Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 marca 2018

Mała rzecz, a cieszy, czyli nie tylko o granoli słów kilka

Nie jestem szalenie uważną obserwatorką otaczającej mnie rzeczywistości; pewnie dlatego, że zdecydowanie bardziej interesują mnie nowości cukiernicze niż ludzkie zachowania. Niemniej, od czasu do czasu zdarza mi się zaobserwować sytuacje, które na długo zapadają mi w pamięć.

Gdy byłam w szkole poprzednim razem, odbywały się egzaminy końcowe. Jest to wielkie wydarzenie, kończące się przemowami i kolacją, w której uczestniczą bliscy i znajomi egzaminowanych, specjalnie z tej okazji zaproszeni. 
Jeszcze przed oficjalnym końcem egzaminu, wszyscy goście czekają w holu, z napięciem i zainteresowaniem obserwując ostatnie chwile, rozmawiając i wypełniając gwarem zazwyczaj ciche już o tej porze korytarze. Też poszłam sprawdzić, jak poszło mojej współlokatorce, i gdy tylko weszłam między ludzi, nad tłumem rozległo się głośne: Hej, śliczna! Jak na komendę wszystkie damskie głowy obróciły się w stronę wołającego, zdecydowanie męskiego głosu. Aż przystanęłam z wrażenia, z zaciekawieniem obserwując tę falę odwracających się kobiet. Mężczyźni tymczasem pozostali zupełnie niewzruszeni (tutaj mała dygresja: w języku duńskim śliczna/śliczny to smukke, niezależnie od płci, okrzyk więc był pod tym względem zupełnie neutralny). Podejrzewam jednak, że gdyby wołała kobieta, sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót...

Ile to mówi o nas, kobietach? Znajdujemy się w zupełnie obcym miejscu, gdzie nie znamy nikogo poza najbliżej stojącymi osobami, ale jeśli jakiś mężczyzna wyrazi uznanie, od razu mamy nadzieję, że było skierowane w naszą stronę. Próżność...? A może tak po prostu jest, i nie należy się w tym dopatrywać niczego nadzwyczajnego? W końcu każda z nas chce być uważana za śliczną...

Na marginesie dodam (nie, żeby się chwalić czy coś), że wołanie było skierowane do mnie; a śliczną jeden z kucharzy nazywa mnie tylko dlatego, że nie może zapamiętać mojego imienia. Nie obrastam więc w piórka; ale i tak mi przyjemniej, niż jakby wołał: Ej, ty!

Tymczasem mam dla Was przepis na wyjątkowo smakowitą granolę.
Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że już dawno żadnej nie pokazywałam; wspięłam się więc na wyżyny twórcze, i skomponowałam mieszankę z płatków owsianych, czekolady i fistaszków.

Wyszło bosko! Jest chrupiąca, trochę słodka, z lekko słonawą nutą (zamiast dodatku soli, można użyć orzeszków solonych, ale wtedy trudniej kontrolować proporcje słodkiego do słonego). Mi bardzo przypadła do gustu, a i C. zajadał się nią z wielkim zapałem.
Mała rzecz, a cieszy.

Granola z masłem orzechowym, fistaszkami i czekoladą


Składniki:
(na 2 l słój)
  • 350 g płatków owsianych
  • 80 g orzeszków ziemnych niesolonych
  • 2 łyżki złotego siemienia lnianego
  • 2 łyżki nasion chia
  • 100 g miodu
  • 85 g masła orzechowego
  • 50 ml oleju
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 100 g ciemniej czekolady (70%)

Płatki owsiane, orzeszki, siemię lniane i chia wymieszać w dużej misce.
Miód, masło orzechowe i sól podgrzać, aż wszystko się ładnie połączy. Zdjąć z palnika, dodać olej, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładni wymieszać. Wysypać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 165 st. C. przez 25-30 minut, 2 razy w tym czasie mieszając.

Wyjąć blachę z piekarnika, lekko przestudzić. Do jeszcze ciepłej granoli dodać posiekaną czekoladę, wymieszać.
Ostudzić, przełożyć do szczelnego pojemnika.

Smacznego!

Tymczasem pierwszy tydzień szkoły już niemal za mną.
Ależ ten czas leci!

niedziela, 11 lutego 2018

Makaroniki malinowe z hibiskusem (w wersji mini)

Obudził mnie C. przed wyjściem do pracy. Nie, żeby tak złośliwie; nawet zaproponował, żebym sobie jeszcze pospała, w końcu wcześnie jest... Jednak jutro muszę wstać o czwartej, i jako człowiek myślący perspektywicznie doszłam do wniosku, że lepiej wstać dziś trochę wcześniej, żebym wieczorem nie miała problemów z zasypianiem. Wyczołgałam się więc spod kołdry i udałam do łazienki. Z niejakim zdziwieniem zerknęłam przez dachowe okno... Nie było widać niemal nic. Z miną niezwykle podejrzliwą, upodabniającą mnie do inspektora Gadgeta, udałam się do salonu, żeby obiektywnie ocenić sytuację. Moim oczom ukazał się śnieg nie tylko okrywający puszystą kołdrą meble, krzewy i żywopłot, ale nadal padający zawzięcie. Wielkie płatki przypominające bardziej pierze niż śnieg wirowały w szaleńczym, wietrznym tańcu. Stałam tak i patrzyłam, z niezbyt mądrze rozdziawioną buzią, na ten krajobraz jak z bajki. Szczerze mówiąc nie myślałam, że przyjdzie jeszcze prawdziwa zima. Jest pięknie! 
Tyle, że jutrzejsza poranna podróż na Zelandię przyprawia mnie w tej chwili o dreszcze...

Tymczasem mam dla Was przepis na wyjątkowo urocze makaroniki. Przygotowałam je już jakiś czas temu, w ramach smakołyków na ostatni dzień pracy przed wakacjami (jak okres szkolny określa mój szef). Oczywiście, idealnie nadadzą się na Walentynki - makaroniki mają w sobie coś romantycznego...
Te zebrały mnóstwo pochwał. Słodkie, chrupiące z zewnątrz i mięciutkie w środku, wypełnione lekko kwaskowatym kremem z białej czekolady, malin i hibiskusa. Dzięki niemu nie są za słodkie i da się ich zjeść zdecydowanie więcej niż jeden czy dwa... Przygotowałam je w rozmiarze mini, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby upiec je nieco większe; wtedy wyjdzie około dwudziestu pięciu gotowych makaroników.

Makaroniki malinowe z hibiskusem


Składniki:
(na około 60 złożonych mini makaroników)
  • 125 g mielonych migdałów
  • 125 g cukru pudru
  • 30 ml wody
  • 125 g cukru
  • 100 g białek
  • różowy lub czerwony barwnik w paście
nadzienie:
  • 125 g białej czekolady
  • 65 g śmietany kremówki (38%)
  • 75 g malin
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
dodatkowo:
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
Migdały z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko. 50 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do migdałów z cukrem dodać pozostałe 50 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Dodać barwnik, wymieszać. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. Połowę makaroników posypać zmielonym w młynku do kawy hibiskusem.
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 130 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Maliny i hibiskus umieścić w garnuszku, podgrzać, aż maliny zaczną się rozpadać. Przetrzeć przez sitko.
Czekoladę ze śmietaną podgrzać w kąpieli wodnej, aż czekolada się rozpuści. Dodać puree z malin, dokładnie wymieszać. Przełożyć do rękawa cukierniczego, wstawić do lodówki.

Gdy makaroniki całkowicie ostygną, a nadzienie zgęstnieje, sklejać je po dwie połówki tak, żeby jedna z pary była posypana hibiskusem.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


Wczoraj kopnęłam krzesło. Nie ze złości; ot tak, przez przypadek. Efekt - palec u lewej stopy w kolorze lila. Trochę się boję, że jet złamany, bo boli jak nie wiem co. 
I co ja mam teraz zrobić...?

czwartek, 1 lutego 2018

Kawa malinowo-różana z białą czekoladą

Mój Mąż pracuje.
Wiem, jak każda normalna, rozsądna żona, powinnam być z tego faktu zadowolona. W końcu co za pożytek z męża niepracującego...? Problem polega jednak na tym, że mój pracuje za dużo. W dodatku w zupełnie nieodpowiednich porach, czyli kiedy ja mam wolne i nie muszę akurat spać (co zdarza się stosunkowo rzadko). W zasadzie, to występuje tutaj klasyczny przypadek obrazujący stare powiedzenie przyganiał kocioł garnkowi, bo skoro sama spędzam w pracy po dziesięć, dwanaście godzi na dobę i trzy na dojazdach i powrotach z tejże, to jakim prawem denerwuję się na C. za postawę identyczną (poza dojazdami. On do pracy ma pięć minut. Piechotą)? Mówiąc szczerze, to nie wiem. Ale jestem kobietą zamężną i mam odgórnie ustanowione prawo denerwowania się na męża z niewyjaśnionych/nieistniejących/nie leżących w jego gestii przyczyn. Tak już po prostu jest. 

Denerwuję się więc trochę, a jednocześnie staram się ten czas bez niego wykorzystać jak najlepiej. Sprzątam i piorę, żebyśmy, gdy już uda nam się wyrwać razem kilka chwil, mogli spędzić je na czymś przyjemniejszym. Piekę ciasta i przygotowuję desery, żeby chłopakowi (i sobie też - nie oszukujmy się) osłodzić to ciężkie życie. A w między czasie robię sobie kawę...
Żeby nie było wątpliwości - C. też kawę lubi. Bardzo. Może nawet bardziej ode mnie...? Ale mam wrażenie, że ostatnio popadłam w, niegroźne póki co, uzależnienie. Dzień bez kawy jest dniem straconym, tudzież przeżytym na pół gwizdka, bo chodzę jak śnięta ryba, nie rejestrując połowy wydarzeń mających miejsce tuż obok mnie. Sięgam wtedy po kubek kawy z mlekiem (no dobrze - mleka z kawą), i od razu wchodzę na wyższe obroty. W pracy taki klasyk mi wystarcza; w domu, gdy mam nieco więcej czasu i chęci, zaczynam kombinować.

Tak powstała kawa malinowo-różana z białą czekoladą - prawdziwa uczta, tylko dla koneserów. Ta kawa smakuje obłędnie! Nie jest zbyt mocna, trochę słodka, lekko kwaskowata, cudownie owocowa, z delikatną kwiatową nutą. Żadna kobieta się jej nie oprze! Jeśli więc chcielibyście zaskoczyć swoją lepszą połówkę kawką o piątej po południu, szczególnie w środę za dwa tygodnie, ta nada się idealnie. Obiecuję!

Kawa malinowo-różana z białą czekoladą


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 150 ml mleka
  • 20 g białej czekolady
  • 100 ml mocnej kawy
  • 30 g malin
  • 1 łyżeczka przecieru z płatków róży
  • 30 ml śmietany kremówki
  • suszone płatki róży

Maliny rozgnieść widelcem, dodać przecier z róży, wymieszać.
Czekoladę posiekać.
Mleko podgrzać, dodać posiekaną czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia.

Na dni szklanki wyłożyć maliny z różą, zalać gorącą kawą i mlekiem. Na wierzch wyłożyć ubitą kremówkę, posypać płatkami róży.

Smacznego!


Tymczasem ja wczoraj skończyłam książkę. A z domu nie zabrałam następnej naiwnie sądząc, że ta mi wystarczy (no w końcu gruba jest jak się patrzy!). No i wystarczyła... Ale tylko do środy. A co z czwartkiem...? Gdybym była w Polsce, po prostu poszłabym do księgarni i coś sobie kupiła, choćby i z przeceny. Ale tutaj? Mam czytać w wolnym czasie po duńsku...?
Idąc za przykładem mojej imienniczki z Zielonego Wzgórza, jestem na dnie rozpaczy.
Czarnej.

wtorek, 30 stycznia 2018

Wiem, że nic nie wiem, czyli siódme urodziny bloga

Im więcej się uczę, tym mnie wiem - a przynajmniej takie mam wrażenie. Ogrom wiedzy, której nigdy nie opanuję, mnie przeraża.
Ale może zacznę od początku...

Swoją przygodę z pieczeniem, a później z blogowaniem, zaczęłam z przypadku. W nowym miejscu, sama jak palec, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą robić. Bo ile można czytać czy oglądać seriale...? Najpierw nieśmiało oglądałam inne blogi, piekłam jakieś plaskate cuda i byłam z nich nieziemsko dumna (mówię to ja - osoba, które w wieku lat dwudziestu potrafiła zrobić sobie herbatę i kanapkę. Szczytem inwencji było przyrządzenie zupy z proszku). Później, z jednym okiem zamkniętym z wrażenia, założyłam bloga i skakałam z radości przy każdym komentarzu. Ach, cóż to były za czasy...
Później (dużo później, jeśli mam być szczera), gdy zobaczyłam postępy, a pieczenie sprawiało mi coraz większą frajdę, zaczęłam szkołę cukierniczą. I wiecie co...? Te dwa lata otworzyły mi oczy i pokazały, jak niewiele wiem. Zauważyłam też, że są rzeczy, których człowiek, choćby nie wiem, jak się starał, w domu się nie nauczy. Dopiero praca w cukierni pokazała mi, co to naprawdę znaczy być cukiernikiem, a nie tylko się w cukiernika bawić. To ciężka praca - fizycznie, bo dwudziestopięciokilogramowe worki z cukrem same się nosić nie chcą, ale też umysłowo, bo, powiedzmy to sobie szczerze, klienci są różni, i nie zawsze jest to łatwa współpraca. Człowiek nieźle się musi nagłowić, żeby co niektórych zadowolić. Ale gdy później przychodzą z uśmiechem i podziękowaniami - bezcenne. Dla takich chwil warto się starać.

Już za cztery miesiące będę zdawać końcowe egzaminy. Strasznie się denerwuję, ale jednocześnie nie mogę się doczekać - bo znów zacznie się coś nowego. Jeszcze nie wiem co i jak, ale już się cieszę, bo z pewnością nudno nie będzie.
Tymczasem blog dryfuje sobie gdzieś obok mnie; nie mam dla niego tyle czasu, co kiedyś. Posty bywają zdecydowanie krótsze i piszę je rzadziej, ale staram się, jak mogę. Tym bardziej, że dziś Pożeraczka kończy siedem lat - warto więc chyba nad nią pracować, skoro mi ciągle chce się pisać, a Wam czytać.

Dziękuję, że nadal tu ze mną jesteście; bez Was już dawno bym się poddała. A jednak, mimo krótszych i dłuższych przerw, ciągle wracam. Bez motywacji, którą dla mnie jesteście, z pewnością by mi się nie udało.

Na te huczne urodziny mam... Tartę. Nie tort; niestety, ale nie miałam czasu na bardziej skomplikowane wypieki. Tarta jednak jest urocza i pyszna, więc w tym roku musi wystarczyć. Jeśli dotrwamy do urodzin dziesiątych, obiecuję tort prawdziwie wystrzałowy; no, ale do tego zostało jeszcze parę chwil.

Kruchy spód bez jajek jest niesamowicie kruchy i nie nasiąka wilgocią, co jest jego dużym plusem. Kisiel malinowo-hibiskusowy jest kwaskowy i wyrazisty, świetnie równoważy go delikatny i słodki krem z białej czekolady. Całość smakuje wybornie, połączenie smaków jest wyjątkowo harmonijne. Dekoracja to urocze mini makaroniki i świeże maliny - prosta, a jednocześnie efektowna.
Na C. zrobiła wrażenie; mam nadzieję, że i Wam się spodoba.

Tarta malinowo-hibiskusowa z kremem z białej czekolady


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

kruche ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 65 g cukru
  • 150 g zimnego masła
  • 2-3 łyżki zimnej wody
kisiel malinowo-hibiskusowy:
  • 185 g malin
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
  • 35 g cukru
  • 75 ml wody
  • 2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
krem z białej czekolady:
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 120 g białej czekolady
  • 2 listki żelatyny
dodatkowo:
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Partiami dodawać wodę - ciasto powinno się ładnie połączyć, ale nie może się kleić.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 3-4 mm, wyłożyć nim formę, formując brzeg o wysokości około 3 cm.
Nakłuć ciasto widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać suchą fasolą lub kamykami do pieczenia.

Piec w 190 st. C. przez 12 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 12-15 minut w 190 st. C.
Ostudzić.

Maliny, hibiskus, cukier i 40 ml wody przełożyć do rondelka, zagotować. Gdy maliny się rozpadną, a cukier rozpuści, przetrzeć przez sitko. Przelać z powrotem do rondelka, dodać mąkę rozpuszczoną w pozostałej wodzie, zagotować.
Gorący kisiel przelać na spód tarty, ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, czekoladę drobno posiekać. 100 ml kremówki zagotować, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Dodać czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Przestudzić.
Pozostałą kremówkę ubić, dodać do czekolady w 3 turach, delikatnie mieszając łyżką.
Wylać krem na kisiel, schłodzić w lodówce.

Przed podaniem udekorować malinami, makaronikami, bezikami i suszonymi kwiatami hibiskusa.

Smacznego!


A co byście powiedzieli na taką tartę z okazji Walentynek...? W końcu czternasty lutego już za chwilkę!

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Gorąca czekolada i Pączusia - pływak wyborowy

W zeszłym tygodniu, gdy pogoda nie przerażała, a termometr nonszalancko wskazywał kilka stopni powyżej zera, wybraliśmy się z psami na spacer. I to nie byle jaki, bo przez park przeszliśmy do lasu, a później wybraliśmy dłuższą ścieżkę, wokół jeziorka. Latem jest to bardzo przyjemna trasa; tego dnia sprawę nieco utrudniało paskudne błocko. Ale i Pączusia, i Ptysia, merdały ogonami z takim zapałem, że doszliśmy do wniosku, że warto poświęcić te kilka dodatkowych minut na wycieranie łapek i czyszczenie butów po powrocie do domu.
My szliśmy spokojnie, rozmawiając o wszystkim i o niczym - idealnie niezobowiązujący temat na leniwy spacer, a Pączusia szalała dziko, jak to ma w zwyczaju. Gdy weszliśmy na groblę, gdzie po jednej stronie z zawrotną teraz szybkością przelewa się woda niewielkiego potoku, a z drugiej wiatr szumi w nadjeziornych szuwarach, zwróciłam uwagę C. na to, że może powinniśmy nieco bardziej uważać na Pączusię, bo jeszcze chwila, a wyląduje w wodzie. C. spojrzał na mnie z pewnym swego. typowym uśmiechem samca i stwierdził: Przecież nic jej... - Plusk! - nie będzie...
Po chwili z szuwarów wyskoczyłam Pączusia - morka od stóp do głów, z kompletnie ogłupiałą miną. 

Do domu na szczęście było już blisko, psia sierść wysycha szybko, a słońce akurat łaskawie wyjrzało zza chmur. Zasadniczy problem polega jednak na tym, że po pierwszym przestrachu, Pączusia zimowe kąpiele uznała chyba za doskonałą zabawę, po teraz ciągle musimy mieć ją na oku, inaczej podchodzi niebezpiecznie blisko brzegu...
Ach, z psami! 

Tymczasem pogoda ciągle nie może się zdecydować, czy jeszcze chce sypać śniegiem, czy już pozwolić na nieśmiałe rozwijanie pączków. I kiedy jest głównie szaro i błotniście, polecam Waszej uwadze tę gorącą czekoladę. Przepis znalazłam u Sosny; on ratował się nią w październiku, ja stwierdziłam, że na taki podły styczeń również nada się w sam raz. Przepis nieco zmieniłam - moja czekolada nie jest aż tak gęsta (ale moim zdaniem wystarczająco), dałam też mniej masła orzechowego, a i tak jego smak jest doskonale wyczuwalny na tle delikatnego karmelu. Moim zdaniem wyszła obłędna - nie da jej się wypić zbyt dużo, ale już taka niewielka porcja znakomicie poprawia humor. No i zdecydowanie zniechęca do sięgnięcia po deser, będzie więc idealna na noworoczne diety!

Gorąca czekolada karmelowo-orzechowa


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 150 ml mleka
  • 1/4 łyżeczki cynamonu
  • 90 g karmelowej czekolady
  • 1 łyżka masła orzechowego

dodatkowo:
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • odrobina cynamonu

Mleko z cynamonem zagotować. Zdjąć garnuszek z palnika, dodać drobno posiekaną czekoladę i masło orzechowe, wymieszać do rozpuszczenia. Przelać do szklanki.
Kremówkę ubić, wyłożyć na wierzch, oprószyć cynamonem.

Smacznego!


Ja użyłam gotowej czekolady karmelowej od Wedla - uwielbiam ją! A właśnie wypiłam ostatnią tabliczkę...
Jak żyć...?

piątek, 8 grudnia 2017

O prawdziwej maszynie do lodów. I nugatowo-karmelowe semifreddo

Miniony tydzień stał pod znakiem lodów. W środę, kiedy przyszło do próbowania tych wszystkich pyszności, które przygotowaliśmy, choć byłam pełniutka niczym butelka szampana, nie mogłam się powstrzymać przed spróbowaniem każdego rodzaju deseru. A było w czym wybierać, oj było... Sorbety: truskawkowy, malinowy, bananowy, kokosowy i z czarnej porzeczki; klasyczne lody z maszyny: czekoladowe, cytrynowe, lukrecjowe, miętowe z czekoladą i truskawkowe; do tego waniliowe parfait i pieczona Alaska, czyli wyżej wymienione smaki w przeróżnych kombinacjach pod zapiekaną bezą włoską. Smakowaliśmy i smakowaliśmy, póki nam się łyżeczki nie skończyły. Aj, jakie to było dobre!

W międzyczasie ambitnie pracuję nad moim deserem; jest to swego rodzaju test na zakończenie tego okresu szkoły. Każdy z nas musi przygotować dwa identyczne talerze z deserem, gdzie wystąpią elementy: słodki, słony, kwaśny, ciepły, zimny, kremowy oraz chrupiący. Wierzcie lub nie, ale nie jest to takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Szczególnie, że to akurat jest moja słaba strona; w pracy nie przygotowujemy deserów tego typu, w domu też gościom serwuję ciasta, a nam desery zdecydowanie prostsze w konstrukcji. Poza tym kompozycja na talerzu to dla mnie troszkę czarna magia; rzadko (choć chyba nawet to określenie jest sporym nadużyciem) się tak bawię. Najczęściej podaję deser w naczyniu zbiorczym, i każdy nakłada sobie to, na co ma ochotę i w proporcjach, jakie mu odpowiadają, a nie jakie będą dobrze wyglądały.
Plan już mam; po kolei wypróbowuję poszczególne elementy, choć idzie mi trochę jak po grudzie. Głównie dlatego, że ciągle mi czegoś brakuje; ale to akurat moja wina, mogłam wymyślić coś bardziej oczywistego niż połączenie buraków z kozim serem... Bo akurat to nie jest stałym elementem zasobów cukierniczej lodówki. 

Skoro już narobiłam Wam apetytu na lody, wypadałoby podać też jakiś przepis. Mam dla Was lody, które przygotowałam jeszcze chyba w październiku; inspiracją były lodowe batoniki Mars, które są C. i moją wielką słabością. To chyba jedyne lody, jakie kupuję, nie będąc na wakacjach. Po prostu nie potrafię się im oprzeć!
Moje to dość luźna wariacja na ten temat. Jest więc gęste i kremowe nugatowe semifreddo, delikatnie słony, dość ciemny karmel i chrupiące kawałki czekolady. Całość wyszła obłędna! Oczywiście, nie jest to to samo, ale odważę się napisać, że efekt końcowy jest równie udany. Wszystkie smaki doskonale się ze sobą komponują, i wprost nie można oderwać się od miseczki...
Spróbujecie...?

Nugatowe semifreddo z solonym karmelem i czekoladą


Składniki:
(na 1,3 l lodów)
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 jajka
  • 15 g cukru pudru
  • 75 g nugatu
  • 75 g ciemnej czekolady (70%)

karmel:
  • 45 g cukru
  • 15 g masła
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

Najpierw przygotować karmel:
W garnuszku skarmelizować cukier. Gdy stanie się złoto-brązowy, dodać masło, wymieszać. Następnie wlać kremówkę, gotować jeszcze chwilę, aż całość zacznie bulgotać. Zdjąć z palnika, przelać do miski, całkowicie ostudzić.

Czekoladę posiekać.
Nugat lekko podgrzać, aby stał się płynny.
Kremówkę ubić na pół sztywno.
Białka ubić na sztywną pianę.
Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Dodać nugat, zmiksować. W dwóch porcjach dodać bitą śmietanę, delikatnie wymieszać łyżką. Następnie dodać ubite białka, delikatnie połączyć. Na końcu wmieszać czekoladę.

Do pojemnika wylać połowę lodów, polać sosem karmelowym, następnie wyłożyć pozostałą masę lodową, polać pozostałym karmelem.
Zamrozić.

Smacznego!


Najbardziej w tym tygodniu podobało mi się, że mogłam skorzystać z prawdziwych maszyn do lodów. Takie, które kręcą na raz siedem litrów, a lody z nich wychodzą tak kremowe i puszyste, że aż się płakać chce z zazdrości, że w domu takie nie wychodzą (choć mojej sorbetierze nic przecież zarzucić nie można). 
Poza tym odkryłam, że profesjonalne lody przygotowuje się dokładnie tak samo, jak domowe; jedyna różnica to dodatek stabilizatora. Jest to substancja, która zapobiega uciekaniu powietrza z lodów, przez co pozostają puszyste i kremowe przez dłuższy czas. Mądra rzecz, ale w przypadku lodów domowych - nieistotna. Takie smakołyki znikają bowiem dużo szybciej niż te ze sklepowych półek...
Co do zamarzania - okazuje się, że tajemnicą jest nie jakiś wymyślny, niezdrowy składnik, ale... Cukier, i jego odpowiednie proporcje i zamienniki używane zgodnie z przeznaczeniem. Z pewnością wykorzystam nowo nabytą wiedzę przy okazji kręcenia kolejnych lodów; zobaczymy, jak wyjdzie w warunkach domowych.

czwartek, 16 listopada 2017

Wesele z planem i ciasteczka orzechowe z czekoladą

Duńskie śluby są bardzo zorganizowane. Tam nie ma czasu na nieprzewidziane zdarzenia; wszystko ma swoje czas i miejsce. Na czym właściwie to polega?
Najpierw jest obiad, w czasie którego wygłaszane są toasty i, uwaga, śpiewane piosenki. Tak, tak; nie tylko państwo młodzi muszą się przyłożyć. Na najbliższej rodzinie również spoczywają pewne obowiązki. Jednym z nich jest ułożenie piosenki, która opowiada o nowożeńcach. O tym, jak się poznali, jacy są, jakie jest ich wspólne życie, wspomina różne zabawne wydarzenia i cechy charakterystyczne obojga.
Nasza, napisana przez szwagra C., była znakomita. Było potrzebnych kilka przerw nie tylko na słynne duńskie skål (toast), ale też z uwagi na gromkie wybuchy śmiechu biesiadników. Do dzisiaj od czasu do czasu zerkam na nią, żeby poprawić sobie humor.

Kiedy posiłek, wraz z toastami, przemowami i piosenkami, dobiega końca, jest czas na tańce. Przybywa zamówiona wcześniej grupa, i, tak naprawdę, daje mały koncert. Nasi, znalezieni dwa czy trzy tygodnie przed imprezą, grali przez trzy godziny i spisali się na medal. Zdobyli serca wszystkich gości w momencie, gdy zaczęli grać dziecięce piosenki dla małej Astrid, która klaskała w rączki i bujała się pod sceną z najszerszym uśmiechem, jaki w życiu widziałam. Przy ostatniej piosence nikt z gości nie siedział, a musicie wiedzieć, że takie osiągnięcie na duńskim weselu to nie byle co.
I choć zostawili niedosyt, bo goście spokojnie mogliby bawić się kolejną godzinę, to gdy skończyli, a ja padłam na krzesło myślałam, że już nigdy z niego nie wstanę. Pończochy miałam w strzępach, gdyż butów pozbyłam się już jakiś czas wcześniej, dół sukni podejrzanie przybrudzony, stopy obolałe jak jeszcze chyba nigdy, ale za to szczery uśmiech nie schodził mi z twarzy. Było cudownie! 
Dzień, choć długi i męczący, był jednocześnie po prostu idealny. Nie mogłoby być lepiej, wszystko poszło zgodnie z planem, a goście byli zachwyceni co najmniej tak samo, jak my. 
Czy panna młoda może marzyć o czymś więcej...?

Tymczasem mam dla Was przepis na bardzo proste, orzechowe ciasteczka z czekoladą. Znalazłam go na stronie Donny Hay, i po prostu nie mogłam się oprzeć. Bezglutenowe (jeśli użyjecie bezglutenowego proszku do pieczenia), cudownie chrupiące, intensywnie pachnące orzechami laskowymi, z kawałkami rozpływającej się w ustach ciemnej czekolady. Idealne jesienne ciasteczka, które świetnie sprawdzą się w roli podwieczorku do kubka gorącej herbaty lub kakao. 
To jak, upieczecie...?

Orzechowe ciasteczka z czekoladą


Składniki:
(na 20-25 ciastek)
  • 175 g zmielonych orzechów laskowych
  • 60 g cukru
  • 60 g brązowego cukru
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 100 g masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 150 g ciemnej czekolady (70%)

Orzechy, oba rodzaje cukru, mąkę i proszek dokładnie wymieszać.
Masło rozpuścić, przestudzić. Jajko roztrzepać, wymieszać z masłem i ekstraktem.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładnie wymieszać. Dodać posiekaną czekoladę, połączyć.
Odstawić na 30 minut (można do lodówki).

Z ciasta wilgotnymi dłońmi formować kulki wielkości orzecha włoskiego, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując duże odstępy (po 9 ciastek na blasze).

Piec w 170 st. C. przez 12 minut.
Przestudzić 10 minut na blasze, następnie przełożyć na kratkę do całkowitego wystudzenia.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Jednocześnie chciałabym Wam przypomnieć, że to już ostatni gwizdek na przygotowanie ciasta na piernik staropolski. Musi ono mieć czas na rozwinięcie aromatu; kilka tygodni w lodówce to absolutne minimum!

piątek, 3 listopada 2017

Opowieść o Czerwonym Rycerzu. I tarta obłędnie czekoladowa

Młoda Piekareczka, jak niemal co dzień, na długo przed świtem ruszyła w daleką podróż do pracy. Jej rączy, mechaniczny rumak, nieodłączny i wierny towarzysz, tym razem jednak zaniemógł. Stanął uparcie w miejscu najmniej odpowiednim, zapierając się wszystkimi czterema kołami. Bezsilna, zaciskając zęby, próbowała wszystkiego - ułagodzić bestię, przekonać, zmusić podstępem, aż wreszcie - o zgrozo! - przemocą. Nic nie podziałało - rumak jak stanął, tak stał.
W międzyczasie z pomocą przyszedł inny podróżny, będący - wnioskując z wielkości wozu - w równie co ona dalekiej, podróży.
Ów nieznany jej mężczyzna, mimo szczerych chęci, nie zdołał przekonać rumaka do dalszej jazdy, jednak siłą własnych mięśni pomógł sprowadzić go na pobocze, aby nie tarasował drogi innym, ewidentnie o tak wczesnej porze rozdrażnionym, podróżnym. Pożegnał się z uśmiechem i życzył powodzenia.
Piekareczka, zmuszona przez okrutne okoliczności, zdecydowała się na kroki drastyczne - obudzenie Małżonka. Ten, zdecydowanie niezadowolony z takiego obrotu sprawy, wskazał  jednak jedyną w takiej sytuacji możliwość - wezwanie na pomoc Czerwonego Rycerza. Ten zjawił się już po półgodzinie, w czerwonej zbroi z odblaskowymi paskami. Popatrzył, pomyślał, postukał gdzie trzeba, nakarmił rumaka odrobiną prądu, po czym ten, radośnie parskając, ruszył, jakby nic się nie stało. Piekareczka, uradowana do granic możliwości, pożegnała swego Czerwonego Rycerza z uśmiechem wiedząc, że prędzej czy później spotkają się znowu...

Wystąpili:
rumak - prawie nowy samochód;
Czerwony Rycerz - pracownik pomocy drogowej;
Małżonek - C.;
Piekareczka - ja we własnej osobie.

Wypadałoby nadmienić, że na moje potrzeby Falck (duńska pomoc drogowa) trzyma chyba specjalnego pracownika, bo za każdym razem przyjeżdża do mnie ten sam pan, który nawet już nie kręci głową z politowaniem dla mojej niewiedzy...
A jeden z kolegów z pracy, przejeżdżając tuż obok mojego rozkraczonego auta, nawet pomyślał, jakie to przykre...

Po tak ekscytującym początku dnia, na uspokojenie zdecydowanie przyda się kawałek mocno czekoladowej tarty.
Przepis znalazłam w magazynie Spis bedre, nr 9/2017 i wiedziałam, że go sobie nie odpuszczę. Lekko migdałowy, cudownie kruchy spód, czekoladowy ganache, który wręcz zniewala intensywnością, a do tego pieczone w cukrze muscovado, lekko karmelowe śliwki i figi. Określenie niebo na talerzu to zdecydowanie za mało, żeby oddać ten cudowny smak. Mimo, że nie da się jej zjeść zbyt dużo na raz, gdyż czekoladowe wypełnienie jest konkretne i syte, nie mogłam oprzeć się dokładce.
Idealne dla czekoholików, szczególnie na początku listopada, gdy za oknami tylko szaruga i deszcz.

Tarta czekoladowa z pieczonymi śliwkami i figami


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 26 cm)

ciasto kruche:
  • 100 g zimnego masła
  • 60 g cukru
  • ziarenka z 1/2 laski wanilii
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 25 g mielonych migdałów
  • 25 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 160 g mąki pszennej
  • 1 jajko

ganache:
  • 250 g ciemnej czekolady (58%)
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka miodu
  • 1/4 łyżeczki soli

pieczone śliwki i figi:
  • 3 świeże figi
  • 5 śliwek
  • 50 g ciemnego cukru muscovado

dodatkowo:
  • 15 g niesolonych pistacji, bez łupinek

Masło, cukier, wanilię, sól, migdały i mąki umieścić w malakserze. Zmiksować. Dodać jajko, połączyć.
Ciasto rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica formy, wyłożyć nim formę i schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę.

Schłodzone ciasto gęsto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać suchym grochem lub kamykami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zdjąć obciążenie i papier.

Dopiekać jeszcze 15 minut w 180 st. C.
Ostudzić.

Śmietanę, miód i sól umieścić w garnuszku, zagotować.
W tym czasie posiekać czekoladę. Zalać czekoladę wrzącą kremówką, wymieszać do jej całkowtego rozpuszczenia. Przelać ganache do formy, schłodzić w lodówce przez minimum 3 godziny.

Figi pokroić w ćwiartki, śliwki na połowy, usunąć pestki. Ułożyć owoce w formie, równomiernie posypać cukrem.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić.

Owoce ułożyć na zastygniętym ganache, polać powstałym podczas pieczenia sosem. Posypać posiekanymi pistacjami, podawać.

Smacznego!


Jako, że przepis znalazłam w duńskiej gazecie, a wypełnianie ciast gęstym, czekoladowym kremem to zdecydowanie coś, co Duńczycy wręcz uwielbiają, dodaję go do akcji Ani

poniedziałek, 16 października 2017

Kawa z whisky. Sernik

Chwilę musiałam się zastanowić, z jakiej okazji mieliśmy ostatnio gości. Nie dlatego, że miewamy ich tak często; wręcz przeciwnie. Po pierwsze, było to już jakiś czas temu; po drugie, okazja miała miejsce ósmego września, więc niemal wszyscy (ze mną na czele) zdążyli już o niej zapomnieć.

Otóż, moi drodzy, znowu miałam urodziny. 
Brzmi to, jakby fakt ten zaskoczył mnie niepomiernie; i tak jest w rzeczywistości. Nie chodzi mi o same urodziny; w końcu obchodzę je co roku. Nic w tym nie ma niezwykłego. Jednak konstatacja, jak szybko czas pędzi od jednych do drugich, wywołuje we mnie pewien niesmak. Mam wrażenie, że gdzieś mi życie ucieka, a jednocześnie wydaje mi się, że ciągle jestem zajęta, ciągle w biegu między pracą, domem i tą odrobiną czasu dla siebie, którą uda mi się wyrwać tu i ówdzie.

W tym roku urodziny spędziłam w trzech krajach: obudziłam się w Marsylii, żeby po kilkugodzinnej przejażdżce schłodzić się lodami w Monako, a kolację zjadłam na włoskim już wybrzeżu, z widokiem niemal rozdzierającym serce swą urodą. Muszę przyznać, że takie świętowanie zdecydowanie zapada w pamięć, choć gorące, duszne Monako z jego stromymi uliczkami i samochodami, które odwracają męską uwagę od kobiet w ich najlepszym wydaniu, nie do końca chwyciło mnie za serce. Za to Włochy... To kraj, do którego mogłabym wracać i wracać, i nigdy mi się znudzi. 

Po powrocie do deszczowej, wietrznej Danii, rozgoszczeniu się na nowo we własnym domu i powrocie do pobudek w środku nocy, w końcu przyszedł czas na świętowanie urodzin w większym gronie. Z tej okazji przygotowałam serniczek; jego pomysłodawcą był C., który połączenie kawy i whisky upodobał sobie przy okazji lodów, które przygotowałam tak naprawdę trochę przypadkiem. Wtedy to Tato zaoferował whisky, gdy czułam, że moim kawowym lodom brakuje kropki nad i. C. tak się tym połączeniem zachwycił, że później robiłam takie specjały jeszcze niejednokrotnie. 
Tym razem snułam się z kąta w kąt, szukając inspiracji do urodzinowego ciasta. Nie mogło być zbyt skomplikowane ani czasochłonne, bo innych planów było sporo. Patrzyłam to na figi, to na gruszki, myślałam o jabłkach... I wtedy przyszedł do mnie C. i powiedział: Sernik. Na zimno. Kawa i whisky. To nie może się nie udać.
Spojrzałam na niego najpierw z powątpiewaniem, później z szerokim uśmiechem. Miał rację - to nie mogło się nie udać!

Sernik wyszedł lekki, delikatny i puszysty. Smakuje kawą i alkoholem; to zdecydowanie deser tylko dla dorosłych. Połączenie jest boskie; nie można mu się oprzeć. Brat C., który słodkiego z zasady nie jada, pochłonął dwa kawałki. Spore.
A to mówi samo za siebie.

Sernik kawowy z whisky (na zimno)


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:

masa serowa:
  • 125 ml mleka
  • 2 łyżki kawy (prawdziwej)
  • 4 listki żelatyny
  • 45 ml whisky
  • 250 g serka kremowego
  • 125 g cukru pudru
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 25 g białej czekolady
  • 25 g ciemnej czekolady (78%)

Masło rozpuścić. Herbatniki dokładnie pokruszyć, dodać masło, wymieszać.
Masę ciasteczkową wsypać do tortownicy, ugnieść na dnie dłonią lub spodem łyżki.
Schłodzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Mleko zagotować, zalać wrzącym kawę, przykryć i zostawić do ostudzenia.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. 
Kawę przecedzić, lekko podgrzać. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać.
Serek kremowy zmiksować, dodać whisky i mleko kawowe.
Kremówkę ubić, dodać do masy serowej, delikatnie wymieszać łyżką.

Masę przelać na schłodzony spód, wyrównać.
Schłodzić w lodówce przez minimum 3 godziny.

Przed podaniem udekorować wiórkami czekoladowymi.

Smacznego!


Sernik, mimo, że na zimno, świetnie pasuje do jesiennej aury. W takie wieczory nikomu odrobina alkoholu nie zaszkodzi.

niedziela, 24 września 2017

Jej puchatość drożdżówka. I o moim nastawieniu do jesieni

Jesień... 
W tym roku, muszę przyznać, niemiło zaskoczyła mnie jeszcze pod koniec lata. Wracając z cudownych wakacji, prosto z ciągle jeszcze przyjemnie ciepłej Barcelony i słonecznego Turynu, trafiłam wprost pod duńskie ulewy. Wrzesień był mokry, wietrzny i nieprzyjemny, a pochłaniające świat ciemności już w okolicach dwudziestej przygnębiają mnie ogromnie. Jeszcze chwila, a znów wejdę w wampirzy tryb - wychodzę do pracy po ciemku, wracam po ciemku... Ciężko wtedy znaleźć motywację do czegokolwiek; siedzenie na kanapie pod kocem (albo dwoma), z kubkiem gorącej herbaty w zasięgu ręki i talerzykiem pachnącego ciasta na kolanach, wydaje się być szczytem możliwości. 

Gdy w końcu znalazłam chwilę na przejrzenie znajomych blogów, niemal wszędzie wyczytałam mniej lub bardziej zawoalowane przytyki pod adresem jesieni. Że brzydka, deszczowa i zimna, i że w ogóle nikt jej nie chce. A wiecie, co ja Wam powiem...? Ja już wolę jesień od lata, którego w tym roku jakby nie było. Bo pierwszy jesienny dzień (ten kalendarzowy) przywitał mnie słońcem i ciepłem. Z kubkiem herbaty usiadłam w ogrodzie i wystawiłam twarz na słoneczne promienie; z zadowoleniem przymknęłam oczy i spod przymrużonych powiek obserwowałam lepkie nitki babiego lata leniwie osiadające na żywopłocie. Po niebie snuły się białe obłoczki, a ja nie mogłam przestać się uśmiechać. Mam nadzieję, że taka właśnie jesień zostanie z nami jak najdłużej i wynagrodzi deszczowe, zimne lato...

Jeszcze przed wyjazdem upiekłam nam drożdżówkę. Prostą, szybką, a jednocześnie efektowną z uwagi na jej ślimaczy kształt. Młoda nazbierała jeżyn, w szafce znalazłam słoiczek kremu z białej czekolady z pistacjami, i tak powstała mięciutka, słodka i pyszna drożdżówka. Wyrosła niesamowicie; wyszła zaskakująco puchata i delikatna. Lekko kwaśne jeżyny świetnie skomponowały się ze słodkim kremem; skubaliśmy ją w drodze do Amsterdamu i muszę przyznać, że zniknęła szybciej, niż się spodziewałam. W końcu byliśmy już tylko we dwoje...

Drożdżówka z kremem czekoladowo-pistacjowym i jeżynami


Składniki:
(na formę o średnicy 28 cm)
  • 650 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 80 g cukru
  • 300 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 80 g masła
  • 1 łyżeczka soli

nadzienie:
  • 150 g kremu czekoladowo-pistacjowego
  • 100 g jeżyn

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 2 łyżki cukru pudru

Masło rozpuścić, przestudzić.
Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i wlać 100 ml mleka. Odstawić na 10-15 minut, aż na powierzchni pojawią się bąbelki. Dodać pozostałe mleko i cukier, wbić jajko. Zagnieść. Powoli wlać masło, na końcu dodać sól. Wyrobić gładkie, nieco lepkie ciasto.

Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x50 cm. Przeciąć wzdłuż na trzy paski, każdy z nich posmarować kremem czekoladowym, a następnie zwinąć w rulon. 
Formę wyłożyć papierem do pieczenia, a w niej ułożyć ruloniki z ciasta w formie ślimaka. Pomiędzy nie wcisnąć jeżyny, jedna przy drugiej.
Odstawić do wyrośnięcia na 20 minut.

Posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut.
Ostudzić.

Oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!


I tak, wiem; miałam pisać o ślubie i podróżach. Ale powrót do pracy nie był łatwy, i zanim wejdę znów w codzienny rytm i na nowo przyzwyczaję się do wstawania o nieludzkich porach, będę pisać, co z palców na klawiaturę spłynie...

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Przed-poślubnie. I tort kawowo-malinowy z różaną nutą

Pogoda, póki co, zachwycająca.
Suknia pasuje, choć jej wkładanie to droga przez mękę.
Próba w kościele wypadła pomyślnie i chyba wiem, kiedy mam powiedzieć tak (dwa razy).
Lista gości wydaje się być kompletna, choć nie wykluczam w tej kwestii niespodzianek.
Kwiaty zostały dostarczone, a mój bukiet będzie na mnie czekał jutro o dziesiątej rano.
Tak idealnie pomalowanych paznokci nie miałam od lat - i nie jest to metafora.
Babcia będzie na miejscu za niecały kwadrans, a C. wybył w niewiadomym kierunku i nie wiemy, kiedy właściwie wróci. A przecież tylko on wie, jak się obsługuje monstrualnego grilla w ogrodzie.

Wszystko będzie dobrze, prawda...?

Tyle zdążyłam napisać przez ostatni tydzień. Choć bardzo się starałam, zostałam pochłonięta przez wir przygotowań - okazuje się, że przed ślubem, choć ma się wrażenie, że wszystko jest już dopięte na ostatni guzik, ciągle jest coś do zrobienia! Ale wiecie co? Udało się! Impreza była jak się patrzy, choć momentami goście popatrywali na siebie z pewną dozą nieufności i niezrozumienia. W sobotę naprawdę żałowałam, że nie przyjął się esperanto; taki uniwersalny język rozwiązałby połowę moich problemów.

Dziś mam dla Was przepis na ciasto, które zabrałam ze sobą do pracy przed urlopem. Wywołało skrajne emocje - albo się je kocha, albo nienawidzi. Wszystko zależy od Waszego stosunku do kawy; jeżeli nie pijacie, ciasto nie pobudzi u Was apetytu, ale jeśli lubicie - przepadniecie. Miękki, wilgotny biszkopt migdałowy z Moich wypieków delikatnie nasączony amaretto, do tego mus malinowy na żółtkach i kawowy, również z dodatkiem jajek. Dzięki temu mają głębszy smak i nieco cięższą konsystencję niż te przygotowane tylko na śmietanie. Polewa lustrzana wywołała uwielbienie u kilku kolegów - podobno smakuje jak trufla. Jest mocno czekoladowa i pyszna, jej słodycz idealnie komponuje się z wyrazistym wnętrzem.
Spróbujcie koniecznie, jestem pewna, że Wam posmakuje.

Tort kawowo-malinowy z różaną nutą


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

biszkopt migdałowy:
  • 2 jajka
  • 1 łyżka letniej wody 
  • 110 g cukru
  • 85 g mąki pszennej
  • 70 g mielonych migdałów
  • 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki ekstraktu z migdałów

mus malinowo-różany:
  • 225 g malin
  • 2 żółtka
  • 110 g cukru
  • 20 ml wody
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • 1 łyżka przecieru z płatków róży
  • 3 listki żelatyny
  • 225 ml śmietany kremówki (38%)
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

mus kawowy:
  • 95 ml mocnej kawy
  • 120 g cukru
  • 3 żółtka
  • 2 listki żelatyny
  • 90 g miękkiego masła
  • 180 ml śmietany kremówki (38%)

polewa lustrzana:
  • 110 g cukru
  • 75 g glukozy w płynie
  • 115 g śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka kawy rozpuszczlanej (proszek)
  • 55 g ciemnej czekolady (60%)
  • 55 g mlecznej czekolady
  • 2 listki żelatyny

nasączenie:
  • 2 łyżki amaretto

dodatkowo:
  • liofilizowane maliny
  • czarny i złoty proszek
  • czekoladowe ozdoby

Jajka, wodę i cukier umieścić w dużej misce. Ubijać na wysokich obrotach, aż masa będzie jasna i bardzo gęsta. Wlać ekstrakt, zmiksować.
Mąkę i proszek przesiać, wymieszać z migdałami. Wsypać do ubitej masy jajecznej, delikatnie wymieszać łyżką, tylko do połączenia składników.

Spód formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać ciasto do formy, wyrównać wierzch.

Piec w 170 st. C. przez 15 minut.
Wyjąć z piekarnika, ostudzić.

Mus malinowo-różany:
Maliny podgrzać. Gdy zaczną się rozpadać, zdjąć garnuszek z palnika, zmiksować owoce blenderem na gładką masę, a następnie przetrzeć przez sitko. Wymieszać z przecierem różanym, odstawić.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Z cukru i wody zagotować syrop. W tym czasie ubić żółtka. 
Gdy cukier całkowicie się rozpuści, powoli wlać syrop do żółtek, cały czas miksując. Przelać całość do garnka, podgrzewać, aż masa nieco zgęstnieje. Przelać przez sitko, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Miksować przez około pięć minut, aż masa ostygnie. Dodać mus malinowy, połączyć.
Kremówkę ubić, dodać do masy jajecznej, delikatnie mieszając.
Spód polać amaretto, wylać mus, zamrozić.

Mus kawowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kawę zagotować z połową cukru. 
Żółtka utrzeć z pozostałym cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać gorącą kawę, cały czas miksując. Przelać masę do garnuszka, gotować, aż zgęstnieje do konsystencji budyniu. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Przełożyć do miski, miksować przez około 10 minut, aż masa całkowicie wystygnie. Po kawałeczku dodawać miękkie masło, cały czas miksując. 
Kremówkę ubić na sztywno, dodać do kremu, delikatnie mieszając łyżką.

Mus malinowy wyjąć z formy, ułożyć na środku większej formy wyłożonej papierem do pieczenia. Zalać musem kawowym tak, żeby z boków formy nie było dziur z powietrzem.
Zamrozić.

Polewa lustrzana:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie
Cukier, glukozę, kremówkę i kawę zagotować. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. gorącym płynem zalać posiekaną czekoladę, wymieszać, ostudzić do temperatury 35-40 st. C.

Zmrożone ciasto wyjąć z formy, ustawić na kratce, pod nią podłożyć folię spożywczą lub papier do pieczenia. Oblać ciasto polewą, odczekać kilka minut, ostrożnie przełożyć na paterę.

Udekorować liofilizowanymi malinami, złotym i czarnym proszkiem oraz ozdobami czekoladowymi.

Smacznego!


Dekoracja jest prosta, ale zrobiło się późno i nie chciało mi się kombinować. Przygotowałam więc zawijaska z ciemnej kuwertury, posypałam całość kolorowymi proszkami i liofilizowanym malinami. Dopiero później przyszło mi do głowy, że mogłam też użyć suszonych płatków róż... 
Cóż - następnym razem.

I jeszcze jeden drobiazg -jeśli planujecie wycieczki z tym ciastem, dodajcie do musów odrobinę więcej żelatyny, nie trzymają się bowiem za dobrze w cieple. 

wtorek, 18 lipca 2017

Szalona wyprawa C. i brownie. Z wiśniami i chałwą

O tym, że zmieniłam Niemca na Francuza, już Wam pisałam. Nie wspomniałam jednak, co było przyczyną tak zdecydowanego kroku. Odpowiedź jest prosta: rdza. Zżera biednego mercusia od spodu niczym wygłodzona mysz. A Duńczycy to naród specyficzny, rdzy nie tolerujący. Gdy nadszedł więc w końcu tak przerażający nas moment, czyli przegląd, zgodnie z naszymi najczarniejszymi przewidywaniami, autko go nie przeszło. I nie przejdzie, póki rdzy nie usuniemy. Do ostatniej, najmniejszej plamki. 
Oczywiście, koszt takich zabiegów w Danii przekracza - i to znacznie - wartość samochodu. C. jednak czuje się z nim związany bardzo grubym emocjonalnym sznurkiem, stwierdził więc, że działania podejmiemy w Polsce. Wiązało się to z karkołomną wyprawą, którą odbył w zeszły weekend. Nocna jazda do moich Rodziców, zostawienie autka pod pieczą Taty i powrót busem. 
I tu zaczynają się schody...

Kiedy w końcu udało mi się znaleźć firmę, której pracownicy chcieli ze mną rozmawiać w miarę przystępny sposób, byłam zachwycona. Ustaliliśmy odjazd na niedzielę między ósmą a dziewiątą, i wszystko byłoby pięknie, gdyby przed szóstą C. nie dostał smsa z lakoniczną informacją, że odjazd, z uwagi na awarię busa, opóźni się o pięć godzin.
Na tę wieść uniosłam brew w wyrazie irytacji, i czym prędzej sięgnęłam po telefon, żeby się w sprawie rozeznać. Pani, która wcześniej była bardzo miła, w niedzielę o siódmej rano nagle stała się dość nieprzyjemna i burkliwa. Na moje pytanie, co się właściwie dzieje odparła, że bus się zepsuł i trzeba sprowadzić nowy. Z Koszalina. Aha. Czy w takim wypadku mają przewidziane zniżki dla klientów? Oczywiście, że nie - niemal krzyknęła moja rozmówczyni z wyraźnym oburzeniem. Przecież to wypadek losowy, i co niby oni mają na to poradzić...? Na usta cisnęła mi się riposta, że trzymanie zapasowych busów na miejscu, zamiast na drugim końcu Polski, byłoby całkiem niezłym początkiem... 
I żebyście nie zrozumieli mnie źle - nie chodzi mi o to, że nagle chciałam zaoszczędzić. Ale gdyby pani zaproponowała, choćby i najdrobniejszą, rekompensatę, miałabym wrażenie, że zależy jej na kliencie. Zamiast tego burczała na mnie rozeźlonym głosem, co sprawiło, że pomyślałam, że albo takie sytuacje zdarzają się tak często, że nie mogą pozwolić sobie na straty z tym związane, albo swoich klientów mają po prostu w nosie. I jedna, i druga opcja sprawiły, że z pewnością już z ich usług korzystać nie będę.
Czarę przepełnił fakt, że kierowca, mimo solennych zapewnień wtedy jeszcze miłej pani, po angielsku potrafił wybąkać ze dwa zdania, co według mnie płynną angielszczyzną nie jest. Biedny C. zupełnie nie potrafił się z nim dogadać; na szczęście jeden z pasażerów przyszedł mu z pomocą. 
Nie jest lekko, oj nie...
Albo to może ja jestem zbyt wymagająca...?

Czekając na C. pomyślałam, że umilę mu powrót do domu ciastem. Zbiegło się to ze wspólnym wiśniowym gotowaniem, sięgnęłam więc po przepis z bloga Ginger & honey, który kusił mnie od dawna. Połączenie kleistego, intensywnie czekoladowego brownies z kwaskowatymi wiśniami i słodką chałwą jest obłędne. Sprawdziłam już to połączenie w torcie urodzinowym i wiedziałam, że się nie zawiodę. Ciasto wyszło bardzo wyraziste w smaku, z odpowiednio zbalansowaną słodyczą i głębokim smakiem. I mimo, że dość ciężkie, nie sposób oprzeć się dokładce...

Po przepisy na inne smakołyki z wiśniami koniecznie zajrzyjcie do MirabelkiAni i Mopsika.

Brownie z wiśniami i chałwą


Składniki:
(na formę 20x20 cm)
  • 75 g ciemnej czekolady (70%)
  • 75 g mlecznej czekolady
  • 115 g masła
  • 20 g kakao
  • 70 g cukru
  • 3 jajka
  • 95 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
dodatkowo:
  • 115 g wydrylowanych wiśni (mogą być ze słoika)
  • 100 g chałwy
Czekolady posiekać, umieścić w garnuszku razem z masłem, rozpuścić. Zdjąć garnek z palnika, dodać kakao i cukier, wymieszać. Po jednym wbijać jajka, dokładnie mieszając po każdym dodaniu (najlepiej trzepaczką). 
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą, dodać do masy czekoladowej. 
Przelać masę do formy, na wierzchu ułożyć wiśnie, na nie pokruszyć chałwę.

Piec w 170 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Mirabelki:

wtorek, 4 lipca 2017

Migdałowe ciasto z rabarbarem i białą czekoladą

Pogoda, jaka jest, każdy widzi, że tak pozwolę sobie sparafrazować znane hasło z pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej. W sobotę, i owszem, wyszło słonko i grzało na tyle, że wyciągnęłam szorty z najgłębszych zakamarków szafy. Od razu poczułam się dziesięć lat młodsza. W tym swobodnym stroju przystąpiłam do poważnych działań ogrodniczych, czyli wyrywania chwastów spomiędzy kostki na tarasie i uważnego obserwowania C. podczas przycinania żywopłotu. Mój zapał skończył się wraz z ugryzieniem przez nie wiem co w lewy nadgarstek, który swędzi mnie do dzisiaj, a dwa bąbelki niespecjalnie dodają mu uroku. Zamiast więc dzielnie pielić dalej, nadziałam na kijek kilka pianek i je sobie podpiekłam nad ogniskiem. I znów poczułam się kolejne pięć lat młodsza.
Nie ma to jak słoneczna sobota...

Gdzieś w międzyczasie pojawiło się u mnie ciasto z rabarbarem. Przepis znalazłam w gazecie Spis bedre, nr 4/2017. Połączenie białej czekolady i rabarbaru jest doskonałe, a jak dodamy do tego jeszcze migdałową nutę, to już w ogóle nie można się oprzeć. W ogrodzie rabarbar ciągle panoszy się niemal na równi z miętą, więc z zapałem wypróbowuję kolejne przepisy. Ten sprawił, że mam ogromną ochotę do niego wrócić... Słodko-kwaśne ciasto, soczyste i wilgotne - czy może być coś lepszego na pociechę po słonecznej sobocie, gdy w niedzielę niebo zasnuwają ciężkie, ołowiane chmury..?

Ciasto rabarbarowe z białą czekoladą i migdałami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

  • 225 g miękkiego masła
  • 125 g cukru
  • 1/2 łyżeczki mielonej wanilii
  • 2 jajka
  • 190 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g mielonych migdałów
  • 100 ml jogurtu naturalnego
  • 150 g białej czekolady
na wierzch:

  • 200 g rabarbaru
  • 1 łyżka cukru
dodatkowo:

  • 2 łyżki cukru pudru
Masło utrzeć z cukrem i wanilią na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z solą i migdałami. Na zmianę z jogurtem dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach miksera. Na końcu dodać grubo posiekaną czekoladę, połączyć.

Ciasto przełożyć do wysmarowanej masłem formy.

Rabarbar pokroić wzdłuż na cieńsze paski o długości około 10 cm. Ułożyć promieniście na cieście, delikatnie je w nie wciskając. Posypać cienką warstwą cukru.

Piec w 175 st. C. przez 45-55 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić.

Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Przepis, oczywiście, dodaję do akcji kulinarnej Ani:

czwartek, 29 czerwca 2017

O tym, jak zmieniłam Niemca na Francuza i torcik dla wędkarza

Gdy tylko weszłam wczoraj do piekarni, mój szef spojrzał na mnie uważnie i spytał z wyrzutem: jeździsz nowym autem? Kiwnęłam głową i wytłumaczyłam zawiłości sprawy w krótkich, piekarskich słowach; on, wydawałoby się, zrozumiał. Po czym skrzywił się wyraźnie zdegustowany i wypluł z siebie: Ale Francuza...?

Bo, moi drodzy, jeszcze do zeszłego tygodnia jeździłam pięknym, granatowym mercedesem. Dla tych, którzy poczują ukłucie zazdrości lub pomyślą, że bezczelnie się chwalę dodam, że rzeczony Niemiec lat ma prawie tyle, co moja Siostra, czyli dwadzieścia trzy. W związku z tym, gdy zabrałam go na przegląd, pan mechanik z niedowierzaniem kręcił głową, pokazywał zardzewiałe miejsca, a na sam koniec wskazał na kabelek z tyłu i z wyraźnym wyrzutem stwierdził: A to nie może przecież tu tak wisieć! 
Położyłam więc uszy po sobie, zabrałam autko ze zwisającym smętnie kabelkiem i wróciłam do domu zastanawiając się, jak ja teraz będę jeździć moje sto dziewięć kilometrów do pracy (w jedną stronę). Usiedliśmy więc wieczorem z C., opracowaliśmy Plan (przez wielkie P, wymaga bowiem zaangażowania osób trzecich i czwartych, a także podróży przez trzy kraje), a następnego dnia dostałam Francuza, który ma mi zastąpić moje autko do momentu, gdy znów będzie na chodzie.

Francuz jest młodszy, ma całe mnóstwo guzików i cztery wajchy przy kierownicy, co nieco mnie dekoncentruje, a do tego manualną skrzynię biegów, która zdecydowanie utrudnia popijanie herbatki w czasie jazdy. Mimo wszystko jednak nie jest źle i myślę, że dobrze nam ze sobą będzie... 
Tymczasem.

Kilka miesięcy temu, kiedy wpadliśmy w ogródkowy szał, wybraliśmy się po sadzonki. I jakoś tak przy rozmowach o rabarbarze okazało się, że pani, która rzeczony rabarbar sprzedaje, potrzebuje ciasta na urodziny małżonka. Wróciłyśmy więc do starych, dobrych zwyczajów, i przerzuciłyśmy się na handel wymienny. Ona mi sadzonki, ja jej ciastko. 
W efekcie wszyscy byli zadowoleni, polecam więc taką formę zakupów.

Przygotowałam czekoladowe ciasto z musem czekoladowym i truskawkowym, błękitną polewą lustrzaną imitującą taflę jeziora i marcepanową wstążką z rysunkiem wędkarza. Ciacho wywołało odpowiedni efekt, a smak podobno przypadł do gustu nie tylko szacownemu jubilatowi, ale również gościom. 
Zresztą, czekolada i truskawki... Co tu się mogło nie udać...?

Torcik dla wędkarza


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

ciasto czekoladowe:
  • 1 jajko
  • 50 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 25 g masła
  • 15 g kakao
  • 50 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia

mus czekoladowy:
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 80 g czekolady (60%)
  • 2 listki żelatyny

mus truskawkowy:
  • 300 g truskawek
  • 50 ml wody
  • 1/2 łyżeczki mielonej wanilii
  • 50 g cukru
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 listki żelatyny

niebieska polewa lustrzana:
  • 65 ml wody
  • 100 g cukru
  • 100 g glukozy w płynie
  • 70 g słodzonego skondensowanego mleka
  • 2,5 listka żelatyny
  • 100 g białej czekolady
  • niebieski barwnik spożywczy w żelu

dodatkowo:
  • 100 g marcepanu plastycznego
  • 50 g kuwertury czekoladowej
  • barwniki spożywcze

Jajko z cukrem i cukrem waniliowym ubić na puszystą, jasną masę. Masło rozpuścić, mąkę z proszkiem przesiać. 
Masło wlać do masy jajecznej, cały czas miksując. Na końcu dodać mąkę, delikatnie wymieszać łyżką.

Masę przelać do wyłożonej papierem do pieczenia formy.

Piec w 170 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić.

Mus czekoladowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
100 ml kremówki zagotować. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Gorącą śmietaną zalać posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia.
Przestudzić.

Pozostałą kremówkę ubić na pół sztywno. Dodać czekoladę, delikatnie wymieszać łyżką.
Wylać na spód zamknięty w formie.

Mus truskawkowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Truskawki umyć, osuszyć, usunąć szypułki. Pokroić na ćwiartki, przełożyć do garnka z wodą, wanilią i cukrem. Zagotować, zmniejszyć moc palnika i podgrzewać, aż owoce zaczną się rozpadać. Zmiksować blenderem na gładki mus, ewentualnie przetrzeć przez sitko. Do gorącego musu dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać.
Przestudzić.

Kremówkę ubić na pół sztywno. Partiami dodawać do musu truskawkowego, delikatnie mieszając łyżką. 
Mus truskawkowy wyłożyć na czekoladowy, wyrównać powierzchnię.
Zamrozić.

Polewa lustrzana:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Wodę, cukier, glukozę i mleko skondensowane zagotować. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Zalać posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia, a następnie zmiksować blenderem uważając, żeby nie napowietrzyć masy. Na końcu dodać barwnik, wymieszać, tworząc biało niebieskie smugi.

Gdy polewa ostygnie do 35 st. C. polać zamrożone ciasto. 
Marcepan rozwałkować, wyciąć pasek o szerokości nieco większej niż wysokość ciasta i długości obwodu ciasta. Namalować na nim dowolne wzory barwnikami w płynie (barwniki w paście należy rozcieńczyć odrobiną wody). Zostawić na kilka minut do obeschnięcia, owinąć marcepanem ciasto. Ewentualnie czekoladą wypisać życzenia.

Smacznego!


A tak poza tym to czekam na weekend. Będę spać, i spać, i spać...