencie kółka się zablokowały, ja pociągnęłam... I już. Więcej nie było trzeba. Wszystko poleciało prosto na mnie.
Jako zagorzały fan wszelkiej maści książek przygodowych, próbowałam zgrywać bohatera i uratować wszystko przed upadkiem. Kiedy dotarło do mnie, że nic z tego, spróbowałam się cofnąć; było już jednak za późno. Wagon wylądował prosto na mojej lewej stopie, a mnie aż tchu zabrakło z wrażenia. 

Koledzy natychmiast rzucili się na pomoc; uwolnili mnie spod ciężaru i odprowadzili do kantyny, gdzie padłam na krzesło ze łzami w oczach i z zagryzionymi niemal do krwi wargami. Zdjęłam but, potem skarpetkę, i ze zdziwieniem odkryłam, że stopa nie jest zupełnie płaska. Za to zrobiła się ogniście wręcz czerwona i puchła w zastraszającym tempie. Szybko dostałam worek z lodem, i tak siedziałam i się zastanawiałam, co teraz... 
Nie pozostawiono mi wyboru - Lisbeth szybciutko uporała się z pozostałą pracą i zawiozła mnie na pogotowie. A tam... No cóż, znów nastąpiło brutalne zderzenie z duńskim systemem służby zdrowia. Choć działa zdecydowanie lepiej niż w Polsce, to nadal nie jest idealny. Po odczekaniu w kolejce do rejestracji, dostałam numerek i miła pani poinformowała mnie, że gabinet jest na drugim końcu baaardzo długiego korytarza. Zanim zdołałam się doczłapać, lekarka wyszła na korytarz zaniepokojona faktem, że numer drugi wywołano pięć minut temu, a pacjenta jak nie było, tak nie ma. Gdy w końcu udało mi się do niej dotrzeć, obejrzała mi stopę i... Odesłała do rejestracji ze świstkiem kierującym mnie na prześwietlenie. Uwierzcie - ten korytarz znienawidziłam już na zawsze. Z kilkoma przystankami, dotarłam z powrotem do miłej pani, która wykonała telefon, nakrzyczała na kogoś po drugiej stronie, że czterdzieści minut oczekiwania w głowie się nie mieści, i odesłała na prześwietlenie. Oj, daleka to była droga... 
W końcu opadłam na kozetkę, pozwoliłam stopę obfotografować z każdej możliwej strony, żeby wrócić do poczekalni. Na szczęście tego dnia tłumów nie było, i już po kwadransie przyszła po mnie pielęgniarka. Zaprowadziła do gabinetu, gdzie po raz pierwszy zaproponowano mi środki przeciwbólowe. Przyjęłam je z wielką ulgą i tą odrobiną godności, która jeszcze mi została.
Po kilku minutach przyszła lekarka, która oświadczyła, że nic nie jest złamane, za tydzień się wygoi, i jeśli nie mam ochoty, mogę jutro nie iść do pracy. A w ogóle to po co zawracam głowę - boli, wiadomo, ale to nie powód, żeby zaraz w panikę wpadać. 
Popatrzyłam na nią z wyraźnym brakiem szacunku, podziękowałam za pomoc i pokuśtykałam do wyjścia. Na szczęście tabletki zaczynały powoli działać, i nie wyglądałam aż tak żałośnie, jak wcześniej...

Później tylko musiałam poczekać, aż C. po mnie przyjedzie i zabierze do domu, gdzie w końcu mogłam usadowić się na sofie, z wygodnie ułożoną stopą, i odetchnąć głęboko.
Uff, co za dzień...
Dzisiaj, niemal tydzień później, nadal utykam i nadal boli, a stópka w okolicach palców przybrała zadziwiająco intensywny odcień fioletu. Lekarzom jednak nie można wierzyć...

Korzystając z wolnej środy, upiekłam dzisiaj trzy rodzaje ciasteczek. Zamknęłam je w puszkach; część zabiorę ze sobą w niedzielę na Zelandię, żeby umilały mi czas z dala od domu, resztę zostawię C.; niech on też ma coś od życia.
Dzisiaj będzie o tych z kardamonem - skandynawski wypiek z tą właśnie przyprawą był bowiem tematem naszego wspólnego pieczenia. Fedtebrød to duński klasyk (w dosłownym tłumaczeniu oznacza tłuszczowy chlebek, co brzmi co najmniej dziwnie. Ważny jest tu sposób formowania ciastek - piecze się długie, spłaszczone ruloniki, które po upieczeniu i polukrowaniu kroi się na małe ciasteczka); tym razem jednak wybrałam przepis z magazynu Mad og venner, nr 158/2017, gdzie posunięto się nieco dalej w komponowaniu składników. Dodatek kardamonu i kokosa mnie zaintrygował, miałam na te ciasteczka ogromną ochotę.
Dzięki amoniakowi są niesamowicie chrupiące, a dodatek kardamonu sprawia, że niesamowicie kuszą zapachem. Kwaskowa, mocno cytrynowa glazura pasuje tutaj po prostu idealnie. Całość jest niesamowicie uzależniająca - tak naprawdę nie jestem pewna, czy doczekają do niedzieli... Nie wyszło ich bowiem wcale tak dużo.

Po inne skandynawskie smakołyki z kardamonem koniecznie zajrzyjcie do Ani Pierwszej, Ani Drugiej i Mirabelki.

Fedtebrød z kokosem i kardamonem


Składniki:
(na około 45 ciasteczek)
  • 150 g zimnego masła
  • 125 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ryżowej
  • 1/4 łyżeczki amoniaku
  • 80 g cukru
  • 80 g wiórków kokosowych
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
glazura:
  • 150 g cukru pudru
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 1-2 łyżki wrzącej wody
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
Masło, mąki pszenną i ryżowa, amoniak, cukier, wiórki kokosowe i kardamon zmiksować w malakserze do połączenia. Zagnieść z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Po tym czasie podzielić ciasto na 4 równe części, z każdej uformować wałeczek nieco krótszy niż blacha. 
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Ułożyć na niej wałeczki z ciasta, następnie spłaszczyć dłonią.

Piec w 190 st. C. przez 12-15 minut, aż ciasto nabierze złoto-brązowego koloru.
Przestudzić.

Cukier puder przesiać, wymieszać z kardamonem. Dodać sok z cytryny, a następnie po trochu wlewać wodę. Lukier powinien być średnio gęsty.
Posmarować lukrem paski ciasta, a następnie - jeszcze ciepłe - pokroić ostrym nożem po skosie na ciasteczka.7
Gdy lukier całkowicie zastygnie, przełożyć do szczelnej puszki.

Smacznego!

My tu gadu-gadu, a to najwyższy czas spać; za chwilę trzeba przecież jechać do pracy...

Tymczasem przepis, oczywiście, dodaję do akcji Ani:

czwartek, 16 listopada 2017

Wesele z planem i ciasteczka orzechowe z czekoladą

Duńskie śluby są bardzo zorganizowane. Tam nie ma czasu na nieprzewidziane zdarzenia; wszystko ma swoje czas i miejsce. Na czym właściwie to polega?
Najpierw jest obiad, w czasie którego wygłaszane są toasty i, uwaga, śpiewane piosenki. Tak, tak; nie tylko państwo młodzi muszą się przyłożyć. Na najbliższej rodzinie również spoczywają pewne obowiązki. Jednym z nich jest ułożenie piosenki, która opowiada o nowożeńcach. O tym, jak się poznali, jacy są, jakie jest ich wspólne życie, wspomina różne zabawne wydarzenia i cechy charakterystyczne obojga.
Nasza, napisana przez szwagra C., była znakomita. Było potrzebnych kilka przerw nie tylko na słynne duńskie skål (toast), ale też z uwagi na gromkie wybuchy śmiechu biesiadników. Do dzisiaj od czasu do czasu zerkam na nią, żeby poprawić sobie humor.

Kiedy posiłek, wraz z toastami, przemowami i piosenkami, dobiega końca, jest czas na tańce. Przybywa zamówiona wcześniej grupa, i, tak naprawdę, daje mały koncert. Nasi, znalezieni dwa czy trzy tygodnie przed imprezą, grali przez trzy godziny i spisali się na medal. Zdobyli serca wszystkich gości w momencie, gdy zaczęli grać dziecięce piosenki dla małej Astrid, która klaskała w rączki i bujała się pod sceną z najszerszym uśmiechem, jaki w życiu widziałam. Przy ostatniej piosence nikt z gości nie siedział, a musicie wiedzieć, że takie osiągnięcie na duńskim weselu to nie byle co.
I choć zostawili niedosyt, bo goście spokojnie mogliby bawić się kolejną godzinę, to gdy skończyli, a ja padłam na krzesło myślałam, że już nigdy z niego nie wstanę. Pończochy miałam w strzępach, gdyż butów pozbyłam się już jakiś czas wcześniej, dół sukni podejrzanie przybrudzony, stopy obolałe jak jeszcze chyba nigdy, ale za to szczery uśmiech nie schodził mi z twarzy. Było cudownie! 
Dzień, choć długi i męczący, był jednocześnie po prostu idealny. Nie mogłoby być lepiej, wszystko poszło zgodnie z planem, a goście byli zachwyceni co najmniej tak samo, jak my. 
Czy panna młoda może marzyć o czymś więcej...?

Tymczasem mam dla Was przepis na bardzo proste, orzechowe ciasteczka z czekoladą. Znalazłam go na stronie Donny Hay, i po prostu nie mogłam się oprzeć. Bezglutenowe (jeśli użyjecie bezglutenowego proszku do pieczenia), cudownie chrupiące, intensywnie pachnące orzechami laskowymi, z kawałkami rozpływającej się w ustach ciemnej czekolady. Idealne jesienne ciasteczka, które świetnie sprawdzą się w roli podwieczorku do kubka gorącej herbaty lub kakao. 
To jak, upieczecie...?

Orzechowe ciasteczka z czekoladą


Składniki:
(na 20-25 ciastek)
  • 175 g zmielonych orzechów laskowych
  • 60 g cukru
  • 60 g brązowego cukru
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 100 g masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 150 g ciemnej czekolady (70%)

Orzechy, oba rodzaje cukru, mąkę i proszek dokładnie wymieszać.
Masło rozpuścić, przestudzić. Jajko roztrzepać, wymieszać z masłem i ekstraktem.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładnie wymieszać. Dodać posiekaną czekoladę, połączyć.
Odstawić na 30 minut (można do lodówki).

Z ciasta wilgotnymi dłońmi formować kulki wielkości orzecha włoskiego, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując duże odstępy (po 9 ciastek na blasze).

Piec w 170 st. C. przez 12 minut.
Przestudzić 10 minut na blasze, następnie przełożyć na kratkę do całkowitego wystudzenia.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Jednocześnie chciałabym Wam przypomnieć, że to już ostatni gwizdek na przygotowanie ciasta na piernik staropolski. Musi ono mieć czas na rozwinięcie aromatu; kilka tygodni w lodówce to absolutne minimum!

sobota, 11 listopada 2017

Pierwszy tchnienie Świąt. I ciasteczka marcepanowo-cytrynowe

Największą atrakcją w naszej małej mieścinie, poza sklepem spożywczym i salonem fryzjerskim, jest pałac. Pałacyk właściwie; jeśli się nie wie, gdzie szukać, łatwo uznać, że to po prostu większy dom. Zdradza go jedynie przylegający duży, zadbany park z kilkoma tajemniczymi ścieżkami.

Krótko po przeprowadzce odkryłam, że w rzeczonym pałacyku co roku organizowany jest świąteczny kiermasz; od razu wiedziałam, że będziemy na nim stałymi gośćmi. Uwielbiam tego rodzaju imprezy; można zjeść æbleskiver, czyli naleśnikowe kuleczki (które za starych, dobrych czasów wypełnione był jabłkami, stąd właśnie te owoce w nazwie) i napić się grzanego wina z migdałami i cudownie napęczniałymi rodzynkami, zwanego gløgg. Dla dzieci jest kakao z bitą śmietaną i mnóstwo atrakcji: od stoisk z zabawkami, dekoracjami i smakołykami, poprzez Mikołaja i skrzaty, aż do przejażdżek na kucykach. Uwierzcie mi - nie można się nudzić!
W tym roku towarzyszyli nam rodzice C. oraz jego dwie siostry z rodzinami. Było nas więc sporo, co oznacza, że dzień był wyjątkowo wesoły (szczególnie w towarzystwie dwóch maluchów, z których jeden tak się zachwycił kucykiem, że nijak nie można go było od zwierzaka odciągnąć). Chodziliśmy między kramami, co i rusz wydając odgłosy zachwytu. Po przeprowadzce do Danii pokochałam duńskie skrzaty, które, wbrew nazwie, mogą też być reniferami czy myszami. Tym razem swoją, dość bogatą już, muszę przyznać, kolekcję, wzbogaciłam reniferem w czapeczce, szaliku i sweterku, leżącym na brzuchu i zawadiacko przewracającym oczyma, i dwoma innymi - kulami z groszkiem w brzuszku. Są prześliczne i idealnie komponują się z pozostałymi sześcioma czy ośmioma sztukami... I już wypatrzyłam jednego z rozciąganą szyją, który zasili moje reniferowe zastępy w przyszłym roku.

Po powrocie do domu na obiad był flæskesteg, czyli pieczeń wieprzowa z chrupiącą skórką, ziemniaki gotowane i takie w karmelu (i nie, nie krzywcie się; ziemniaki w karmelu to naprawdę genialny wynalazek), czerwona kapusta i sos. A na deser - ciasteczka. Marcepanowe, w wyraźną nutą cytryny, obtoczone w chrupiącym między zębami cukrze. Są boskie - idealnie kruche i niesamowicie wciągające. I choć wyszła mi ich ponad setka - już prawie zniknęły. Nie sposób oderwać się od puszki!
Ale może to i dobrze...? Przynajmniej będzie pretekst, żeby upiec kolejne...

Przepis znalazłam na stronie magazynu Femina, i tym razem, muszę przyznać, prawie nic w nim nie zmieniłam. 

Marcepanowe ciasteczka z cytryną i wanilią


Składniki:
(na około 100 sztuk)

  • 200 g miękkiego masła
  • 90 g cukru pudru
  • 75 g surowego marcepanu
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 250 g mąki pszennej
dodatkowo:

  • 60 g cukru trzcinowego
Marcepan zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Umieścić w misce razem z masłem, cukrem pudrem, ekstraktem i skórką z cytryny, zmiksować do uzyskania jednolitej masy. Powoli wsypywać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera. 
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-1,5 godziny.

Po tym czasie podzielić ciasto na 4 równe części, z każdej uformować wałeczek o średnicy 3 cm. Na blat wysypać cukier, obtoczyć w nim wałeczki, a następnie zawinąć je w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez noc.

Następnego dnia pokroić każdy wałeczek na około 20 plastrów, układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 175 st. C. przez 12-14 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


W oryginale takie ciasteczka nazywają się specier; Duńczycy przygotowują miliony wariacji na ich temat: cytrynowe, waniliowe, z lukrecją, czekoladą czy czym tylko chcecie. Są świetne, bo można eksperymentować ze smakami, a szansa, że się nie udadzą, jest naprawdę nikła.

Przepis dodaję do akcji Ani:

wtorek, 31 października 2017

Spójrz mi w oczy... Halloweenowe ciasteczka

Ostatni dzień października.
Halloween.
Planujecie z tej okazji imprezy? A może już jesteście po weekendowych, halloweenowych szaleństwach? Ja w tym roku, choć plany miałam ambitne, znów ze wszystkim nie zdążyłam. Dojazdy do pracy, z uwagi na paskudną pogodę (w sobotę był sztorm; na moście w Vejle myślałam, że mnie zdmuchnie wprost do morza), coraz bardziej dają mi się we znaki. Ciągle jest ciemno, szaro i deszczowo, przez co poziom energii oscyluje u mnie w okolicach zera. C. też w pracy spędza większość czasu, więc kiedy już nam się trafi wspólne pięć minut... Idziemy spać. Jak na stare, dobre małżeństwo przystało.
Nie mogłam sobie jednak mojego ulubionego amerykańskiego  święta odpuścić zupełnie. Z samego rana zebrałam się więc w sobie, wyjęłam z lodówki masło i jajko, i jak tylko powoli doszły do temperatury pokojowej, zabrałam się do rzeczy.

Na stronie Candy Company znalazłam przepis na absolutnie rozkoszne ciasteczkowe potworki; z mnóstwem oczek, które wpatrują się w spragnionych smakołyków zezowatymi spojrzeniami. Swoje przygotowałam w różnych kolorach; zabiera to kilka chwil więcej, ale na te szaro-pochmurne dni taka potworkowa tęcza jest po protu niezastąpiona!
Ciasteczka są z wierzchu lekko chrupiące, w środku mięciutkie i maślane, z delikatną waniliową nutą. Idealne dla dzieci: i do jedzenia, i do zabaw w kuchni, bo przepis jest banalnie prosty.

Przed nami długie, ciemne, październikowe popołudnie - skusicie się na błyskawiczne ciasteczka, które nawet u największego ponuraka wywołają uśmiech?

Ciasteczka potworki na Halloween


Składniki:
(na 15 sztuk)
  • 115 g miękkiego masła
  • 125 g cukru pudru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 255 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • barwniki spożywcze w żelu: różowy, niebieski i pomarańczowy

dodatkowo:
  • 85 g cukru pudru
  • 50 g draży mlecznych
  • czarny barwnik spożywczy w żelu

Masło utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, dodać ekstrakt, zmiksować.
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z solą. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto podzielić na 3 części, każdą zafarbować na inny kolor. Następnie połączyć część masy niebieskiej z różową, aby otrzymać fioletowy, następnie część niebieskiej z pomarańczową, aby otrzymać zielony.
Każdy kolor zawinąć osobno w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Po tym czasie lepić z ciasta kulki nieco większe od orzecha włoskiego, obtaczać w pozostałym cukrze pudrze i układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, lekko je spłaszczając i zachowując pomiędzy ciasteczkami spore odstępy.

Piec w 170 st. C. przez 12-14 minut.

W gorące ciasteczka wciskać draże. Zostawić do całkowitego ostudzenia.
Na ostudzonych ciasteczkach czarną farbką malować źrenice.

Smacznego!

Oczka można zrobić również rozpuszczoną czekoladą lub jadalnym pisakiem. Albo w ogóle kupić gotowe, cukrowe ozdoby. Ja jednak wolę draże.
Wspominałam może, że mam do nich wyjątkową słabość...?

piątek, 29 września 2017

Herbatniki kakaowe, czyli o leku na jesienną melancholię

Razem z przedostatnim dniem września ogarnęła mnie melancholia. Rankami, już od powrotu z wakacji, we znaki daje mi się zimny, przeszywający do szpiku kości, wiatr. Dni, choć niespecjalnie deszczowe, są ciągle pochmurne. Słońce chyba, niczym niedźwiedź, zapadło w długi sen. Szkoda tylko, że tak szybko...
Po powrocie z pracy wyszłam z psami do ogrodu. Trawnik pokrył dywan suchych, szeleszczących liści. Uwielbiam ten dźwięk - ciche, uspokajające szur, szur, szur. Poddaję mu się całkowicie; przymykam oczy i znów mam sześć lat. Szuram stopami w kolorowych butach, a trzymający mnie za rękę Dziadek uśmiecha się z zadowoleniem. On nigdy nie narzekał na szuranie...

Na jesienną melancholię najlepsze są ciastka. Proste, szybkie i wypełniający dom błogim aromatem. Czy potrzeba czegoś więcej...?
Ja przerobiłam przepis Doroty; zamiast zwykłych, jasnych herbatników upiekłam takie mocno kakaowe, wsparte delikatnym dodatkiem kawy. Nie czuć jej, ale zdecydowanie podkręca czekoladowy smak. Moje herbatniki są malutkie; takie na dwa kęsy. Wyszło mi ich więc naprawdę dużo... A zniknęły niepostrzeżenie; pielgrzymki do puszki uprawiałam nie tylko ja, ale cała Rodzina z Siostrą na wiecznej diecie na czele.

Ciasteczka są cieniutkie, kruchutkie i niesamowicie wciągające. Niezbyt słodkie, idealne do kubka gorącej herbaty z cytryną i miodem. Jeszcze tylko dobra książka i chwila czasu, żeby móc się, choć na moment, oderwać od jesiennej rzeczywistości...

Herbatniki kakaowe


Składniki:
(na około 150 malutkich ciasteczek)
  • 220 g mąki pszennej
  • 30 g kakao
  • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej (proszek)
  • 100 g cukru pudru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g miękkiego masła
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
Mąkę, kakao i cukier puder przesiać, wymieszać z solą. Dodać masło i śmietanę, zmiksować tylko do połączenia składników. Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2 mm, delikatnie podsypując mąką. Wycinać ciastka, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach.

Piec w 180 st. C. przez 8-10 minut, w zależności od wielkości ciastek.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Ja tymczasem nadal nie mogę wrócić do normalności. Chodzę ciągle półprzytomna i niewyspana; muszę na nowo nauczyć się wstawać w środku nocy i nie wariować...

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Poświąteczne pierniczki dla mających czas

Witajcie! 
Czy Wam ten świąteczny czas też tak szybko minął? Przygotowania w tym roku zaczęłam wyjątkowo wcześnie, bo już na początku listopada, a i tak nie zdążyłam ze wszystkim. Wigilia przyszła zdecydowanie zbyt wcześnie, żeby minąć niemal niepostrzeżenie. Niemniej, spędziłam te chwile bardzo przyjemnie.
W tym roku po raz pierwszy to my byliśmy gospodarzami w tym magicznym dniu. Wiąże się to z niemałym stresem: czy aby na pewno sprostamy wysoko ustawionej poprzeczce? Na szczęście, jedzenia nie zabrakło, a wszystko udało się wyśmienicie. Podczas tradycyjnych duńskich tańców wokół choinki drzewko się nie przewróciło, a migdał został znaleziony w wielkiej misce puddingu. Jednym słowem, wszystko poszło gładko, a goście byli zadowoleni, co udowodnili opuszczając nas o trzeciej nad ranem. 

Gdy w po wigilijną niedzielę wygrzebałam się w końcu spod kołdry, z lekkim smutkiem spojrzałam na choinkę. Niedługo trzeba ją będzie rozebrać. A taka jest przecież śliczna! 
Póki co - ciągle stoi. Nie mam serca zabrać się za ściąganie dekoracji. Wmawiam sobie i C., że tradycja nakazuje trzymać drzewko przynajmniej do szóstego stycznia. Niech i tak się stanie...

Okazało się też, że w minionym roku byłam wyjątkowo grzeczna. Mikołaj bowiem wręcz obsypał mnie prezentami! Poczynając od koszyka do wyrastania chleba i trzepaczki z termometrem, o której marzyłam, odkąd pierwszy raz ją zobaczyłam, poprzez książki kucharskie Clausa Meyera, który zyskuje coraz większą popularność nawet w Polsce, aż po ciepłe swetry, biżuterię i perfumy Diora, w których od razu się zakochałam. Mikołajowi dziękuję i obiecuję, że w nadchodzącym roku również nie dam mu powodów do zmarszczenia czoła. 

Tymczasem, ciągle jeszcze otulona zapachem korzennych przypraw, mam dla Was jeszcze jeden przepis na pierniczki. Znalazłam go na blogu Z cukrem pudrem, a skusił mnie obietnicą karmelowego posmaku. Musze przyznać, że pierniczki wyszły pyszne - pulchne, mięciutkie, choć nieco zbyt mało korzenne w smaku, jak na mój gust. Jednak proces ich przygotowania wydaje mi się zdecydowanie zbyt skomplikowany. Zazwyczaj bowiem rozpuszczam tylko masło z miodem lub melasą, dodaję do reszty składników, mieszam - i gotowe. Tu trzeba wszystko osobno ubijać, dodawać w odpowiedniej kolejności i uważać, żeby żadnego składnika nie pominąć. Moim zdaniem trochę za dużo zachodu... Niemniej, jeśli ktoś ma ochotę poświęcić im nieco więcej czasu, wprawiając się w świąteczny nastrój, warto po przepis sięgnąć.

Jeszcze jedna uwaga: autorce przepisu wyszło pierniczków ponad dwieście, mi - raptem osiemdziesiąt. Nie wiem, czym jest spowodowana ta różnica, bo foremek użyłam standardowych, niezbyt dużych. Miejcie jednak na uwadze, że ilość ciastek jest w tym przypadku bardzo orientacyjna.

Pulchne pierniczki z karmelem


Składniki:
(na 80 sztuk)
  • 800 g mąki pszennej
  • 3 jajka
  • 110 g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 180 g miodu
  • 125 g masła
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 200 g kwaśnej śmietany
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 25 g przyprawy do piernika
karmel:
  • 45 g cukru
  • 2 łyżki wody
Miód z masłem rozpuścić, dodać przyprawę do piernika, wymieszać.
Cukier i wodę doprowadzić do wrzenia, a następnie skarmelizować. Gdy nabierze głębokiego, złoto-brązowego koloru, szybko przelać do miodu z masłem i dokładnie wymieszać. Masę przestudzić, co jakiś czas mieszając.

Mąkę przesiać z sodą i proszkiem, wymieszać z solą.
Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę.
Białka ubić na sztywno.

Do mąki dodać miód z karmelem oraz ubite żółtka, na końcu dodać pianę z białek. Zagnieść gładkie ciasto. 
uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce od 12 do 48 godzin.

Ciasto wyjąć z lodówki 2-3 godziny przed wałkowaniem.
Ciasto wałkować na grubość 6 mm podsypując mąką, wycinać dowolne kształty. Układać pierniczki na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy (ciasteczka urosną).

Piec w 180 st. C. 10 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!

A Wam jak minęły Święta?

czwartek, 22 grudnia 2016

Świąteczne ciasteczka dla alergików (bez glutenu i bez jajek)

We wtorek kupiliśmy ostatnie prezenty; teraz leżą w pokoju gościnnym na kanapie, krzesłach i podłodze, i czekają, aż wreszcie będę miała czas zapakować te, których w sklepie zapakować mi nie chciano. Kupiłam nawet papier, wstążki i bileciki do kompletu, żeby wszystko pięknie się pod choinką prezentowało.
Na deser zostawiłam sobie niespodziankę dla C. Nie myślcie sobie jednak, że traktuję go po macoszemu! Już ponad tydzień temu zrobiłam rozpoznanie, i pan o miłym głosie poinformował mnie przez telefon bardzo skrupulatnie, że tego, co chcę zakupić, akurat na stanie nie mają, ale pojawi się w środę. I to w takiej ilości, że nie mam się co martwić, że akurat dla mnie zabraknie. Wczoraj więc, zaraz po pracy, pojechałam do sklepu (uprzednio sprytnie wypłacając gotówkę z bankomatu, żeby nie zostawić żadnych śladów dla wytrawnego tropiciela świątecznych niespodzianek), gdzie z niezadowoloną miną pryszczaty młodzian oświadczył, że nie ma, bo wykupili, i przed Świętami już nie będzie. Mina, muszę przyznać, mocno mi zrzedła. Gdyby nie automatyczne drzwi, ostentacyjnie trzasnęłabym na odchodnym. Obiecałam sobie solennie, że moja noga w tym sklepie więcej nie postanie. Wróciłam do domu, zamówiłam mroczny przedmiot pożądania przez internet i teraz modlę się, żeby doszedł na czas. Ale w przedświątecznej gorączce ciężko mi w takie cuda uwierzyć...
Cóż, w tym roku znów wydrukuję obrazek, włożę go w kopertę i wyręczę C. po wigilijnej kolacji. Z pewnością się ucieszy, tak i jak i w poprzednim...

Czasu nie mam zupełnie na nic, pracy i przygotowaniom do Wigilii poświęcam całą moją uwagę. W międzyczasie, mimochodem jakby, przygotowałam korzenne ciasteczka, które znalazłam na blogu Kulinarne pomyłki. Spodobał mi się ich kształt i rozmiar, tak bardzo podobny do duńskich pieprznych orzeszków. Marcepanowe niespodzianki w środku każdej kuleczki przekonały mnie ostatecznie, że te maleństwa zachwycą każdego Duńczyka. Na specjalną prośbę C. przygotowałam je w wersji bezglutenowej, żeby mógł je zabrać do pracy (jedna z jego koleżanek ma alergię; zawsze mi przykro, gdy zabiera ze sobą ciasta z glutenem, a ona musi obejść się smakiem). Oczywiście, mieszankę mąk można zastąpić pszenną, będzie jej trzeba jednak dodać nieco więcej. 
Ciasteczka, wbrew pozorom, wcale nie są zbyt słodkie. Pięknie pachną korzennymi przyprawami, a ich pierniczkowy smak doskonale komponuje się z marcepanem. Są kruche i po prostu rozsypują się w buzi.
A ich przygotowanie wcale nie zabiera dużo czasu.

Spróbujcie koniecznie!

Korzenne ciasteczka nadziewane marcepanem


Składniki:
(na około 100 sztuk)
  • 120 g miękkiego masła
  • 140 g cukru
  • 50 g mąki gryczanej
  • 150 g mąki ryżowej
  • 90 g mąki kukurydzianej pełnoziarnistej
  • 1 łyżka przyprawy do piernika
  • 110 g creme fraiche (18%)

dodatkowo:
  • 200 g marcepanu

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać śmietanę, połączyć.
Mąki przesiać, wymieszać z przyprawą do piernika. Dodać do masy maślanej, zagnieść. Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 2 godziny (można przez noc).

Od schłodzonego ciasta odrywać niewielkie kawałki, wielkości mniej więcej orzecha laskowego. Z każdego kawałeczka formować kulkę, spłaszczać, na środku układać kawałeczki marcepanu. Zawijać ciasto wokół marcepanu, formować kulki.
Ciasteczka układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15-17 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Trzy dni przed Świętami ciśnienie mi tak podskoczyło, że odechciało mi się nawet dekorowania ostatnich pierniczków. Na szczęście już wszystko wraca do normy, i znów cieszy mnie nadchodząca Wigilia.
A jak u Was? Trzymacie nerwy na wodzy, czy też dajecie się im momentami ponieść...?

wtorek, 20 grudnia 2016

Najaromatyczniejsze. Pierniczki

Sezon na świąteczne jarmarki zakończyliśmy wizytą w okolicach Billund (tak, tak, tam właśnie jest Legoland), gdzie, muszę przyznać, oczy mi się zaświeciły i myślałam, że nigdy spomiędzy tych wszystkich krasnali nie wyjdę.
Miejsce to zaskoczyło mnie o tyle, że cała atrakcja znajduje się w... Stodole. Starsze małżeństwo zamieniło budynek gospodarczy w przedświąteczny raj. Półki i stoły zapełnione są najróżniejszymi dekoracjami: od zupełnie maleńkich krasnali i domków, idealnych do stworzenia mikroskopijnej, mikołajkowej wioski, przez coraz większe porcelanowe i materiałowe figurki, aż do dekoracji choinkowych i świeczek. Muszę przyznać, że te ostatnie zaparły mi dech. Ręcznie malowane, po prostu dzieła sztuki. Na wieść, że pochodzą z Polski, poczułam niejaką dumę z rodaków. Zachwyceni, kupiliśmy dwie, które ozdobią nasz wigilijny stół. O ile C. przemoże się i pozwoli mi je zapalić...

Razem ze świeczkami do domu wróciły z nami dwa bałwanki, trochę bombek i urocza miseczka, która natychmiast została wypełniona pierniczkami. Szczerze mówiąc, trochę żałuję, że kupiłam tylko jedną...

A teraz już, niestety, pozostaje tylko czekać na kolejne jarmarki w przyszłym roku... 

W grudniu nie mogło się obyć bez wspólnego pieczenia świątecznych ciasteczek. Razem z Emilią, Mopsikiem, Mirabelką i Zuzią zabrałyśmy się więc ochoczo do pracy.
Ja znalazłam przepis w magazynie Mad og venner, nr 134/2015. Najpierw zachwyciło mnie zdjęcie trochę nieporadnych łosi, a gdy przeczytałam aromatyczną listę składników, po prostu nie mogłam się oprzeć. Gotowe pierniczki wręcz odurzają zapachem! Korzenne przyprawy mieszają się z cytrusami, tworząc wyjątkowo świąteczną i nastrojową fuzję. A ten smak... Cóż, to chyba najsmaczniejsze pierniczki, jakie udało mi się upiec! Są miękkie, odpowiednio słodkie, lekko karmelowe za sprawą melasy i... Po prostu idealne. 
Musicie je mieć!

Miodowo-cytrusowe łosie


Składniki:
(na około 60 ciastek)
  • 800 g mąki pszennej
  • 1 łyżka mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 250 g miękkiego masła
  • 150 g ciemnego cukru muscovado
  • 135 g miodu
  • 200 g melasy
  • 2 jajka
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • skórka otarta z 1 cytryny
Mąkę przesiać z proszkiem, dodać imbir, goździki i cynamon, wymieszać.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać miód i melasę, zmiksować. Po jednym wbić jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Następnie dodać skórki z cytrusów, połączyć.
Na końcu partiami dodawać mąkę z przyprawami, miksując na najniższych obrotach miksera.

Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę (można przez całą noc).

Schłodzone ciasto wałkować na grubość 6 mm, wycinać foremkami łosie (lub inne dowolne kształty). Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 8-10 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Oczywiście, kształty można wykrawać dowolne. U mnie, poza reniferami, zagościły też inne zwierzątka: wiewiórki, jeże, lisy... Jeśli jednak użyjecie tylko dużych form, ciastek wyjdzie nieco mniej (około czterdziestu). 

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Pierniczki mojej Babci

Miniony weekend dał mi się we znaki. Dwa tygodnie dobrego, i człowiek łatwo odzwyczaja się od wstawania krótko po północy. Mimo zmęczenia, wieczorami nie mogłam zasnąć, co sprawiało, że budziłam się cała dzika. Dni zaczynające się w ten sposób z góry skazane są na klęskę. A przynajmniej nie zapowiadają niczego dobrego.
Gdy więc wczoraj po południu wybraliśmy się do brata C. z kartonem po brzegi wypchanym pierniczkami, woreczkami pełnymi kolorowego lukru i wszystkimi cukrowymi posypkami, które udało mi się wygrzebać z czeluści kuchennych szuflad, nie miałam zupełnie nastroju na zabawę. Snułam się po domu niczym cień, podjadając mandarynki i wlewając w siebie zastraszające ilości kawy z mlekiem, żeby gdzieś po prostu nie paść. Na szczęście reszta rodziny, zupełnie niezrażona moim malkontenctwem, bawiła się wyśmienicie, lukrując pierniczki i ich okolice. Cóż, moje nadal czekają na natchnienie... I chwilę czasu, którego brakuje mi permanentnie. A Wigilia przecież tuż, tuż!

Od jakiegoś czasu męczyłam Tatę, żeby wyciągnął od Babci przepis na pierniczki. W końcu dopięłam swego, i dostałam skany rodzinnych receptur. Zachwycona, zabrałam się do pracy. Jakież było moje rozczarowanie, gdy pierniczki wyszły nie do końca takie, jak je zapamiętałam! Znów więc zaczęłam wiercić Tacie dziurę w brzuchu, i w końcu okazało się, że w przepisie Babcia zapomniała wspomnieć o cukrze...
Na tę wieść C. popatrzył na mnie znacząco i przypomniał obrazek, który widzieliśmy w internecie. Była na nim uśmiechnięta starsza pani z tacą ciasteczek, a pod nią napis: Moja babcia, rozdając przepisy, zawsze pomija jeden składnik. Twierdzi, że dzięki temu u niej zawsze smakuje najlepiej...

Oczywiście, oburzona, wyrzuciłam C., że moja Babcia nigdy by tak nie zrobiła! A tu proszę... 

Po konsultacjach przystąpiłam do pieczenia po raz drugi. I tym razem wszystko poszło jak należy. Pierniczki wyszły dokładnie takie, jak pamiętam: twarde jak kamienie. Dopiero po leżakowaniu nabierają wilgoci i miękną, żeby rozpływać się w ustach.

Proszę, oto smak mojego dzieciństwa. 
Bez pułapek.

Pierniczki z bakaliami Babci Leny


Składniki:
(na 40-45 sztuk)
  • 340 g mąki pszennej
  • 165 g cukru
  • 1 jajko
  • 70 g miękkiego masła
  • 150 g miodu
  • 1 łyżka przyprawy do piernika
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • rodzynki
  • orzechy laskowe
  • słupki migdałowe

Mąkę przesiać z sodą, po środku zrobić dołek. Wlać gorący miód, dodać masło, przyprawę do piernika, cukier i jajko. Zagnieść gładkie ciasto.
Ciasto wałkować, podsypując mąką, na grubość 6 mm. Wykrawać foremkami dowolne kształty, układać pierniczki na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Jajko roztrzepać z mlekiem, posmarować nim pierniczki. Udekorować je rodzynkami i orzechami, wciskając je dość mocno w ciasto.

Piec w 180 st. C. przez 10-15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Ja tymczasem rozważam powrót do łóżka. Popołudniowa drzemka wydaje się być zdecydowanie zbyt krótka...

czwartek, 15 grudnia 2016

Tysiąc i jeden. I skandynawsko-kawowa fuzja

Jak ten czas leci... I nie mam tu na myśli (zupełnie wyjątkowo!) zbliżających się wielkimi krokami Świąt Bożego Narodzenia. Moim oczom, zupełnie niespodziewanie, w statystykach bloga ukazała się liczba tysiąc. A po chwili tysiąc i jeden. Z wrażenia aż na moment zapomniałam, jak się na klawiaturze pisze. W pierwszej chwili chciałam liczyć na palcach, czy aby na pewno się zgadza, ale szybko się zorientowałam, że palców zabraknie mi na długo przed tym, zanim się tego tysiąca doliczę. Zdecydowałam się więc zaufać mądrzejszym ode mnie i wierzę, że na moim blogu naprawdę pojawiło się już tysiąc jeden postów (a za chwilkę, gdy będziecie to czytać, całe tysiąc dwa). 

Jestem zachwycona to liczbą. Sami musicie przyznać: wygląda to naprawdę imponująco. Z drugiej strony, nieco mnie to zbiło z tropu; bo czy aby na pewno dobrze zużywam mój wolny czas, na którego nadmiar nie mogę narzekać...? Najpierw w samochodzie i pod prysznicem obmyślam przepisy i układam kolejne zdania kolejnych wpisów, później pichcę jak nawiedzona, żeby na koniec godzinami stukać w klawiaturę. I co ja z tego właściwie mam...?

Ano, tysiąc postów (i jeden). I to już wystarczająca nagroda, bo mówi mi, jak potrafię być wytrwała. I mam Was, moich Czytelników. Jesteście niezastąpieni. 
Więc dalej będę piec, by później o tym dla Was pisać (bo tak naprawdę już dość dawno temu przestałam pisać tylko dla siebie). I będę się cieszyć każdym kolejnym postem; być może za kilka lat będziemy świętować tysiące dwa...?

Z tej niezwykle radosnej okazji mam dla Was bajecznie pyszne pierniczki. Są tak wyraziste w smaku i pachną tak obłędnie, że będziecie je musieli schować bardzo, bardzo głęboko, żeby dotrwały Świąt.

Przepis znalazłam już w zeszłym roku na blogu Cake Caprice, ale jak to bywa tuż przed Świętami, nie dałam  rady go wtedy wypróbować. Ciągle jednak chodził mi po głowie, bo połączenie kruchutkich, lekko pikantnych pepparkakor z kawą, której smak i zapach w wypiekach wprost ubóstwiam, nie mogło się nie udać.
Już gdy zagniotłam ciasto, jego aromat niemal zawrócił mi w głowie. Ten wydobywający się z piekarnika przyprawił mnie o szybsze bicie serca, a C. przyciągnął do kuchni. Usiedliśmy przy stole, i wgapieni w szybkę, czekaliśmy niecierpliwie. Pierwsze sztuki poparzyły nam palce i języki, ale było warto. Jakie one są dobre! Intensywne, kruchutkie, no po prostu idealne! 
Musicie je upiec. 
No naprawdę musicie!

Kawowe pepperkakor


Składniki:
(na około 110 sztuk)
  • 150 g melasy
  • 115 g masła
  • 100 g cukru
  • 350 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 jajko
  • 2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • 1 łyżeczka kawy mielonej
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków
  • 2 łyżeczki przyprawy do piernika
  • 2 łyżki ciemnego rumu

Melasę, masło, cukier i kawę rozpuszczalną rozpuścić, przestudzić.
Mąkę przesiać z sodą, wymieszać z kawą mieloną, cynamonem, imbirem, goździkami i przyprawą do piernika. Po środku zrobić wgłębienie, wlać melasę, ekstrakt i rum, wbić jajko. Ciasto dokładnie wymieszać na gładką, lepką masę. Miskę przykryć folią spożywczą i schłodzić w lodówce 2-3 godziny.

Po tym czasie ciasto wałkować na grubość 2-3 mm, podsypując mąką. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 8-10 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Oczywiście, można je udekorować lukrem. Właściwie świetnie się do tego nadają, bo trzymają kształt podczas pieczenia. Ja moje przygotowałam na rodzinne lukrowanie, które odbędzie się w niedzielę. Już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć, jakie to cuda wyjdą spod naszych rąk...

poniedziałek, 28 listopada 2016

Ciasteczka z migdałami i o skrzatach słów kilka

Za nami kolejny świąteczny jarmark. Na ten w Oksbøl jeździmy, odkąd siostra C. właśnie tam kupiła dom. Nie jest duży (jarmark, nie dom); raptem dwadzieścia - trzydzieści stoisk z rękodziełem mieszkańców. I choć w większości widać, że to tylko hobby, do którego ludzie nie przywiązują większej wagi, można znaleźć prawdziwe perełki. Naszą ulubienicą jest Birgitte, która robi najpiękniejsze skrzaty, jakie widziałam. Wszystkie, łącznie z mamą C., jesteśmy w nich zakochane i nie wyobrażamy sobie tego popołudnia bez zakupu choćby jednej nowej pary. Tym razem, niestety, przyjechaliśmy dość późno (a spieszyłam się z pracy jak tylko mogłam), więc wybór nie był duży. Do domu pojechała więc ze mną parka w szarościach i brodaty skrzat w popielatym kolorze, który radośnie dołączył do swych pobratymców w beżu i bieli. Poza tym kupiliśmy kilkanaście szklanych i metalowych ozdób na choinkę - w tym roku w końcu będzie duża, więc trzeba zacząć się szykować.

Po zakupach wróciliśmy w rzęsistym deszczu do siostry C., gdzie czekały na nas æbleskiver i gløgg, a także świeżo upieczony chleb i pyszna, rozgrzewająca zupa. Wieczór minął więc szybko i radośnie, przy dźwiękach świątecznych piosenek i dwóch namiętnie akompaniujących im maluchach. Do domu wróciliśmy zmęczeni i zadowoleni, odliczając dni do kolejnego jarmarku...
Tak, tak; bardzo poważnie traktujemy te sprawy.

Tymczasem dla Was mam przepis na kolejne duńskie ciasteczka. Maślane, kruchutkie, wręcz rozsypujące się w ustach urocze rozetki, tutaj zwane strassburgerami (nie pytajcie, dlaczego, bo nie mam pojęcia). W książce Den store Julebagebog wydanej przez Amo proponowano udekorować je migdałami i wisienkami koktajlowymi. Te drugie, choć wyglądają naprawdę uroczo, w smaku zupełnie mi nie odpowiadają. Zamiast nich sięgnęłam po aromatyczne orzechy laskowe, i moim zdaniem był to dobry wybór. 
Tak naprawdę po tych akurat smakołykach nie został już nawet ślad. Mamie C. zasmakowały najbardziej z trzech rodzajów, którymi ich częstowałam; mały Gabriel też się nimi zajadał, skrupulatnie jednak wydłubując orzeszki.
Jestem pewna, że Wam również przypadną do gustu.

Maślane rozetki z migdałami i orzechami laskowymi


Składniki:
(na około 45 sztuk)

  • 250 g mąki pszennej
  • 25 g surowego marcepanu
  • 80 g cukru pudru
  • 250 g miękkiego masła
dodatkowo:

  • 30 g migdałów bez skórek
  • 30 g orzechów laskowych bez skórek
Masło zmiksować z marcepanem na gładki krem. Dodać cukier puder, utrzeć do białości. Partiami dodawać przesianą mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto przełożyć do woreczka cukierniczego z tylko w kształcie dużej gwiazdki. Wyciskać rozetki (jak z bitej śmietany) na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. W każde ciasteczko wcisnąć orzech lub migdał.

Piec w 180 st. C. przez 8-9 minut, aż się zrumienią na brzegach.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

sobota, 26 listopada 2016

Duńskie orzeszki z różowym pieprzem

Uwierzycie, że już jutro pierwsza niedziela Adwentu? Mi ciągle jakoś ciężko przyjąć to do wiadomości. Owszem, był już pierwszy śnieg, i to całkiem obfity, zniknął jednak raptem po kilku dniach, zastąpiony najpierw listopadową, depresyjną szarością, a ostatnio niemal wiosennym słońcem i temperaturami zachęcającymi do pozostawienia czapki w domu. Poza tym kalendarz nie kłamie: do grudnia zostały jeszcze całe cztery dni. Wszystko to razem sprawia, że choć doskonale zdaję sobie sprawę z zaistniałej sytuacji, to jednak nie do końca ją ogarniam. 
Zakupy świąteczne ciągle jeszcze przed nami (próbujemy je zaplanować, ale co chwilę coś staje nam na drodze; mam już tylko nadzieję, że uda się przed dwudziestym czwartym grudnia), planu pracy nadal nie dostaliśmy, a przecież to pierwsza Wigilia, którą organizujemy z C.! I tak, wiem, że to on jest odpowiedzialny za przygotowanie jedzenia, ale mimo wszystko jest całe mnóstwo innych rzeczy, które muszę zrobić ja. 
Brzmi to, jakbym zaczynała lekko panikować, i w sumie nie jest to dalekie od prawdy. Tak więc: trzy głębokie wdechy, szeroki uśmiech, i już.
Będzie cudownie, prawda...?

Oczywiście, w tym roku ciasteczkowe szaleństwo też zaczęło się u mnie nieco wcześniej niż zwykle. W tej chwili produkcja jest w toku, a ja co chwilę wynajduję nowe przepisy, które koniecznie muszę wypróbować! C. twierdzi, że to, co już mamy, spokojnie wystarczy nam do Świąt Wielkiej Nocy, ale mu nie wierzcie... Dobrze wiem, że ciasteczka znikają zawsze najszybciej. Są takie niezobowiązujące; nie wymagają talerzyka ani łyżeczki, nie można się nimi pobrudzić, za to można je zjeść niemal w biegu. Wszyscy kochają ciasteczka; tak to już jest.

I choć słynne pieprzne orzeszki piekłam już nie raz, tym razem w Mad og bolig, nr 11/2016 znalazłam przepis, obok którego nie mogłam przejść obojętnie. Bez jajek i amoniaku; szczególnie to drugie przemawia na jego korzyść. Za to z dodatkiem pieprzu w optymistycznej, różowej barwie.
Tradycyjnie używa się pieprzu białego, najczęściej czarnego, więc taka odmiana bardzo mi się spodobała. W gotowych ciasteczkach można wyczuć bardzo delikatną nutę różowego pieprzu; każdy, kto go próbował, powinien wychwycić ten drobny niuans. Inaczej uzna, że to po prostu bardzo dobre orzeszki.

W przepisie podano, że wyjdzie dwieście pięćdziesiąt sztuk. Mi wyszło dwa razy więcej! Zrobiłam je malutkie, takie w sam raz na jeden kęs; oczywiście, możecie przygotować je nieco większe, w mniejszej ilości. Wybór pozostawiam Wam.

Orzeszki z różowym pieprzem


Składniki:
(na około 450 sztuk)

  • 250 g miękkiego masła
  • 250 g cukru
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 500 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 1 łyżeczka różowego pieprzu
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Cały czas ucierając, powoli wlewać kremówkę.
Pieprz utrzeć w moździerzu. Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z przyprawami. Partiami wsypywać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach miksera.

Gotowe ciasto podzielić na równe części, z każdej uformować wałeczek grubości małego palca. Pociąć je na kawałki długości 1 cm.

Ciasteczka układać pionowo na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, spłaszczając palcem.

Piec w 200 st. C. przez 7-8 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnej puszce.

Smacznego!

Przepis dodaję do akcji Mopsika: