Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przetwory. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przetwory. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 stycznia 2018

Korzenny syrop mandarynkowy

Wiecie, co Wam powiem (a raczej - napiszę)...? Ja już nie wiem, jak się nazywam. I wcale nie chodzi mi o to, że kilka miesięcy temu wyszłam za mąż i ciągle mi się myli, bo zapobiegliwie zachowałam nazwisko panieńskie, męża tylko dodając na końcu. I teraz, jak się podpisuję, nijak nie mogę się zmieścić w wyznaczonym miejscu. Bo choć imiona mam krótkie, to nazwiska... Literek nikt nie żałował. I teraz mam. Ale za to jak z rozbiegu zaczynam pisać panieńskie, to nie ma wtopy. Coś za coś. Inaczej się w życiu nie da.

Ostatnimi czasy w moim życiu priorytetem stał się sen. Udaje mi się złapać go tak mało, że ciągle chodzę pół przytomna. Stwierdziłam więc w końcu, że cała reszta się nie liczy, a ja muszę się wyspać. Chociaż raz w tygodniu. 
Może w przyszłym się uda...? W zeszłym bowiem, choć bardzo się starałam, nic z tego nie wyszło. Bo poza pracą i dojazdami do rzeczonej, chciałabym jeszcze z Mężem pobyć, z psami na spacer wyjść, ciasto upiec i książkę poczytać. Tak; nie albo, ale i. Bo dlaczego ciągle muszę wybierać...? 
Po całym tygodniu i nocach krótszych niż pięć godzin stwierdziłam, że to jednak był głupi pomysł. Nieważne spacery; książki poczekają, a C. sam się sobą zająć umie. Ja muszę spać!

I nie śpię. Bo znów zdecydowałam, że ugotowanie obiadu dla C. i przygotowanie dla niego deseru jest ważniejsze (w końcu chłopak był wczoraj w pracy czternaście godzin, to coś mu się od życia należy, prawda...?). I teraz już tylko czekam na weekend. I będę spać i błogo leniuchować. A makaroniki? Myślicie, że poprzekładają się same...?

W mojej ulubionej misce miałam kilogram mandarynek. Ale po Świętach jakoś straciłam na nie apetyt; już nie mają w sobie tej magii. Stwierdziłam więc, że zrobię konfiturę, taką jak Natasza. Po obraniu dwóch mandarynek z białych błonek stwierdziłam jednak, że nie mam cierpliwości ani całego dnia na zabawę, wycisnęłam więc z pozostałych sok i przygotowałam syrop. I wiecie co? To był doskonały pomysł! Czarna herbata z takim syropem smakuje obłędnie. Do tej pory wypijałam dziennie całe litry; okazało się jednak, że mogę wypić jeszcze więcej! Syrop jest wyraźnie mandarynkowy, z lekką nutą korzennych przypraw. Mówię Wam - coś cudownego! I jak pięknie pasuje do śniegu za oknami...

Korzenny syrop z mandarynek z Cointreau


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 1 kg mandarynek
  • 500 g cukru
  • sok z 1 cytryny
  • 1 gwiazdka anyżu
  • 4cm kawałek kory cynamonu
  • 4 kapsułki kardamonu
  • 2cm kawałek imbiru (świeży lub suszony)
  • 175 ml Cointreau

Z mandarynek wycisnąć sok, zachowując jak najwięcej miąższu. Przelać do garnka, dodać cukier i sok z cytryny, zagotować. Zmniejszyć ogień, dodać anyż, cynamon, lekko zgniecione kapsułki kardamonu i imbir. Gotować przez 30 minut. Po tym czasie dodać likier, wymieszać, gotować bez przykrycia aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji.
Gorący syrop przecedzić, przelać do wyparzonych słoiczków, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

I wybaczcie, że znowu tak zrzędzę, ale... To z niewyspania. Jak już się wyśpię, wymaluję tak optymistycznego i radosnego posta, że... Sama jeszcze nie wiem co. Ale będzie super!

czwartek, 2 listopada 2017

Duńskie pikle z czerwonej cebuli. I chwila na zadumanie...

Pierwszy listopada... W Polsce to czas głębokiej zadumy nad tymi, którzy odeszli. Moje myśli tego dnia nieodmiennie kierują się ku wspomnieniom o Dziadku; nie inaczej było i w tym roku. Tym razem jednak dawną tęsknotę przytłumiły inne wypadki.
Są ludzie, z którymi nasze drogi się rozeszły. Z którymi być może tak naprawdę nigdy nie byliśmy specjalnie blisko, ale mimo wszystko zajmują szczególne miejsce w naszych sercach.
W liceum miałam kilka dobrych koleżanek; nie wiem, jak nastoletnie przyjaźnie wyglądają teraz, ale wtedy od czasu do czasu u siebie sypiałyśmy. Najczęściej przegadywałyśmy całą noc, zasypiając nad ranem; w porze śniadania nadal byłyśmy zupełnie nieprzytomne. O czym mogą plotkować tyle godzin dziewczyny, które spędzają ze sobą po osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu z przymusu, i niemal drugie tyle z własnego wyboru...? Wiadomo; o szkole, wrednych nauczycielach, chłopakach, innych dziewczynach i najnowszym odcinku ulubionego serialu.

Nieodłączną częścią takich piżamowych spotkań są rodzice; głównie mamy. Niektóre pilnują, żebyśmy zgasiły światło o przyzwoitej porze, inne pakują się razem z nami do łóżka i podzielają zachwyt nad nową fryzurą. Są gdzieś tam; bardziej z boku, ale zawsze obecne. Gdy więc usłyszałam, że miesiąc temu jedna z takich mam zginęła w wypadku samochodowym, aż zabrakło mi tchu. Nie dlatego, że była dla mnie kimś ważnym dzisiaj, ale była obecna w moim życiu przez tyle lat. Nie raz poczęstowała herbatą czy obiadem, pomogła z lekcjami, czy po prostu pogadała od serca. Nie widziałam jej z dobrych dziesięć lat, a mimo wszystko poczułam zaskakujące mnie samą uczucie straty... Tak jakby coś zostało przypieczętowane; teraz już wiem na pewno, że stare, dobre czasy to już tylko wspomnienia...

Dzisiaj chciałabym Was poczęstować piklami. Cebulowymi.
Duńczycy takie uwielbiają; można je kupić w każdym sklepie, są nieodłącznym składnikiem kanapek z ciemnego, żytniego chleba z rullepølse - zwijaną szynką z dużą ilością czarnego pieprzu. Świetnie nadają się do sałatek i jako dodatek do obiadu. Tak przygotowana cebula, nadal wyrazista w smaku, nieco traci ostrość na rzecz innych tonów. Ja bardzo ją lubię, C. też, więc słoiczka nie pasteryzowałam, tylko wstawiłam do lodówki; jego zawartość znika systematycznie, i chyba niedługo będę musiała przygotować nowy... A bezsprzeczną zaletą tak piklowanej cebuli jest fakt, że robi się ją dosłownie chwilę.
Przepis znalazłam w magazynie Bage og sylte, nr 3/2016.

Przepisu na inne wytrawne przetwory idealne na jesień szukajcie dziś jeszcze u Emilii.

Pikle z czerwonej cebuli


Składniki:
(na słoik o pojemnśco 500 ml)
  • 3 czerwone cebule
  • 1 l wrzącej wody
  • 2 liście laurowe
  • 5 całych ziarenek pieprzu

zalewa:
  • 150 ml wrzącej wody
  • 200 ml octu jabłkowego

Cebule obrać, przekroić na pół, pokroić w cienkie piórka. Przełożyć do dużej miski, zalać wodą i odstawić na 1 minutę. Po tym czasie cebule odcedzić, przelać zimną wodą i przełożyć do słoika. Włożyć listki laurowe i pieprz.
Pozostały wrzątek wymieszać z octem, mieszanką zalać cebulę. Mocno zakręcić słoik, odstawić do całkowitego wystudzenia, a nastepnie wstawić do lodówki na minimum 12 godzin.

Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

Kuchnia skandynawska 2017
 

poniedziałek, 2 października 2017

Cóż za kolor, cóż za smak! Czyli syrop z owoców czarnego bzu

Tak jak pierwszy dzień jesieni zaskoczył nas słońcem, które niestety już następnego dnia schowało się za grubą warstwą ołowianoszarych chmur, tak pierwszy października wcale nie był gorszy. W drodze do domu z zachwytem wsunęłam na nos ciemne okulary, a już po powrocie, zamiast skulić się na kanapie pod kocem i marudzić, dlaczego woda na herbatę gotuje się tak zatrważająco długo, włożyłam czerwone kalosze i razem z C. i psami ruszyliśmy w las. A musicie wiedzieć, że w naszym lesie od powrotu z wakacji nie byłam. Albo padało, albo było takie błocko, że bałam się, że mi się psy potopią (a przynajmniej wrócą tak umorusane, że będą się nadawały tylko do kąpieli), albo... Cóż, chciałam napisać, że albo byłam tak zmęczona po pracy, że już sił na nic nie miałam, ale nie byłaby to do końca prawda. Bo gdy tylko słonko nieśmiało wyjrzało zza chmur, wstąpiło we mnie tyle energii, że mogłabym góry przenosić. Spacer więc to żadne wyzwanie; nawet po pobudce o wpół do pierwszej w nocy.

Najpierw nieśmiało, później coraz pewniej, kroczyliśmy znajomymi ścieżkami. I tak jak przez całe lato narzekaliśmy na nieurodzaj (bo ani jeżyny, ani czereśnie, ani owoce czarnego bzu w naszych tajemnych miejscach w tym roku nie obrodziły), tak teraz z zachwytem wpatrywaliśmy się w leśne poszycie pełne grzybów. Mnóstwo gatunków, o których nie mamy bladego pojęcia, czy są trujące, czy nie. Aż w końcu... Na zwalonym, spróchniałym pniu znaleźliśmy grzybnię kurek! Te znają chyba wszyscy; bez wahania więc nazbieraliśmy całkiem pokaźną ilość. Są to zdecydowanie moje ulubione grzyby; będzie tarta, albo zupa, albo sos... A może wszystkiego po trochu...? Jeszcze się nie zdecydowaliśmy...

Tymczasem z trudem nazbieranych owoców czarnego bzu, przygotowałam syrop. Robi się go szybko i prosto, a jedynym składnikiem, którego zdobycie może nastręczyć trudności, jest... Czarny bez. Z tego, co wiem, nie da się go bowiem kupić w markecie czy na straganie. Trzeba pójść do lasu albo na łąkę, z dala od dróg i ludzkich siedzib, i cierpliwie nazbierać tylko dojrzałych, ciemnych kuleczek. Następnie pieczołowicie pozbyć się gałązek (najlepiej robić to widelcem, tak jak w przypadku porzeczek), a owoce przełożyć do garnka. Pamiętajcie - czarny bez na surowo jest trujący! Nie używamy go więc do dekoracji ciast czy deserów, tylko przerabiamy na syrop albo dżem. U mnie tylko ten pierwszy, w dodatku w ilościach raczej mizernych; więcej bzu nie udało nam się znaleźć.

Syrop jest boski! Pachnie pięknie, a kolor ma taki, że aż dech z wrażenia zapiera. Idealnie nadaje się do herbaty, lemoniady, albo do sernika z figami... Ale o nim innym razem.

Syrop z owoców czarnego bzu


Składniki:
(na 500 ml syropu)
  • 500 g owoców czarnego bzu (waga bez gałązek)
  • 250 g cukru
  • 125 ml wody
  • sok z 1/2 cytryny

Owoce przełożyć do garnka, dodać cukier, wodę i sok z cytryny, zagotować. Gotować bez przykrycia przez około 20 minut, a następnie przetrzeć przez sitko. Syrop zagotować raz jeszcze, przelać do wyparzonych butelek, mocno zakręcić. Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


Tymczasem jutro czeka mnie wyprawa do Kopenhagi. W zeszłym roku bawiłam się świetnie, a w tym, mam wrażenie, będzie jeszcze lepiej.
Ale o szczegółach następnym razem...

środa, 26 lipca 2017

Cukrowy szczyt i spóźniony syrop z bzu i malin

Parę tygodni temu w duńskiej telewizji premierę miał program, który przyprawił o szybsze bicie serca nie tylko cukierniczych amatorów, ale też profesjonalistów. Mowa o Sukkertoppen, czyli Cukrowym szczycie. Dwie pary cukierników co tydzień dostają dwa zadania; wygrani przechodzą dalej. Pierwsze z nich to dwa razy po trzydzieści jednoosobowych ciastek; wygląd i składniki są dowolne, zawsze jednak jest jakiś składnik główny, na przykład rabarbar czy truskawki. Drugie zadanie to ciasto dla trzydziestu osób, gdzie narzucony jest temat i jeden z elementów ciasta (w jednym z programów były to las i ciasto francuskie). Na przygotowanie wszystkiego uczestnicy mają określony czas, jednak do studia przychodzą już przygotowani; listę zadań dostają bowiem z wyprzedzeniem.

Spodziewałam się czegoś absolutnie fantastycznego. I choć niektóre z przysmaków zrobiły na mnie wrażenie, to inne wywołały lekkie zdumienie. Tak proste i oczywiste na taki konkurs...? Mogliby się, moim zdaniem, nieco bardziej postarać.
Zresztą, to nie tylko moje zdanie. Jurorzy, którymi są Nikolaos Strangas (Grek, który pracował w wielu restauracjach z gwiazdkami Michelin, przygotowywał desery dla słynnego D'Angleterre, a obecnie ma swoją cukiernię w Kopenhadze) oraz Ronnie Holmen (nowy szef cukierniczy w Odense Marcipan), również wyrażają swoje rozczarowanie prostotą wykonanych ciast.
Z drugiej strony program oglądam razem z C., który nie może się nadziwić, jak oni to wszystko robią... Domyślam się więc, że na widzach, którzy z branżą cukierniczą nie mają wiele wspólnego, show zdecydowanie robi wrażenie.

Póki co z niecierpliwością czekam na wielki finał - uczestnicy będą przygotowywać torty ślubne.
Poza tym zabawnie jest patrzeć na Ronniego, z którym nie tak dawno rozmawiałam o moim torcie ślubnym...

Dzisiaj mam dla Was przepis, na którego przygotowanie będziecie musieli poczekać do przyszłego roku. Wszystko dlatego, że czarny bez dawno już przekwitł, a ja jakoś nie miałam czasu przygotować wpisu. Syrop jednak wyszedł tak pyszny, że jestem pewna, iż jego idea nie wywietrzeje Wam z głów nawet do przyszłego lata.

Przepis podpatrzyłam w Hjemmets bedste mad, nr 6/2016; zmieniłam tylko truskawki na maliny, a gotowy syrop, zamiast mrozić, zagotowałam i zamknęłam w butelkach.
Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Kolor ma fenomenalny, pachnie obłędnie, a smakuje tak, że mogłabym tylko to pić przez całe lato (co zresztą razem z C. uskuteczniamy; zostały mi raptem dwa słoiczki). Koniecznie sobie ten przepis zapiszcie; przyda się w kolejnym bzowym sezonie.

Syrop malinowo-bzowy


Składniki:
(na 2 l syropu)
  • 450 g malin
  • 15 kwiatostanów czarnego bzu
  • 1 cytryna
  • 1 l wody
  • 1 kg cukru

Maliny umyć, osuszyć i rozgnieść widelcem. Przełożyć do miski.
Na owocach ułożyć kwiaty bzu pozbawione grubszych łodyżek. Cytrynę wyszorować, pokroić w cieknie plastry, ułożyć na wierzchu.
Z cukru i wody zagotować syrop. Gorącym zalać owoce z kwiatami. Odstawić na 3 doby w chłodne miejsce (może być lodówka), codziennie mieszając.

Syrop przecedzić przez sitko wyłożone czystą, kuchenną ściereczką. Przelać do garnka, zagotować. Gorący przelewać do wyparzonych słoiczków lub butelek, mocno zakręcać. Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Przepis dodaję do akcji Ani:

poniedziałek, 10 lipca 2017

Lata brak i syrop poniewczasie

Czas pędzi nieubłaganie. Ani się obejrzałam, a to już niemal połowa lipca! Może jestem taka zagubiona, bo za dużo pracuję, a może dlatego, że słońce pokazuje się z rzadka i raczy nas ciepłem raczej oszczędnie. Letnie sukienki wiszą smętnie w szafie, powoli zaczynam nawet rozważać opcję noszenia do nich grubych rajstop. W końcu lato za chwilkę się skończy...
Tymczasem bzy również przekwitły. Muszę przyznać, że mocno zaskoczył mnie widok krzewów bez mnóstwa drobnych, białych kwiatków. To naprawdę już...? A co z pomysłami na kolejne syropy i ciasta...? Cóż, będą musiały poczekać do przyszłego roku... Może wtedy nie będę już w stanie permanentnej śpiącej królewny.

Zanim jednak kwiatuszki opadły, zdążyłam nazbierać odpowiednią ilość na syrop bzowo-truskawkowy.
Odkąd po raz pierwszy przygotowałam klasyczny syrop z kwiatów czarnego bzu, robię go co roku. Jest obłędnie pyszny i aromatyczny, świetnie nadaje się się do ciast. W tym roku chciałam go jakoś urozmaicić - idealny pomysł znalazłam w Hjemmets bedste mad, nr 6/2016. Dodatek truskawek okazał się strzałem w dziesiątkę! Syrop nie tylko bosko pachnie, ale ma też fantastyczny kolor. 
Smak czerwca zamknięty w butelce.

Syrop truskawkowo-bzowy


Składniki:
(na 2 l syropu)
  • 500 g truskawek
  • 20 kwiatostanów czarnego bzu
  • 1 cytryna
  • 1 l wody
  • 1 kg jasnego cukru trzcinowego
Truskawki umyć, pozbawić szypułek i rozgnieść widelcem. Przełożyć do miski.
Na owocach ułożyć kwiaty bzu pozbawione grubszych łodyżek. Cytrynę wyszorować, pokroić w cieknie plastry, ułożyć na wierzchu.
Z cukru i wody zagotować syrop. Gorącym zalać owoce z kwiatami. Odstawić na 3 doby w chłodne miejsce (może być lodówka), codziennie mieszając. 

Syrop przecedzić przez sitko wyłożone czystą, kuchenną ściereczką. Przechowywać w lodówce do 1 miesiąca lub zamrozić.

Smacznego!

Tymczasem już w piątek wybieramy się na Midt om natten do Varde. Teatr pod gołym niebem; uwielbiam!

A przepis dodaję oczywiście do akcji Ani:

sobota, 1 lipca 2017

Chłodnik na niepogodę. Ogórkowy

Wczoraj wróciłam do domu zdecydowanie później, niż zamierzałam. I to nie dlatego, że dzień był pełen przyjemności (choć właściwie jak inaczej nazwać przygotowywanie tortu przypominającego Raphaela z Wojowniczych Żółwi Ninja?), ale dlatego, że ilość nadgodzin powoli sprawia, że zapominam, co innego można robić poza pracą. W związku z tym pisanie postów i w ogóle włączanie komputera odeszło w niepamięć. Zamiast tego zjedliśmy szybki obiad, po czym ułożyliśmy się na kanapie i stwierdziliśmy, że idealnym zakończeniem kolejnego długiego piątku będzie obejrzenie Trzech muszkieterów. Tych najlepszych, z dziewięćdziesiątego trzeciego. Skończyło się, muszę przyznać z pewną dumą, na drugiej reklamie, która uśpiła nas na dobre. Chwilę po szóstej (rano, jeśli kogoś ogarnęłyby wątpliwości) przebudziłam się ścierpnięta, wytarmosiłam więc C. i przenieśli się do łóżka, żeby dospać te kilka brakujących godzin.
A teraz weekend. Nareszcie...

Tymczasem duńska aura postawiła na zaskoczenie, i zamiast lata serwuje nam jesień. Późną. Chłodną, deszczową i wietrzną. Czekam na choćby odrobinkę słońca, żeby nazbierać kwiatów czarnego bzu na syrop (wiadomo przecież, że cały smak kryje się w pyłku, który spłukany deszczem znika zdecydowanie zbyt szybko). Wbrew prognozom jednak, zachęcona ideą wspólnego gotowania, przygotowałam chłodnik. Ogórkowy.

Nie przepadam za chłodnikami, zdecydowanie wolę ciepłe zupy. Tym razem jednak, muszę przyznać, trafiłam w dziesiątkę wypróbowując przepis z Hjemmets bedste mad, nr 7/8/2017. Zupa smakuje jak rzadka mizeria, a dodatek miętowego pesto nadaje jej charakteru. Z chrupiącymi grzankami smakuje wybornie; w ciepły, prawdziwie letni dzień znakomicie nada się na pełnoprawny obiad.
Swoją drogą miętowe pesto jet wyjątkowo smakowite; zróbcie go więcej, świetnie nadaje się do kanapek. Albo może makaronu...?

A po inny przepis na chłodnik koniecznie zajrzyjcie do Ani.

Chłodnik ogórkowy z miętowym pesto


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 2 długie ogórki
  • 1 garść listków mięty imbirowej
  • 600 ml bulionu
  • 400 g jogurtu greckiego
  • sól
  • pieprz

pesto miętowe:
  • 1 pęczek mięty imbirowej
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny
  • 40 g orzeszków piniowych
  • 40 g parmezanu
  • 1 ząbek czosnku
  • 50 ml oliwy
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 4-8 kromek pszennego chleba

Ogórki obrać, pokroić na mniejsze kawałki. Umieścić w blenderze z miętą, bulionem i jogurtem, zmiksować na gładki krem. Doprawić do smaku solą i pieprzem, mocno schłodzić.

Listki mięty, sok i skórkę z cytryny, orzeszki, starty parmezan i czosnek umieścić w blenderze. Zmiksować na jak najgładszą pastę. Dodać oliwę, połączyć. Doprawić do smaku solą i pieprzem.

Z chleba przygotować tosty.
Zimny chłodnik podawać z grzankami z pesto.

Smacznego!


Mięty możecie użyć dowolnej; u mnie w ogórku rozpleniła się imbirowa, więc to właśnie ją dorzucam do wszystkiego.

wtorek, 27 czerwca 2017

Romantyzm do jedzenia, czyli przecier różany

Kiepsko u mnie ostatnio z regularnością w prowadzeniu bloga. Choć może nie jest to do końca prawda, bo przecież wpisy pojawiają się regularnie, najwyżej dwa razy w tygodniu... Wszystko przez to, że na głowie mam nie tylko pracę (przypominam, że sezon ślubny w pełni, niemal co weekend przygotowujemy więc przynajmniej jeden tort weselny), ale też własne, zbliżające się wielkimi krokami, wesele. Dzisiaj na przykład po południu idziemy na próbną kolację; szczerze mówiąc, już nie mogę się doczekać. Po pierwsze, szef kuchni wygląda na człowieka, który nie tylko zna się na swojej pracy, ale też szczerze ją lubi. Po drugie, już od lutego próbujemy z C. wybrać się gdzieś na kolację, a naszym największym osiągnięciem w tej materii przez ostatnie pół roku ciągle jest pizza na wynos. I kurczak z KFC (to taka nasza słabość, na którą pozwalamy sobie przy okazji każdej wizyty w Polsce). Perspektywa trzydaniowego posiłku jest więc niezwykle kusząca.
I tak, obiecuję; opowiem Wam wszystko.

Tymczasem dzisiejszy wolny dzień spędzam na rozsiewaniu po domu cudownych, kwiatowych aromatów. I to nie dlatego, że nagle postanowiłam zostać florystką i pracuję nad ślubnym bukietem; w końcu zebrałam się w sobie i nazbierałam róż.
Muszę przyznać, że ten fenomenalny zapach kusił mnie za każdym razem, gdy tylko przechodziłam obok krzewów. A że znajdują się niemal za płotem, przechodzę tamtędy niezwykle często. Przymykam wtedy oczy i rozkoszuję się aromatem wypełniającym, mam wrażenie, nie tylko nozdrza, ale mnie całą. Najczęściej z tego półsnu wyrywa mnie Pączusia, gwałtownym szarpnięciem informując, że takie stanie w jednym miejscu i wąchanie róż nie pokrywa się z jej wyobrażeniem o spacerze. Idziemy więc dalej - ona z energią, ja z pewną nostalgią...
Dziś jednak, gwałtownie wybudzona ze snu o godzinie siódmej rano (co w wolne dni raczej mi się nie zdarza, bo próbuję nadrobić zaległości z całego tygodnia), już po umyciu zębów i ogarnięciu roztrzepanej fryzury stwierdziłam, że to jest właśnie ten dzień. Nazbierałam więc tyle płatków, ile zmieściło mi się w torbie, i wróciłam do domu bardzo z siebie dumna. C. zajrzał do worka, pokręcił głową i zabrał się za wymordowywanie pająków, za co jestem mu wielce zobowiązana. Później, gdy on pojechał do pracy, włączyłam audiobooka i zasłuchana w historie o czarownikach, fairy i nocnych łowcach, zabrałam się za mozolne oczyszczanie płatków z białych końcówek. Jest to zajęcie dość żmudne i nużące, ale warto to zrobić, inaczej przecier wyjdzie gorzkawy, co może zakłócić delikatny smak róż.

Przeszukałam internet w sprawie różanego przecieru i wnioski są takie: jedna porcja płatków róży na dwie porcje cukru, a do tego nieco soku z cytryny, który nie tylko sprawia, że przecież zachowa ładny kolor i będzie się lepiej przechowywał, ale też reguluje słodkość. Wszystkie inne dodatki to już wariacje; to był mój pierwszy raz z różanym przecierem, postawiłam więc na klasykę. Trzy składniki, chwila czasu na ucieranie - przecier powinien być gładki, bez wyczuwalnych kryształków cukru ani kawałków płatków - i gotowe. 

Zapach, który unosi się podczas ucieranie jest nieziemski; słoiczki wypełnione czystym romantyzmem. Nie można się w nim nie zakochać.

Przecier różany


Składniki:
(na 2 małe słoiczki)
  • 150 g płatków róży
  • 300 g cukru
  • 2 łyżki soku z cytryny

Płatki przepłukać zimną wodą, osuszyć, odciąć białe końcówki. Włożyć do makutry razem z cukrem, ucierać, aż cukier całkowicie się rozpuści, a masa będzie gładka. Dodać sok z cytryny, ucierać jeszcze chwilę.

Przełożyć do wyparzonych słoiczków, zamknąć.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


Poza różami, w kuchni króluje u mnie czarny bez. Klasyczny syrop ciągle przede mną, ale ten z malinami już stoi w lodówce. I znika szybciej, niżbym sobie życzyła; w końcu miał być na zimę do herbaty...

poniedziałek, 15 maja 2017

Dżem truskawkowy. Bez cukru, za to z chia

Niedzielny wieczór. Właściwie to późne popołudnie; wieczory dla mnie praktycznie nie istnieją. W każdym razie o godzinie dwudziestej nadal jest ciepło i jasno, a ja mogę siedzieć w ogrodzie w lekkiej bluzce i letniej spódnicy, popijać herbatkę (poważnie zaczynam się zastanawiać nad przygotowaniem zapasu mrożonej) i cieszyć się chwilą spokoju. 

W Danii Dzień Matki przypada zawsze w drugą niedzielę maja, zeszły tydzień był więc ciągnącym się w nieskończoność pasmem harówki; niemniej efekty były satysfakcjonujące. Pamiętacie moje różowe ciasto? Zostało docenione na tyle, że szef wybrał je na główną atrakcję w Dniu Matki. Przygotowaliśmy ich... Cóż, dużo. Musze jednak przyznać, że mimo zmęczenia, czuję się lekko z siebie dumna. Szczególnie, że reklama trafiła na pierwszą stronę Østbirk Avis, co zdecydowanie wpłynęło na sprzedaż i morale. 

A dzisiaj mam dla Was przepis, który przyda się może nie dziś i nie jutro, ale że sezon na truskawki zapasem stwierdziłam, że to już najwyższy czas na truskawkowe przepisy.

Pomysł na ten dżem znalazłam u nieocenionej Angie, i od razu mi się spodobał. Wprost przepadam za puddingami chia, dżem wydawał się więc doskonałym krokiem naprzód w naszej znajomości. Przygotowałam go zgodnie z oryginałem; to raptem trzy składniki, które znakomicie się uzupełniają. Nie ma tu cukru, warto więc poczekań na naprawdę dojrzałe i słodkie truskawki. Dzięki nasionkom szałwii hiszpańskiej zyskuje ciekawą strukturę i całkiem gęstą, udającą frużelinę, konsystencję. Delikatny miodowy smak świetnie uzupełnia truskawki, naprawdę ciężko się od niego oderwać. 
I muszę przyznać, że mam ogromną ochotę na kolejne owocowe eksperymenty z chia...

Truskawkowy dżem z chia


Składniki:
(na 3 słoiki)
  • 1 kg truskawek
  • 3 łyżki miodu
  • 4 łyżki nasion chia

Truskawki umyć, osuszyć, odciąć szypułki. Owoce przekroić na połówki lub ćwiartki, umieścić w garnku o grubym dnie i gotować 15-20 minut, aż większość truskawek się rozpadnie. Dodać miód, wymieszać do połączenia składników. Następnie dodać chia i gotować kolejne 15 minut, od czasu do czasu mieszając.

Gorący dżem przełożyć do wyparzonych słoiczków, mocno zakręcić i odstawić do góry dnem do całkowitego ostudzenia.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Tymczasem coraz niecierpliwiej odliczam dni do urlopu. 
Pięć.

czwartek, 9 lutego 2017

Śnieg, spacery i smsy o niestosownej porze. Oraz tarta z czerwonymi pomarańczami

Nagle budzi mnie dźwięk telefonu. Wyrwana z głębokiego snu, zdezorientowana, z przerażeniem myślę, że to już wpół do siódmej. Zerkam na zegarek; nie, dopiero dwie minuty przed północą. Oddycham z ulgą. Co to jednak w takim razie było...? Zmrużonymi oczami wpatruję się w zbyt jasny ekran. Sms. Od szefa. I jak tam? Brakuje ci czegoś...?

Z głębokim westchnieniem odkładam telefon na nocny stolik, odwracam się na drugi bok i zapadam w te dziwne krainy, na których opisanie brakuje mi słów.

Rano myślę o tym, że tak, wiem doskonale, że o tej porze jest już w pracy i być może mu się nudzi, ale żeby tak zaraz do ludzi pisać...? Oj, będziemy musieli poważnie porozmawiać...

Między zajęciami, croquembouche, tortem Sachera i klasycznym czarnoleskim, a obiadami, które nieznacznie różnią się wyglądem, za to smakiem zupełnie nie, wychodzę na spacery. Szuram butami w śniegu po kostki, z lubością wdycham świeże, mroźne powietrze. Obserwuję na wpół zamarznięty strumień i psy hasające po polu. Każdego kolejnego dnia zaczynam w miejscu, w którym poprzednio przerwałam. Ciekawe, jak daleko zajdę? I co powstrzyma moją dalszą wędrówkę...?

Dzisiaj mam dla Was przepis bardzo prosty, a jednocześnie niezwykły. Zadziwiające, jak tak banalne składniki, jak masło, jajka i cukier, dzięki odrobinie wyobraźni, mogą zmienić się w coś tak pysznego.
Kruche ciasto na bazie palonego masła jest niesamowite. Lekko orzechowe, niesamowicie chrupiące i po prostu doskonałe. Z tego przepisu skorzystam jeszcze nie raz. 
Nadzienie to zwykły, banalny curd, najczęściej podawany w wersji cytrynowej. Tu kwaśne cytrusy zastąpiły ich krwistoczerwone, słodkie kuzynki. Dzięki temu tarta zyskuje piękny, różowy kolor i wprost uwodzicielski smak. Nie mogłam oprzeć się dokładce...

Ze względu na swoją uroczą barwę, świetnie nada się na zbliżające Walentynki. Ale jeśli macie już plany, nic straconego - mazurek też z niej będzie doskonały.

Przepis z bloga White on rice couple.

Tarta z kremem z czerwonych pomarańczy na spodzie z palonym masłem


Składniki:
(na formę do tary o wymiarach 34x9 cm)

spód:
  • 110 g masła
  • 50 g cukru
  • 185 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli

curd z czerwonych pomarańczy:
  • 20 g mąki kukurydzianej
  • 150 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 6 jajek
  • 2 żółtka
  • skórka otarta z 3 czerwonych pomarańczy
  • 300 ml soku z czerwonych pomarańczy
  • 110 g zimnego masła

dodatkowo:
  • cukier puder

Najpierw przygotować spód:
Masło pokroić w kostkę, włożyć do garnka. Rozpuścić, a następnie podgrzewać, aż zrobi się jasno brązowe i zacznie pachnieć orzechowo. Dodać cukier, wymieszać, aż niemal całkowicie się rozpuści. Dodać sól i mąkę, dokładnie połączyć. 
Ciastem wylepić formę, formując brzegi. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

W tym czasie przygotować krem:
Mąkę, cukier, sól, jajka, żółtka, sok i skórkę z pomarańczy umieścić w garnku. Podgrzewać, często mieszając, aż się zagotuje i nabierze konsystencji budyniu. Po kawałeczku dodawać zimne masło, cały czas mieszając.
Przetrzeć przez sitko.

Schłodzone ciasto gęsto nakłuć widelcem. Położyć na cieście papier do pieczenia, wysypać fasolkami. 

Piec w 175 st. C. przez 15 minut.
Zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 15 minut w 175 st. C.

Na gorący spód wyłożyć krem, wyrównać wierzch.

Piec w 175 st. C. przez około 15 minut.
Ostudzić.

Schłodzić tartę w lodówce, najlepiej przez całą noc.
Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Przede mną ostatnie popołudnie w internacie. Jutro o tej porze myślami już będę w domu...

piątek, 13 stycznia 2017

Tytułem wstępu: konfitura z czerwonych pomarańczy

Są takie owoce i warzywa, które dostępne są cały rok, i przez okrągłe dwanaście miesięcy jemy je z największą przyjemnością. Któż by bowiem wyobrażał sobie czekać na jabłka czy ziemniaki do jesieni...? No nikt (chyba; poprawcie mnie, jeśli się mylę). 
Są też takie, które niby są dostępne, ale poza sezonem smakują jak woda; w najlepszym przypadku. W dodatku ich cena poraża; jestem pewna, że koszt zakupu stu gram truskawek w styczniu niejednego przyprawił o palpitację serca, a może i wizytę na oddziale ratunkowym. Mnie bowiem dech zaparło już nie jednokrotnie; a gdy pomyślę o smaku (czy raczej jego braku) rzeczonych truskawek, to nie mogę wymyślić, kto to w ogóle kupuje...

Są wreszcie takie specjały, których poza sezonem próżno szukać w najbardziej wyspecjalizowanych sklepach. Po kilku tygodniach bytności na półkach, znikają z nich niespodziewanie, pozostawiając po sobie niedosyt i świadomość, że będzie trzeba na nie czekać okrągły rok. Do tych frykasów, których wyglądam niczym spragniony wielbłąd oazy, zaliczają się rabarbar, świeża żurawina i kasztany, a także czerwone pomarańcze. Te zwyczajne, pomarańczowe, dostępne są cały rok, ale wszyscy wiedzą, że najlepiej smakują zimą; szczególnie w okresie Bożego Narodzenia. Ich czerwone kuzynki są produktem dużo trudniej dostępnym, ciągle uważanym za kaprys kulinarnych blogerek i kucharzy, którzy pragną imponować niecodziennym menu. Ja jestem ich wielką miłośniczką; czekam na nie, przebierając nóżkami, już od listopada. W Danii pojawiają się jednak dopiero pod koniec lutego lub na początku marca, a kupić je można aż do maja, jeśli się ma szczęście i wie, gdzie szukać. Uwielbiam je oczywiście za ten urzekający, krwisty kolor, który sprawia, że ciasta i desery z nimi niesamowicie zyskują na aparycji. W dodatku mają nieco głębszy smak - o ile tak można to określić. Dla mnie są zupełnie wyjątkowe.

Sezon zacznie się już niedługo (czas pędzi tak szybko, że lutowa kartka z kalendarza opadnie, nim zdążymy się obejrzeć), wygrzebałam więc z czeluści twardego dysku zapomniany przepis na konfiturę z tych najlepszych z pomarańczy. 
Przygotowałam ją w marcu zeszłego roku; zdjęcia zrobiłam w maju, w pełni sezonu rabarbarowego. Ciężko jest znaleźć oba te smakołyki jednocześnie na sklepowych półkach, u mnie jednak mrożonych, różowych łodyg nie brakowało nawet, gdy miałam zamrażarkę rozmiarów kopertówki. Za namową jednej z Czytelniczek (która niestety się pod komentarzem nie podpisała) odwróciłam proporcje konfitury rabarbarowo-pomarańczowej, tworząc coś tak pysznego, że nikt nie jest w stanie się oprzeć. Intensywny smak pomarańczy przełamany kwaskowatym rabarbarem. I więcej słów nie potrzeba.

Konfitura z czerwonych pomarańczy z rabarbarem


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 2 kg czerwonych pomarańczy
  • 300 g rabarbaru
  • 400 g cukru

Z połowy pomarańczy zetrzeć skórkę. Owoce wyfiletować, wycisnąć sok z resztek. Wszystkie błonki i pestki zawinąć w gazę lub włożyć do pończochy, zawiązać. Umieścić z pomarańczami i rabarbarem w misce, wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia jak najdokładniej wycisnąć zawiniątko, wyrzucić. Pomarańcze przelać do garnka, dodać cukier, zagotować. Na małej mocy palnika gotować 2-3 godziny, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji (im dłużej gotowana, tym gęstsza będzie konfitura). 

Konfiturę przełożyć do wyparzonych słoiczków, zamknąć, ostudzić, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


W zeszłym roku (jak te słowa dziwnie brzmią wypowiadane w styczniu!) użyłam tej właśnie konfitury do przełożenia piernika staropolskiego. Raj na Ziemi to mało powiedziane...

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Sposób na kasztany

Jak Wam mija początek nowego roku? Ja, choć z pracy dostałam całe trzy dni wolnego, niesamowicie jestem zabiegana. Wszystko przez to, że w miniony weekend mieliśmy przyjemność udać się na wesele najmłodszej siostry C., a mi zostało powierzone niezwykle odpowiedzialne zadanie przygotowania tortu na tą doniosłą okazję. Wierzcie lub nie, ale od tygodni o niczym innym nie myślałam, a gdy już zabrałam się do rzeczy, ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania i podekscytowania. Bardzo chciałam, żeby panna młoda była przynajmniej zadowolona, a i gościom zaimponować byłoby miło. Długie godziny na pieczeniu spodów, kręceniu musów i lepieniu różyczek z marcepanu zaowocowały łzami wzruszenia u głównej zainteresowanej i wieloma komplementami od gości. 
Jak nic, urosłam ze trzy centymetry. 

O torcie opowiem Wam bardziej szczegółowo, jak tylko dostanę zdjęcia. W ferworze i zamieszaniu zupełnie bowiem zapomniałam, żeby pstryknąć kilka fotek. Na szczęście pan fotograf wiedział, co do niego należy, i tortowi uwagi nie skąpił. Będą więc zdjęcia i przepis, choć nie jestem pewna, czy ten ostatni komuś się przyda... A już z pewnością nie w tych proporcjach.

Dzisiaj coś zdecydowanie prostszego i szybszego, choć może też nie do końca na czasie. Sezon na kasztany już bowiem minął, a ciężko krem kasztanowy bez owych przygotować. Na pocieszenie dla tych, którym ślinka pocieknie i nie będą mieli ochoty czekać do września napiszę, że już upieczone lub ugotowane i obrane kasztany można kupić od czasu do czasu na przykład w Lidlu. Śmiało z nich takie puree można przygotować.
Co później można z nim zrobić? Ja zamroziłam w małych porcjach, żeby później rozmrozić i przygotować na przykład creme brulee. Kasztanowy to prawdziwa uczta...

Krem z kasztanów


Składniki:
(na około 650 g kremu)

Kasztany włożyć do garnuszka, zalać wodą i mlekiem. Laskę wanilii rozciąć wzdłuż, wyskrobać ziarenka, włożyć i ziarenka, i laskę do garnuszka. Gotować na średniej mocy palnika bez przykrycia przez 40 minut, aż kasztany całkowicie zmiękną. Wyjąć laskę wanilii, zmiksować kasztany blenderem na gładki krem, w razie potrzeby dolewając więcej mleka.

Smacznego!

Przepisów widziałam kilkanaście; różnią się od siebie proporcjami i dodatkami smakowymi. Ja postawiłam na najprostszy, z dodatkiem wanilii, bez cukru. Już przy przygotowywaniu ciasta czy deseru dosładzam tak, żeby pasowało. 

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Syrop żurawinowy z wanilią

Grudzień, choć piękny, ciepły i słoneczny, grudnia w zasadzie wcale nie przypominający, światło dawkuje nam bardzo skąpo. Cały dzień spędziłam na wyczekiwaniu odpowiedniego momentu na zdjęcia: żeby ostre światło schowało się już za framugami, dając tylko rozproszone promienie. Mimo wszystko kolory na zdjęciu są dziwne; wręcz niepokojące. Nie potrafię nad nimi zapanować. Cóż, nawet już nie próbuję; taki już urok grudnia...

Pisałam Wam już wcześniej, że zaopatrzyłam się w słuszne ilości świeżej żurawiny. Jest to jeden z moich ulubionych owoców: kwaśny, cierpkawy, nie do pomylenia z niczym innym. W dodatku intensywna czerwień tych niepozornych kuleczek nieodmiennie mnie zachwyca. Po obłędnym brownie, które podbiło serca współpracowników C. na tyle, że prośby o przepis posypały się jak z rękawa, przygotowałam syrop. Rzecz prosta i szybka, a sprawia, że zwykła herbata stanie się niesamowitym doznaniem. Kwaskowaty, intensywny, niezbyt słodki, po prostu idealny.

C., który herbatę pija zdecydowanie rzadziej niż ja, nawet teraz, w grudniu, syrop pije po prostu z wodą z lodem. Mówi, że tak smakuje najlepiej.

Syrop żurawinowy z wanilią


Składniki:
(na około 1 l syropu)
  • 500 g żurawiny
  • 1 l wody
  • 250 g cukru trzcinowego
  • 1 laska wanilii
Żurawinę przełożyć do garnka, zalać wodą. Gotować przez 15-20 minut, aż owoce popękają. Przetrzeć przez sitko.
Płyn przelać do garnka, dodać cukier, ziarnka wyskrobane z wanilii i strąk. Gotować na średniej mocy palnika przez 30 minut, aż syrop odpowiednio zgęstnieje. 
Wyjąć laskę wanilii.
Gorący syrop przelać do butelek, mocno zamknąć. Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Do mojego syropu dodałam wanilii, żeby jego smak nieco wzbogacić, ale nie zdominować. Zamiast można dodać laskę cynamonu albo kilka kapsułek kardamonu. Ale w ogóle przygotować jego korzenną wersję.
Wybór pozostawiam Wam.

Ach! Zupełnie bym zapomniała!
Nie wyrzucajcie resztek żurawiny. Już niebawem pokażę Wam, jak przeistoczyć je w coś naprawdę pysznego...

czwartek, 13 października 2016

Dżem z fig. I kilka słów o powrocie

Wróciłam do domu, i nie ruszam się stąd przez najbliższe cztery miesiące. Oczywiście, będę jeździć do pracy, może nawet czasem kogoś odwiedzę ot tak, dla przyjemności; wybiorę się od czasu do czasu na spacer czy na zakupy. Jednak co wieczór będę wracała, będę spała we własnym łóżku i jadła śniadanie przy stole w kuchni, z widokiem na pobliskie pola, jarzębiny i śliwę sąsiadów. Internat zostawiłam za sobą z westchnieniem ulgi i szczerą radością. Poczucie zamknięcia w czterech ścianach (dosłownie!) mocno dawało mi się we znaki. Brakowało mi przestrzeni, własnego piekarnika, w którym mogłabym upiec ciasto, na które akurat mam ochotę, a nade wszystko - prywatności. Obcy ludzie co chwilę pukający do moich drzwi, posiłki jedzone wśród dziesiątek podobnych mi, zagubionych dusz i obowiązek wkładania butów za każdym razem, gdy chciałam iść zaparzyć sobie herbaty. Nie jestem pewna, czy zniosłabym kolejny miesiąc tak od razu. Chyba nie...

Teraz siedzę przy stole w jadalni, zupełnie sama w wielkim, cichym domu. Te wszystkie metry kwadratowe, po których mogę spacerować, nie niepokojona przez nikogo! Moje bajeczne łóżko, z włączonym już ogrzewaniem (kiedy zrobiło się aż tak zimno...?), czajnik, który czeka tylko na mnie, kanapa, na której mogę się wygodnie rozłożyć bez obawy, że zabieram komuś miejsce. Oj tak - własne cztery kąty (symboliczne tym razem) to moja świętość i ostoja. Lubię ludzi (czasami), ale jednak mam duszę samotnika. Introwertyka - że się tak skomplikowanie wyrażę. Lubię budować swój własny świat i nie lubię, gdy ktoś wpada mi weń nieproszony. 

Wykorzystując możliwości, jakie daje posiadanie kuchni, zabrałam się za pieczenie i kolejne przetwory. Sezon na te drugie powoli się kończy; coraz zimniej, coraz ciemniej, coraz mniej sezonowych warzyw i owoców. Trzeba więc korzystać, póki się da!

U mnie znowu figi - w tym roku sięgałam po nie wyjątkowo często. Uwielbiam ich delikatny, słodki smak i miliony drobnych pesteczek pękających między zębami. Tym razem zamknęłam je w słoikach w doborowym towarzystwie jabłek z pobliskiej jabłonki i aromatycznego kardamonu. Kardamon do jabłek pasuje znakomicie (według mnie tak samo dobrze jak cynamon, a może nawet lepiej), z figami również komponuje się wybornie. Gdy więc szukałam odpowiedniego akompaniamentu dla owoców, nie wahałam się długo.
Dżem wyszedł boski! Cudownie aromatyczny, delikatny i słodki. Do naleśników nadaje się idealnie, do nadziewania słodkich, drożdżowych bułeczek chyba jeszcze bardziej.
Jeśli macie ochotę zamknąć takie cudo w słoiczkach, spieszcie się! Figi bowiem zaraz znikną ze sklepowych półek...

Dżem figowo-jabłkowy z kardamonem


Składniki:
(na 4 słoiki)
  • 700 g świeżych fig
  • 850 g jabłek
  • 400 g cukru
  • 2 łyżeczki mielonego kardamonu

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę.
Od fig odciąć twarde końcówki, pokroić owoce w ósemki. 
Przełożyć owoce do garnka, dodać cukier i kardamon, wymieszać. Gotować około 60 minut, mieszając od czasu do czasu, aż do uzyskania pożądanej konsystencji.
Gorący dżem przełożyć do wyparzonych słoiczków, zakręcić, odwrócić do góry spodem i zostawić do ostygnięcia.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Tak mi się jakoś na jesień zebrało na robienie przetworów. Mam jeszcze kilka planów, choć nie wiem, czy uda mi się ze wszystkim zdążyć... Trzymajcie kciuki!

środa, 28 września 2016

Wielki finał i mus jabłkowy. Z czekoladą

Muszę przyznać, że wczorajszy dzień udał się znakomicie. Wstałam za pięć siódma, co w środku tygodnia jest niewiarygodnym wręcz luksusem. W południe spod szkoły odebrał mnie szef, i zabrał na małą wycieczkę do Kopenhagi. Wczoraj bowiem odbył się finał Danmarks bedste brød og kager, czyli jednego z najpopularniejszych duńskich konkursów dla piekarzy i cukierników. Niestety; w tym roku moja piekarnia nie dostała się do finału, ale i tak było na co popatrzeć. I czego spróbować! Tarty, ciasta i kransekage, czyli tradycyjne ciasto na masie marcepanowej w całkiem nowej odsłonie. Wyglądały jak marzenie, a smakowały jeszcze lepiej. Poza tym spotkałam nauczycieli ze starej szkoły i kilku znajomych piekarzy/cukierników, z którymi miło się gawędziło.
Po wszystkim poszliśmy na obiad - ach, jakże miła odmiana od szkolnego jedzenia! 

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o piekarnię znajomego Henryka, gdzie nie tylko mogliśmy porównać inną piekarnię do naszej, ale wyszliśmy z książkami pełnymi przepisów. A jak wiecie, książki kucharskie to to, co Tygryski lubią najbardziej...

Taki początek tygodnia to ja rozumiem!

Przepis dzisiaj będzie prosty. Mamy właśnie środek sezonu na jabłka, szkoda więc by było go nie wykorzystać. Tym razem przepis, do którego inspirację znalazłam na blogu Szczecinianka gotuje. Pomysł mi się spodobał, proporcje już mniej. Chciałam, żeby mój mus był bardziej jabłkowy, a mniej słodki. Zredukowałam więc znacząco ilość cukru i czekolady, dorzuciłam też kardamon, którego aromat i smak pasuje do tej mieszanki znakomicie. Wyszło coś pomiędzy dżemem a kremem; gładkie, intensywnie jabłkowe smarowidło, które sprawdzi się nie tylko na kanapkach, ale też w naleśnikach, a także wyjadane prosto ze słoiczka...
Spróbujcie teraz, kiedy jabłka są najsmaczniejsze.

Mus jabłkowy z białą czekoladą i kardamonem


Składniki:
(na 3 słoiki o pojemności 300-350 ml)
  • 1 kg jabłek
  • 200 ml wody
  • 50 g jasnego cukru trzcinowego
  • 200 g białej czekolady
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu

Jabłka obrać, pokroić na ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne. Pokroić w kostkę. Przełożyć do garnka, zalać wodą i gotować pod przykryciem, aż owoce się rozpadną, około 1 godziny.
Miękkie jabłka przestudzić, zmiksować blenderem na gładki mus. Dodać posiekaną czekoladę, cukier, cukier waniliowy i kardamon. Gotować na małej mocy palnika przez kolejne 15-20 minut, aż wszystko się rozpuści i połączy w gładki krem.

Gorący mus przełożyć do wyparzonych słoików, zakręcić. Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


W tajemnicy się Wam przyznam, że nieśmiało zaczynam myśleć o tym, czy by nie spróbować swoich sił za rok...
Ale do tego jeszcze daleko...

poniedziałek, 26 września 2016

Dzień pełen przygód i otwarcie sezonu dyniowego. Dynia kandyzowana

Plany planami, a życie - swoje. Tak to już jakoś jest. Rzeczy, które przyjmujemy za pewnik, nagle się zmieniają, stawiając nas w nieoczekiwanych sytuacjach. Na przykład na poboczu ruchliwej drogi (ale nie w weekendy), po środku niczego

Zaczęło się od tego, że autko zaczęło mi się jakby krztusić, wypuszczając z rury wydechowej chmury gęstego, szarawego dymu, przy okazji tracąc moc. Czyli ja pedał gazu do podłogi, a ono więcej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę jechać i tak nie chciało. Jakoś dotoczyłam się w piątek do domu, a w sobotę rano do pracy (po drodze zatrzymana przez panów policjantów, którym wyłożyłam sprawę bardzo szczegółowo moim łamanym duńskim; puścili mnie bez mandatu, surowo nakazując oddać auto do mechanika). Przez cały długi dzień, czyli dwanaście godzin pracy, modliłam się w duchu, żeby jakoś dowiozło mnie do domu. Gdy zapaliło bez problemów, w radosnym nastroju ruszyłam żwawo do domu. Nie ujechałam jednak daleko - po kilku kilometrach samochód zastrajkował; i to na dobre. Zniechęcona, zmęczona i z coraz gorszym nastawieniem do świata, zadzwoniłam do C., żądając pomocy. Najlepiej natychmiastowej. Oddzwonił po kilku minutach informując, że pomoc drogowa zjawi się... Za godzinę. 

Najpierw miałam ochotę kogoś udusić, ewentualnie zacząć rzucać czymś ciężkim w niewdzięczne auto, które ostatnio wypucowałam na wysoki połysk, tracąc na to pół dnia z i tak niedługiego urlopu. Później wzięłam trzy (no dobrze, może siedem) głębokie wdechy i powiedziałam sobie, że czas zaakceptować to, czego zmienić nie mogę. Wysiadłam więc z samochodu, usadowiłam się na barierce, wystawiłam twarz do słońca i oddałam się kontemplacji. Wyrwał mnie z niej już po dwudziestu minutach młody, uśmiechnięty od ucha do ucha człowiek, który stwierdziwszy, że naprawdę fantastyczne miejsce sobie na postój wybrałam (jakbym sama nie wiedziała), załadował auto na lawetę, mnie do swojego pojazdu, i ruszyliśmy w drogę. Okazało się jednak, że po drodze do domu czeka mnie przesiadka; przeładowano mój samochodzik razem ze mną, i tym razem zostałam odstawiona niemal pod drzwi. Po drodze od obu panów dowiedziałam się co nieco o ich pracy, zgodziliśmy się w kwestii starych samochodów (są cudowne, dopóki nie zaczną się psuć), rozdałam całe pieczywo, które miało umilić C. nadchodzący tydzień i już o godzinie siedemnastej trzydzieści byłam w domu. 
Tak zaczęłam mój weekend. O tym, jak go skończyłam, opowiem innym razem, bo to też długa historia...

Tymczasem jesień powoli się rozgaszcza. W ciągu dnia nadal raczy nas cudowną pogodą, która kusi do wyciągania z szafy ciągle jeszcze letnich sukienek (co robię bez zastanowienia, bo kto wie, kiedy to się skończy), wieczory jednak są coraz dłuższe i coraz chłodniejsze. Nic to! Swetry też przecież są super!
Najwyższy jednak czas zabrać się za jesienne smakołyki. Dynia to jedno z moich ukochanych warzyw; co roku rozprawiam się w kuchni z kilkoma egzemplarzami, kilka kolejnych C. przeistacza w halloweenowe lampiony. 

Ten sezon zaczniemy od dyni kandyzowanej. Tak naprawdę przygotowałam ją w zeszłym roku z myślą o pewnym cieście, ale... Została zjedzona jako nadzienie do naleśników. Jest boska!
Przepis znalazłam na blogu Every cake you bake, i wzięłam go w ciemno. Nie zawiodłam się! Banalnie prosta w przygotowaniu, wychodzi karmelowo-słodka i mięciutka. W dodatku wygląda naprawdę ślicznie! W tym roku mam zamiar przepis powtórzyć; prawdopodobnie w większej ilości, żeby jednak starczyło do ciasta...

Kandyzowana dynia


Składniki:
(na 2 małe słoiczki)
  • 350 g dyni (waga bez skóry i pestek)
  • 110 g cukru
  • 1 łyżka masła

Dynię pokroić w małą kosteczkę.
W garnku podgrzewać cukier, aż nabierze głębokiej, złoto-brązowej barwy. Dodać masło i dynię, gotować 3-5 minut, aż stanie się szklista. Gorącą przełożyć do słoiczków, zalać syropem, dobrze zamknąć.

Smacznego!

Tymczasem znów jestem w internacie, daleko od mojej kuchni... W głowie więc układam listy zakupów i wypieków na kolejny weekend. Oby udało mi się przygotować choć połowę!

środa, 21 września 2016

O barwieniu czekolady słów kilka. I curd cytrynowy

Fakt, że muszę mieszkać w internacie, średnio mnie cieszy, szczerze mówiąc. Wszystkie te popołudnia spędzone w małym pokoiku zlewają się w jedno, jednocześnie dłużąc się niemiłosiernie. Owszem, próbuję z tego wyciągnąć, ile się da - czytam, czytam i jeszcze raz czytam, nadrabiam serialowe zaległości i próbuję uczyć się na bieżąco, żeby nie dostać ataku paniki przed testem na koniec tych czterech tygodni. Jednocześnie jestem zachwycona zajęciami; to cudowna odskocznia od codziennej bieganiny w pracy. Tu jest czas, żeby bawić się w temperowanie czekolady przez dwie godziny, zastanawianie się, czy przygotować glasurę w trzech, czy tylko dwóch kolorach i spokojne ćwiczenie nowych technik tak, żeby efekty były zadowalające. Z jednej strony czuję się dość pewnie, bo większości rzeczy już kiedyś próbowałam; z drugiej, czerpię nie tylko z praktycznej wiedzy nauczyciela, ale też poznaję życie innych praktykantów od kuchni
I okazuje się, że wcale tak źle nie trafiłam. Powiem więcej - trafiłam zaskakująco dobrze. Pomijam to, że niektórzy szefowie na miano szefa nie zasługują, bo o pracy z ludźmi i nauczaniu nie mają bladego pojęcia; chodzi mi o to, ile ja mogę. Dostaję do zabawy nowe foremki, które sama mogę wybrać, sama decyduję jak dekorować ciasta, jeśli nie ma szczegółowych wytycznych od klienta; wreszcie niemal codziennie dostaję od Henryka smsy z pytaniami, jak mi idzie i czy czegoś mi nie brakuje. 
To doświadczenie sprawiło, że patrzę na moje miejsce pracy z zupełnie innej perspektywy. Ale tak to już jest - bywa, że żeby docenić to, co się ma, trzeba to sobie przemyśleć. A uwierzcie - na myślenie czasu mi teraz nie brakuje...

Jedną z nowych technik, których próbowałam po raz pierwszy, jest zabawa farbowaną czekoladą. A właściwie masłem kakaowym z dodatkiem barwników. Można takim malować, bawić się fakturami i kolorami. Najpierw na spryskanej olejem desce kładzie się kawałek folii i dokładnie go wyrównuje. Na tym maluje się i chlapie farbami, a na końcu smaruje całość cienką warstwą zatemperowanej czekolady. Teraz trzeba odczekać, aż całość pożądnie zastygnie, ściąga się folię z czekoladą z deski, odwraca - i jest. Sztuka nowoczesna, w stu procentach jadalna. 
Rewelacyjna zabawa, wcale nie tak trudna do ogarnięcia w domu. Wystarczą farbki w proszku (lub płynne na bazie tłuszczu, nie wody), nieco masła kakaowego i trochę cierpliwości. Szczoteczka do zębów też może się przydać, wszystkie chwyty są bowiem dozwolone.

Teraz już czas na przepis. Dzisiaj mam dla Was rzecz naprostszą na świecie, którą przygotowałam w moich kuchniach niezliczoną ilość razy i nie rozumiem, jak mogła mi uknąć na tyle, że nie opowiedziałam o niej na blogu. Mowa o curdzie - angielskim specyfiku, który w zasadzie jest gęstym, owocowym budyniem. Klasyka to cytryna, ale można eksperymentować z najróżniejszymi owocami i warzywami. Najlepiej, żeby były lekko kwaśne - świetnie tutaj pasuje na przykład limonka, ale też świeża żurawina czy rabarbar. 
Dzisiaj jednak klasyk - w wersji odchudzonej. Zamiast duuużej ilości masła, łyżeczka oleju. Skusicie się...?

Przepis od Doroty.

Cytrynowy curd


Składniki:
(na 300 g kremu)
  • sok z 3 cytryny
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 200 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka oleju

Sok i skórkę z cytryny, jajka i żółtka, cukier oraz mąkę umieścić w garnuszku, zagotować. Gotować na małej mocy palnika, cały czas mieszając, aż krem nabierze konsystencji gęstego budyniu. Dodać olej, wymieszać, gotować jeszcze 2 minut. Ewentualnie przetrzeć przez sitko.
Przechowywać w lodówce do 7 dni.

Smacznego!


Z komputerem idzie mi coraz lepiej. Na początku byłam duńską klawiaturą przerażona; okazało się, że niepotrzebnie. Palce same pamiętają, gdzie u nas jest przecinek, myślnik czy znak zapytania. Cieszy mnie to ogromnie - pisanie nie jest tak trudne, jak się spodziewałam. Ale polskiej autokorekty jeszcze nie ogarnęłam; z góry więc przepraszam za wszystkie błedy i literówki. Mam nadzieję, że nie odbierze Wam to przyjemności z czytania.

poniedziałek, 19 września 2016

Złośliwość rzeczy martwych i dżem figowo-winogronowy

Zapewne pamiętacie (a jak nie, to zaraz Wam przypomnę), że już od ponad tygodnia mieszkam w internacie. Jest to niezwykłe wręcz doświadczenie dla osoby, która takiego stanu rzeczy doświadczyła po raz pierwszy krótko po okrągłych, trzydziestych urodzinach. Zamiast w nowo kupionym domu, gdzie można się gonić lub bawić w chowanego (jeśli ktoś ma taki kaprys), przesiaduję w pokoiku z łazienką, gdzie z założenia tylko połowa metrów kwadratowych przeznaczona jest dla mnie. Tym razem się udało i współlokatora nie mam, ale i tak jest mi dziwnie. Siedzę więc sobie sama, w dziwnie dzowniącej w uszach ciszy, gdzie dźwięk pracującego laptopa wydaje się być ogłuszający, i... Czytam. Bo rzeczony laptop już we wtorek, czyli dzień po przyjeździe, stanowczo odmówił współpracy. Czarny ekran był nieprzejadnany: ani prośby, ani groźby, ani klikanie gdzie popadło nie pomogły. Po dłuższej rozmowie z Tatą i organoleptycznym sprawdzeniu stanu nieszczęsnego urządzenia przez C., postawiono diagnozę: trup. Znaczy coś by się tam dało zrobić, ale z ekonomicznego punktu widzenia bardziej opłaca się pójść do sklepu i nabyć nowy. Tak też zrobiliśmy - po konsultacji z panem sprzedawcą C. wybrał dla mnie coś zupełnie innego. Czy jestem zadowolona? Szalenie! Działa!
Nie mam dużych wymagań w tej kwestii, a póki co mogę sobie oglądać przepisy, sprawdzać pocztę i pisać bloga. To ostatnie jest swego rodzaju wyzwaniem, gdyż, wbrew woli, zostałam szczęśliwą posiadaczką laptopa z duńską klawiaturą i systemem operacyjnym w tymże języku (pytanie dla obytych: da się to jakoś zmienić...?). Pisanie po polsku jest więc swego rodzaju wyzwaniem. Ale czego się dla bloga nie robi...

Tym samym wytłumaczyłam tygodniową ciszę i kolejne opóźnienia w publikacjach: z nowym sprzętem musimy się dotrzeć, poznać i zrozumieć. I jestem pewna, że nie uda nam się to w jeden wieczór. Ani dwa. Cierpliwości więc życzę - przede wszystkim sobie.

Tymczasem mam dla Was absolutnie obłędny dżem. Kupiłam sobie fig w promocji, i pierwszy raz postanowiłam przeznaczyć je na dżem właśnie. Do tej pory bowiem nijak mi się to nie opłacało.
Porcja nie jest duża - ot, żeby posmakować, co i jak. A jak już spróbujecie, gwarantuję - będziecie chcieli więcej. Dżem ten bowiem ma nie tylko przepiękny kolor, ale smakuje wprost wyśmienicie. Figami, winogronami; wakacjami. Coś wspaniałego!

Przepis znazałam w magazynie Bage og sylte, nr 2/2016, z którego, jestem pewna, skorzystam jeszcze nie raz, bo przepisy kuszą niesamowicie.

Dżem figowo-winogronowy


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 400 g fig
  • 400 g ciemnych winogron bez pestek
  • 300 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny

Figi pokroić w ósemki, winogrona wzdłuż na połowy. Przełożyć do garnka, zasypać cukrem, dodać sok i skórkę z cytryny. Wymieszać. Odstawić na 2 godziny do lodówki.
Po tym czasie gotować przez 30-40 minut, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji. 
Przełożyć dżem do wyparzonych słoiczków, mocno zakręcić i odstawić do góry spodem do wystudzenia.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!


Razem ze starym komputerem w zapomnienie odeszły kolekcjonowane przez lat siedem zakładki. Najpierw wpadłam w panikę, później w lekką rozpacz, a na końcu stwierdziłam, że może to i lepiej...? I tak niemal z nich nie korzystałam, bo tyle ich było. I bałagan miałam w nich potworny. Teraz zaczynam z czystą kartą, od nowa. 
Czasem przydaje się takie oczyszczenie. 
Choćby w kwestii zakładek...

czwartek, 8 września 2016

Czerwone korale! Suszone...?

Fakt, że jarzębina, z której jako dziecko namiętnie robiłam korale dla całej żeńskiej części Rodziny (i Dziadka też, a co!), jest jadalna, odkryłam z wielkim zaskoczeniem w zeszłym roku. Najpierw patrzyłam na nią nieufnie, potem przegryzłam najdorodniejszą kulkę, jaką udało mi się znaleźć - i skrzywiłam się z niesmakiem. Gorzka! Co robić...? 
Chęć spróbowania jest ogromna, rozsądek i wrodzona ostrożność mówią nie. Duch innowatorstwa jednak okazał się od rozsądku silniejszy, i najpierw przygotowałam dżem, potem z tego dżemu lody, a jarzębinę, która z tych eksperymentów została - ususzyłam. Nie jest to proces skomplikowany ani żmudny; najbardziej przerażający moment to ten, gdy do kuchni wnosi się pełną siatkę pomarańczowo-czerwonego dobrodziejstwa, a ona zaczyna się ruszać... I to gwałtownie! Wtedy należy wezwać na pomoc C., który upora się z żywym inwentarzem z miną, powiedzmy, pobłażliwą, i już można zabrać się do dzieła. Umyć, osuszyć, podgotować z syropie cukrowym, na blachę i do piekarnika. A jak już się ususzy - do słoiczków. Gotowe!
Taką jarzębinę można dodać do granoli (niedługo pokażę Wam mój sposób; podpowiem tylko, że doskonale zgrywa się z cynamonem), albo do... Ciastek. Brzmi ciekawie...? Ususzcie więc jarzębinę już teraz - mnóstwo jej w parkach i lasach. A ja mam to szczęście, że kilka drzewek rośnie przed domem, i tylko czekają, aż do nich sięgnę...

Przepis na suszoną jarzębinę znalazłam na blogu Magia w kuchni.

Suszona jarzębina


Składniki:
(na 2 małe słoiczki)
  • 400 g jarzębiny
  • 175 g cukru
  • 300 ml wody

Wodę z cukrem zagotować. Gdy cukier się rozpuści, dodać jarzębinę. Gotować przez 10-15 minut, aż owoce jarzębiny lekko się pomarszczą.
Odcedzić.

Owoce ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Owoców powinna być jedna warstwa.

Suszyć w 70 st. C. przez 5-6 godzin, od czasu do czasu mieszając.
Przechowywać w szczelnie zamkniętych słoiczkach.

Smacznego!

Pogoda dzisiaj zaskakująco przyjemna. Słonko świeci, jest przyjemnie ciepło, ale lekki wietrzyk nie pozwala się spocić. Późno letni ideał po prostu!
Duńczycy wyznają zasadę, że pogoda zależy od tego, kto ma danego dnia urodziny. Jeśli był grzeczny, pogoda będzie ładna, jeśli nie - wiadomo. Dzisiejsze słońce więc to bezsprzecznie moja zasługa!

niedziela, 4 września 2016

Suszone pomidory. Z piekarnika

Wakacje dla trzynastu osób to prawdziwe wyzwanie logistyczne. Czasem ciężko jest zorganizować urlop dwójki w tym samym czasie, a co dopiero aż takiej grupy ludzi! Gdy więc się udało, wszyscy byli w siódmym niebie. 
Rodzice C. wynajęli domek letniskowy - domostwo właściwie, żeby całe towarzystwo pomieścić - w środku lasu. Jechałam tam sama, prosto z pracy. Gdy nagle nawigacja optymistycznie stwierdziła: Jesteś na miejscu, a tam tylko kawałek asfaltu i zielona, gęsta głusza, wpadłam w lekką panikę. Po kilku telefonach i pokrzepiających rozmowach, przejechałam jeszcze kawałek w głąb lasu - i moim oczom ukazał się ładny, biały dom. To właśnie tam spędziłam cały tydzień - z dala od szumu aut, z ledwo dychającym internetem, którym przestałam sobie zawracać głowę już następnego dnia, za to z basenem, dużym trawnikiem, stołami do piłkarzyków i bilarda. W dodatku pogoda dopisała - aż miałam wrażenie, że wyjechaliśmy z Danii. Słonko świeciło od rana do wieczora, i choć nogi nadal mam idealnie białe, to ramiona, plecy i twarz nabrały delikatnie brązowego koloru.

Całodniowa wycieczka do parku rozrywki okazała się świetną zabawą. Szaleliśmy niczym małe dzieci, śmigając na kolejkach wszelkiej maści. Najbardziej rozbawiła mnie dziewczynka, może sześcioletnia, która na zadane pytanie, czy mówię po niemiecku, otrzymała odpowiedź w postaci ostrożnego Nein, a i tak mówiła do nas bez przerwy przez całe pięć minut obracania się karuzeli. Ja natomiast wywołałam salwy śmiechu swoim ogromnym entuzjazmem dla kolejki, na której można było majtać nogami w wodzie. Przyznam się Wam w tajemnicy, że przejechałam się nią... Sześć razy! Ale ciii...

Po powrocie do domu pogoda postanowiła nam przypomnieć, że jednak jesteśmy w Danii, a jesień już za pasem. Mży i kropi, trochę wieje i ogólnie nie ma się ochoty wyściubiać nosa z domu. Szczęśliwie, ostatni tydzień urlopu postanowiliśmy spędzić w domowych pieleszach, nie ma więc takiej potrzeby, Mam zamiar upiec przynajmniej jedną szarlotkę (macie jakieś dobre przepisy na ciasta i przetwory z jabłkami...? Bo nasza jabłonka obrodziła wręcz zaskakująco), a za chwilę zabieram się za dżem figowy...

Póki co jednak powrócę duchem do słonecznego lata. Sezon na pomidory uciekł mi jakoś w tym roku; w ogóle lato minęło zaskakująco szybko. Gdyby nie fakt, że któregoś dnia C. obdarował mnie dwoma skrzynkami tych czerwonych, okrąglutkich warzyw (czy też raczej owoców), w ogóle bym się na nich nie skupiła. A tak powstał duży słoik suszonych pomidorów. Co prawda nie tradycyjnie na słońcu, ale bardziej przyziemną metodą - w piekarniku, jednak smakują naprawdę cudownie. Oliwa przeszła smakiem nie tylko pomidorów, ale też czosnku i rozmarynu; jest wprost idealna do polewania sałatek! Mam wrażenie, że może już być za późno na tego rodzaju przetwory, ale może będziecie pamiętać o tym przepisie za rok...?

Przepis znalazłam w starym numerze gazety Moje gotowanie poleca: Konfitury i spółka, nr 1/2014.

Suszone pomidory w oliwie


Składniki:
(na 1 słoik o pojemności 700 ml)
  • 2 kg mięsistych pomidorów
  • 4 łyżki soli
  • 2 łyżki cukru
  • 2 łyżki suszonej bazylii
  • 6 łyżek oliwy
zalewa:
  • 2 gałązki rozmarynu
  • 2 suszone papryczki chilli
  • 3 ząbki czosnku
  • oliwa do zalania

Pomidory umyć, przekroić na połówki. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia rozcięciem do góry. Posypać solą, cukrem i bazylią, skropić oliwą.

Suszyć w 75 st. C. przez 12-15 godzin.
Pomidory powinny być suche, ale nadal miękkie.

Pomidory przełożyć do słoiczków, przekładając rozmarynem i pokrojonym w plastry czosnkiem. Włożyć również papryczki. Całość zalać oliwą tak, żeby przykrywała pomidory.

Odstawić na minimum 3 dni.

Smacznego!


W tym tygodniu mam też zamiar nazbierać jeżyn - soczyste, niemal czarne i słodkie, mmm... Czy to jeszcze letnie owoce, czy już jesienne...? Zawsze mam z nimi problem...