Pokazywanie postów oznaczonych etykietą curd. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą curd. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 lutego 2017

Śnieg, spacery i smsy o niestosownej porze. Oraz tarta z czerwonymi pomarańczami

Nagle budzi mnie dźwięk telefonu. Wyrwana z głębokiego snu, zdezorientowana, z przerażeniem myślę, że to już wpół do siódmej. Zerkam na zegarek; nie, dopiero dwie minuty przed północą. Oddycham z ulgą. Co to jednak w takim razie było...? Zmrużonymi oczami wpatruję się w zbyt jasny ekran. Sms. Od szefa. I jak tam? Brakuje ci czegoś...?

Z głębokim westchnieniem odkładam telefon na nocny stolik, odwracam się na drugi bok i zapadam w te dziwne krainy, na których opisanie brakuje mi słów.

Rano myślę o tym, że tak, wiem doskonale, że o tej porze jest już w pracy i być może mu się nudzi, ale żeby tak zaraz do ludzi pisać...? Oj, będziemy musieli poważnie porozmawiać...

Między zajęciami, croquembouche, tortem Sachera i klasycznym czarnoleskim, a obiadami, które nieznacznie różnią się wyglądem, za to smakiem zupełnie nie, wychodzę na spacery. Szuram butami w śniegu po kostki, z lubością wdycham świeże, mroźne powietrze. Obserwuję na wpół zamarznięty strumień i psy hasające po polu. Każdego kolejnego dnia zaczynam w miejscu, w którym poprzednio przerwałam. Ciekawe, jak daleko zajdę? I co powstrzyma moją dalszą wędrówkę...?

Dzisiaj mam dla Was przepis bardzo prosty, a jednocześnie niezwykły. Zadziwiające, jak tak banalne składniki, jak masło, jajka i cukier, dzięki odrobinie wyobraźni, mogą zmienić się w coś tak pysznego.
Kruche ciasto na bazie palonego masła jest niesamowite. Lekko orzechowe, niesamowicie chrupiące i po prostu doskonałe. Z tego przepisu skorzystam jeszcze nie raz. 
Nadzienie to zwykły, banalny curd, najczęściej podawany w wersji cytrynowej. Tu kwaśne cytrusy zastąpiły ich krwistoczerwone, słodkie kuzynki. Dzięki temu tarta zyskuje piękny, różowy kolor i wprost uwodzicielski smak. Nie mogłam oprzeć się dokładce...

Ze względu na swoją uroczą barwę, świetnie nada się na zbliżające Walentynki. Ale jeśli macie już plany, nic straconego - mazurek też z niej będzie doskonały.

Przepis z bloga White on rice couple.

Tarta z kremem z czerwonych pomarańczy na spodzie z palonym masłem


Składniki:
(na formę do tary o wymiarach 34x9 cm)

spód:
  • 110 g masła
  • 50 g cukru
  • 185 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli

curd z czerwonych pomarańczy:
  • 20 g mąki kukurydzianej
  • 150 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 6 jajek
  • 2 żółtka
  • skórka otarta z 3 czerwonych pomarańczy
  • 300 ml soku z czerwonych pomarańczy
  • 110 g zimnego masła

dodatkowo:
  • cukier puder

Najpierw przygotować spód:
Masło pokroić w kostkę, włożyć do garnka. Rozpuścić, a następnie podgrzewać, aż zrobi się jasno brązowe i zacznie pachnieć orzechowo. Dodać cukier, wymieszać, aż niemal całkowicie się rozpuści. Dodać sól i mąkę, dokładnie połączyć. 
Ciastem wylepić formę, formując brzegi. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

W tym czasie przygotować krem:
Mąkę, cukier, sól, jajka, żółtka, sok i skórkę z pomarańczy umieścić w garnku. Podgrzewać, często mieszając, aż się zagotuje i nabierze konsystencji budyniu. Po kawałeczku dodawać zimne masło, cały czas mieszając.
Przetrzeć przez sitko.

Schłodzone ciasto gęsto nakłuć widelcem. Położyć na cieście papier do pieczenia, wysypać fasolkami. 

Piec w 175 st. C. przez 15 minut.
Zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 15 minut w 175 st. C.

Na gorący spód wyłożyć krem, wyrównać wierzch.

Piec w 175 st. C. przez około 15 minut.
Ostudzić.

Schłodzić tartę w lodówce, najlepiej przez całą noc.
Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Przede mną ostatnie popołudnie w internacie. Jutro o tej porze myślami już będę w domu...

niedziela, 15 stycznia 2017

Cztery sukienki na wesele. I o kwintesencji cytrynowości. Sernik

O tym weselu będę pisać do znudzenia, ale co zrobić...? Niecodziennie zdarzają się takie okazje; a kiedy jeszcze dzięki nim w głowie kiełkują kolejne pomysły na posty, nie ma co się bronić. Trzeba korzystać, póki można, bo za chwilę znów tylko styczeń, luty, słota i szarość...

Na wesele, jak większość kobiet, postanowiłam kupić sukienkę. Szafa pęka w szwach, ale cóż z tego...? Wszystkie eleganckie kiecki kupiłam na jakieś konkretne okazje, zaprezentowałam się w nich szerszemu (być może zupełnie niezainteresowanemu, ale kto tam wie) gronu, i po raz kolejny w tym samym outfitcie pokazywać się nie mam zamiaru. Owszem, mam jedną cudną sukienkę, koronkową i zachwycającą, ale... Białą. A takiego faux pas przecież żadna z nas by nie popełniła, prawda...?
O sukienkach zwykłych, codziennych, rozpisywać się nie będę - wiadomo, one się po prostu nie nadają.

Znalazłam więc kreację idealną w internecie. W kolorze czerwonego wina, z koronkową górą, większym wycięciem na plecach. Cud, malina, jednym słowem. Po wewnętrznych walkach z samą sobą (a co, jeśli kupię zły rozmiar...?), w końcu rzeczoną zamówiłam. 
W międzyczasie byłam wymienić sweter, który dostałam na Święta w nieco za dużym rozmiarze. Oczywiście, swetra nie było, więc w drodze powrotnej weszłam do innego sklepu, żeby sobie nieco humor poprawić. Na przecenie akurat mieli bardzo ładną, czarną sukienkę - to kupiłam. Zadowolona, ze sklepu wyszłam, i wtedy na wystawie zobaczyłam koronkowe cudo... Zakochałam się. Ale że pogoda jest, jaka jest, a już się raz w przebieralni tego dnia natrudziłam, stwierdziłam, że spróbuję (może!) innym razem.

Dwa dni przed weselem C. stwierdził, że nie ma się w co ubrać. Znaczy ma w sumie prawie wszystko, ale brakuje mu marynarki. No dobrze, niech będzie i tak. Pojechaliśmy więc na zakupy, nabyliśmy marynarkę, a po drodze weszliśmy do innej filii sklepu, w którym widziałam koronkowe cudo. Niestety! Tutaj go oczywiście nie mieli! Zniesmaczona takim obrotem sprawy, rozglądałam się po sklepie bezradnie, aż mój wzrok padł na kolejną sukienkę...
Granatową, ołówkową, prostą. Stwierdziłam od razu, że tłusto w niej będę wyglądać; nie omieszkałam też tej uwagi wygłosić wszem i wobec. C., zirytowany moją samokrytyką, wręcz wcisnął mnie w rzeczoną kieckę. Cóż, leżała jak ulał... To kupiłam.
I właśnie w niej na weselu wystąpiłam, bo pierwsza, którą zamówiłam przez internet, nie doszła. 

A w środę, kiedy pojechałam po zamówiony wcześniej sweter, przymierzyłam koronkowe cudo... I co? No też pasowało; wyśmienicie, bym rzekła. Czy miałam inny wybór, niż kupić...? No przecież, że nie! A że styczniowe wyprzedaże trwają w najlepsze, dobrałam jej równie atrakcyjną koleżankę...

Hmm... W zasadzie to pięć sukienek... Ale ta wiśniowa okazała się za duża, więc właściwie się nie liczy...

Na swoją obronę dodam, że moje wszystkie sukienki razem wzięte kosztowały mniej niż jedna marynarka C., o!

Cytryny... Bardzo je lubię. Nie wyobrażam sobie bez nich codzienności: wskakują do herbaty, nadają charakteru sałatkowym sosom, łagodzą słodycz ciast i deserów, będąc niejako na drugim planie. Tym razem postanowiłam więc upiec sernik, którego cytryny będą niekwestionowanym bohaterem. Masa serowa jest więc wyraźnie cytrynowa (ale nie kwaśna!), a na niej lekko już kwaskowy lemon curd, czyli najlepszy cytrynowy krem, jaki zdarzyło mi się jeść. Wierzch wieńczą urocze, kolorowe beziki, które pasują tutaj idealnie nie tylko wizualnie, ale też smakowo. 
Całość wyszła boska; istna kwintesencja cytrynowości.

Jeśli chcecie, by Wasz sernik był wyższy, upieczcie go w mniejszej tortownicy. Będzie prezentował się jeszcze bardziej elegancko.

A cytrynowe smakołyki znajdziecie dzisiaj również u Mirabelki.

Sernik cytrynowy z lemon curd


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 24 cm)

spód:
  • 150 g ciastek digestive
  • 55 g masła
masa serowa:
  • 500 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 250 g serka mascarpone
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1/2 cytryny
  • 150 g cukru
  • 4 jajka
dodatkowo:
bezy:
  • 1 białko
  • 40 g cukru
  • 15 g cukru pudru
  • czerwony barwnik spożywczy w paście
  • żółty barwnik spożywczy w paście
Masło rozpuścić, przestudzić. Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z masłem. 
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wysypać masę ciasteczkową, ugnieść na dnie łyżką lub dłońmi.
Schłodzić w lodówce przez 15 minut.

Piec w 180 st. C. przez 12 minut.
Ostudzić.

Twaróg, mascarpone, kremówkę, cukier, jajka, sok oraz skórkę z cytryny krótko zmiksować, tylko do połączenia składników.
Przelać masę na przestudzony spód.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec kolejne 50-60 minut.
Ostudzić w lekko uchylonym piekarniku.

Następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Białko ubić, pod koniec dodając partiami cukier, a następnie cukier puder.
Na worku cukierniczym od wewnątrz namalować pędzelkiem 1 czerwony i 2 żółte paski barwnikami. Przełożyć bezę do woreczka. Wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia małe beziki.

Piec w 120 st. C. przez 45-60 minut.
Ostudzić w piekarniku.

Przed podaniem wierzch sernika posmarować kremem cytrynowym, udekorować bezikami i kandyzowanymi kumkwatami.

Smacznego!


W tajemnicy powiem Wam, że tak naprawdę nieczęsto kupuję ubrania. Ale od czasu do czasu napada mnie chęć na coś nowego... I wtedy nie umiem się powstrzymać.
Teraz obiecałam sobie solennie, że aż do wyjazdu do Polski nie kupię nic. 
Myślicie, że się uda...?

czwartek, 13 listopada 2014

Wyjątkowy curd marchewkowy

Dzisiaj, tak jak obiecałam, przepis na moją najnowszą miłość.
Kto mnie trochę zna lub czyta bloga nieco uważniej ten wie, że za wszelkiej maści curdami przepadam. Nie będę po raz kolejny pisać o ich cudownie aksamitnej, budyniowej konsystencji, intensywnie owocowym smaku i pięknych barwach. Dobrze wiecie, że nadają się do wielu rzeczy - do naleśników, ciast i ciasteczek, bo można nimi przekładać blaty ciast, ale też zapiekać je na przykład na kruchych spodach.

Tym razem rozszalałam się na całego, bo przygotowałam curd zupełnie wyjątkowy. Na blogu nie tak dawno prezentowałam Wam przepis na curd z dyni, który mnie zachwycił. Na jego bazie przygotowałam curd z marchewki, bo akurat kilka nieszczęsnych okazów czekało, aż się nad nimi zlituję. Wyszło coś obłędnie pysznego, i musiałam powstrzymywać się całą siłą woli, żeby nie wyjść wszystkiego od razu. Curd bowiem wyszedł mocno cytrynowy, słodko-kwaśny, dzięki czemu idealnie zgrał się ze słodkimi makaronikami. Imbirowa nuta rozgrzewa, marchewka nadaje mu pięknego, intensywnego koloru i delikatnej, marchewkowej słodyczy. Można go robić cały rok, bo składniki są łatwo dostępne i niedrogie. 
Czy jest jeszcze ktoś, kogo nie skusiłam...?

Curd marchewkowo-cytrynowy z imbirem

Składniki:
(na 350 g curdu)
  • 200 g marchewek
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok wyciśnięty z 1 cytryny
  • 80 g cukru
  • 3 żółtka
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1,5 cm kawałek świeżego imbiru
  • 1 łyżeczka imbiru w proszku

Marchewki pokroić w kostkę, ugotować do miękkości. Ostudzić, zmiksować na gładką masę.
W garnku rozpuscić masło, dodać cukier, skórkę i sok z cytryny oraz suszony i świeży, starty na tarce o drobnych oczkach, imbir. Gdy cukier się rozpuści, wbijać po jednym żółtku, intensywnie mieszając. Dodać puree z marchewki, a na końcu mąkę. Gotować, aż masa osiągnie konsystencję budyniu. 
Zdjąć z palnika, przestudzić i przetrzeć przez sitko. Odstawić do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!

Pogoda mnie dobija. Jest tak szaro i ciemno cały dzień, że mogłabym tylko spać i spać...

środa, 12 listopada 2014

Orzechowe makaroniki dla niespodziewanych gości

Ostatni dzień konkursu na blogu Moje wypieki, więc rzutem na taśmę dodaję jeszcze jeden wpis. Mniej oczywisty, niż poprzednie, ale wydaje się być naprawdę dobrym rozwiązaniem, jeśli o niespodziewanych gości chodzi. Kto bowiem powiedział, że gościom zawsze trzeba podawać ciasto? Moim zdaniem małe, zgrabne desery czy ciasteczka mogą wywołać jeszcze większy podziw, a może nawet zachwyt...?
Moją propozycją na deser dla niespodziwanych gości są bowiem... Makaroniki. Tak, nie pomyliłam się, nie upadłam na głowę i nie zwariowałam zupełnie. Już słyszę głosy protestu - makaroniki? Przecież one potrzebują mnóstwo czasu, uwagi, trzeba się na nich całkowicie skupić, wręcz im się oddać, żeby wyszły. I ja się z tym wszystkim  zgadzam. Makaroniki to nie taka prosta sprawa, trzeba dojść do wprawy, wymagają każdorazowo dużego oddania się sprawie. Niemniej, niezaprzeczalną zaletą makaroników jest to, że można je przechowywać z szczelnie zamkniętej puszce tydzień, a może nawet nieco dłużej. Dzięki temu możemy im poświęcić wolną sobotę, calutki dzień, dopieścić je i sprawić, że wyjdą idealne. Następnie zamykamy je w puszcze, a gdy goście przychodzą ni z tego, ni z owego, sadzamy ich w salonie, wstawiamy wodę na kawę (lub uruchamiamy ekspres, w zależności od stopnia zaawansowania), w tym czasie przekładamy nasze maleństwa dowolnym, nawet najprostszym kremem, i podajemy na tacy z gotowym napojem bogów. Czy wywołamy efekt łał...? Ja nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! Makaroniki za każdym razem wzbudzają podziw, bo są niewiarygodnie urocze i owiane aurą tajemniczości. Ciągnie się za nimi opinia wręcz nieosiągalnych w domowych pieleszach dla zwykłych śmiertelników. Gwarantuję, że żadni goście nie wyjdą rozczarowani po takim deserze.

Ja dzisiaj proponuję makaroniki nieco inne, bo z orzechów laskowych. Dzięki temu są wyraźniejsze w smaku, takie trochę jesiennie. Do przełożenia przygotowałam curd z marchewki, który jest moją najnowszą wielką miłością. Ma piękny, intensywny kolor, smakuje cytrynowo z lekką nutą rozgrzewającego imbiru w tle. Ciasteczka można przełożyć samym curdem, ja jednak przygotowałam prosty krem z mascarpone, a tylko w środku schowałam odrobinę czystego curdu. Dzięki temu makaroniki nie są przesadnie słodkie, a wyglądają zniewalająco (jak makaronikom przystało).

Skusicie się na taką opcję...?

Orzechowe makaroniki z kremem marchewkowo-cytrynowym

Składniki:
(na 20 złożonych makaroników)
  • 125 g mielonych orzechów laskowych
  • 125 g cukru pudru
  • 30 ml wody
  • 125 g cukru
  • 100 g białek

krem:

dodatkowo:

Orzechy z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko.
50 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do orzechów z cukrem dodać pozostałe 50 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości.
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka.

Piec w 150 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Curd zmiksować z mascarpone na gładki krem, przełożyć go do woreczka cukierniczego z tylką w kształcie gwiazdki. Wycisnąć krem po okręgu, na brzegach, na połowę makaroników. Środki wypełnić samym curdem. Przykryć pozostałymi ciasteczkami, podawać od razu.

Smacznego!

Przepis na rzeczony curd podam w następnym wpisie, bo nadaje się nie tylko do makaroników.

Moje wypieki i desery na każdą okazję

środa, 5 listopada 2014

Mini muffiny z dyniowym curdem i bezą włoską

Dzisiaj mam dla Was obiecane już w zeszłym tygodniu mini muffiny. To właśnie z myślą o tych maleństwach przygotowałam boski curd pomarańczowo-dyniowy, którym je napełniałam. Krem wyszedł naprawdę pyszny, choć następnym razem dodam do niego soku z cytryny, żeby był kwaśniejszy. Niemniej, świetnie smakuje jako wypełnienie delikatnych, pomarańczowych babeczek. Na wierzch przygotowałam bezę włoską, która wygląda pięknie, i smakuje naprawdę świetnie. Jak ciepłe lody, a któż potrafiłby się im oprzeć...?

Te babeczki zabrałam ze sobą do szkoły. Koledzy kolegów z innych klas przychodzili, żeby się poczęstować. A mój nauczyciel, który preferuje zdrowy styl życia, i jak go czymś częstujemy, zjada tylko mały kawałeczek, pochłonął trzy. I choć trzeba im chwilę poświęcić (głównie ze względu na rozmiar), warto. Gwarantuję, że najbardziej wybredni goście je docenią.

Przepis na babeczki z Den store dessert og bagebog, wypełnienie i dekoracja to już moja wariacja na temat.

Mini muffinki pomarańczowe z curdem i bezą włoską

Składniki:
(na 26 sztuk)

suche:
  • 225 g mąki pszennej
  • 80 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków

mokre:
  • 1 jajko
  • 125 g creme fraiche (18%)
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 2 łyżki soku z pomarańczy
  • 70 ml oleju
  • 125 ml mleka

dodatkowo:

beza włoska:
  • 2 białka
  • 80 ml wody
  • 220 g cukru

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem, proszkiem, solą i goździkami.
Jajko lekko ubić, wymieszać z creme fraiche, skórką i sokiem z pomarańczy, olejem i mlekiem.
Płynne składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.

Masę przełożyć do formy na mini muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

W ostudzonych muffinkach nożen wydrążyć środki, nałożyć w nie po łyżeczce curdu.
Odstawić.

Cukier zagotować z wodą. Gdy syrop osiągnię temperaturę 115 st. C. zdjąć z ognia. 
Białka ubić niemal na sztywno, pod koniec wąskim strumieniem wlewając gorący syrop. Ubijać przez około 10 minut, aż beza ostygnie.

Bezę przełożyć do rękawa cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki, wyciskać dekoracyjnie na muffiny. Wierzch bezy opalić palnikiem do creme brulee.

Smacznego!

Zdjęcie jest okropne, i zdecydowanie nie oddaje uroku tych babeczek. Pstryknęłam je szybko przed wyjściem z domu z myślą, że kilka zostanie do zdjęć na później. Cóż, byłam w błędzie... Ale to chyba tylko jeszcze jeden powód, żeby czym prędzej je przygotować.

wtorek, 28 października 2014

Dyniowy curd na Festiwal dyni

Jak z pewnością zauważyliście, przepadam za wszelkiego rodzaju curdami. I choć generalnie preferuję polskie nazwy, ta wydaje mi się nieprzetłumaczna. Curd bowiem to coś pomiędzy kremem a budyniem, mocno owocowym, gęstym, rozpływającym się w buzi, często z kwaśną nutą. Najbardziej popularny jest oczywiście lemon curd, czyli krem cytrynowy. Ja eksperymentowałam już z innymi cytrusami - pomarańczą, limonką, a nawet grejpfrutem, a także z owocami pozornie na curd się nienadającymi - żurawiną, jeżynami, a także rabarbarem. Wszystkie był pyszne, miały piękne kolory, i jeśli szybko nie wykorzystałam ich do planowanego wypieku, musiałam robić kolejną porcję, bo znikały niewiarygodnie szybko wyjadane łyżeczką prosto ze słoika.

Gdy więc u Ilony zobaczyłam przepis na curd z dyni, nie potrafiłam mu się oprzeć. Miałam przeczucie, że wyjdzie nieziemski, i się nie zawiodłam. Pomarańczowy, z goździkową nutą, smakuje wyśmienicie. Ja następnym razem pokombinuję z innymi przyprawami i dodatkiem soku z cytryny, żeby był nieco bardziej wyrazisty w smaku. Konsystencja typowa dla curdu, a więc budyniowo-kremowa. Idealnie nadaje się do naleśników albo na przykład jako nadzienie do muffinek. Tak właśnie ja go wykorzystałam, ale o tym innym razem.

Curd pomarańczowo-dyniowy

Składniki:
(na 250 g curdu)
  • 180 g musu z dyni
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • sok z 1 pomarańczy
  • 100 g masła
  • 100 g cukru
  • 3 żółtka
  • 1/4 łyżeczki goździków
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
Masło rozpuścić w rondelku. Dodać cukier, sok i skórkę z pomarańczy. Podgrzewać, aż cukier się rozpuści. Dodać żółtka, energicznie mieszając, a następnie mus z dyni. Gdy wszystko się dobrze połączy, dodać mąkę, dokładnie rozmieszać.
Gotować, aż masa zgęstnieje i nabierze konsystencji budyniu.

Curd przetrzeć przez sitko, ostudzić.
Przechowywać w zamkniętym słoiczku w lodówce do tygodnia.

Smacznego!

Przepis oczywiście dodaję do Festiwalu dyni.

poniedziałek, 15 września 2014

O tym, jak weszłam w dwudziesty pierwszy wiek. I makaroniki

Tak się złożyło, że dokładnie tydzień temu miałam urodziny. Tym razem zupełnie nie zgrały się  ze wszystkimi innymi planami, jakie mamy: w jeden weekend ja uczestniczyłam w wieczorze panieńskim, w miniony to C. się bawił na kawalerskim. W sobotę jedziemy na wesele (już się nie mogę doczekać!), w związku z czym stwierdziłam, że nikt nie będzie miał czasu ani energii na zawracanie sobie głowy jakimiś tam urodzinami... Jak bardzo się myliłam! Siostry C. od tygodnia wypytują mnie o listę prezentów, a to generuje u mnie silną potrzebę ugoszczenia ich tortem. Ponieważ dzieli nas sporo kilometrów, C. ustalił ze swoimi rodzicami, że dużo wygodniej będzie zaprosić wszystkich do nich, my tylko przyniesiemy poczęstunek. I kiedy już wszystko zostało dokładnie zaplanowane, łącznie z tortem, okazało się, że w środę wypada pierwszy dzień w nowej pracy C... Trochę głupio byłoby wszystko odwoływać, w związku z tym zostanę, po raz pierwszy, sam na sam z całą jego rodziną. Jednak wieczór panieński spędziłam z piękniejszą połową, i był niezwykle udany, więc liczę na to, że i tym razem będzie miło. I że nagle, jakimś tajemniczym sposobem, nie zapomnę całego duńskiego, którego się do tej pory nauczyłam...

I choć przyjęcie urodzinowe przede mną, to C. już mnie obdarował. Stwierdził, że to najwyższa już pora, abym weszła w dwudziesty pierwszy wiek, i kupił mi telefon nowej generacji, czyli z dotykowym wyświetlaczem.
Tu muszę nadmienić, że technicznie jestem ogromnie zacofana. Do tej pory byłam szczęśliwą posiadaczką Nokii X3 (pamięta ją ktoś jeszcze...?), nie mam ipada, mp3 (czy czegokolwiek się aktualnie używa do słuchania muzyki), czytnika ebooków, ani w ogóle nic z tych rzeczy. Jestem zadowolona z mojego pięcioletniego laptopa, na którym nie chodzą żadne bardziej zaawansowane gry niż Gold miner, a PS3 przyprawia mnie często o bóle głowy. 
Unikałam tematu nowego telefonu jak mogłam, ale w końcu zostałam postawiona przed faktem dokonanym. I wiecie co? Podoba mi się. Sama nie wierzę, że to piszę... Ale to prawda. Mogę robić zdjęcia wszystkiego dookoła, mam świetny słownik, który bardzo mi się przydaje, mogę wysyłać i odbierać mmsy, a nawet mam zainstalowanego skypa. Dodatkowo C. zamówił mi do niego śliczną skarpetę nowej generacji, czyli urocze opakowanie z klapką z motywem kwitnącej wiśni. I teraz już nikt nie będzie na mnie dziwnie patrzył, gdy będę odbierać telefony przy ludziach. Co prawda na razie wywołuję salwy śmiechu brakiem umiejętności w obsłudze, ale się nauczę - bo chcę.
Ten dwudziesty pierwszy wiek i wszystkie technologie to jednak nie taka straszna sprawa... Kto wie, może z czasem przekonam się do czytnika...? (W to akurat zupełnie nie wierzę, ale kiedyś nikt nie wierzył, że człowiek stanie na Księżycu, prawda...?)

Dzisiaj więc, troszkę z okazji urodzin, mam dla Was coś nieco bardziej eleganckiego. Z wykorzystaniem jeżynowego curdu, oczywiście.

Makaroniki miały wyjść bardziej fioletowe, ale mieszanie barwników nie do końca mi wyszło. Niemniej, wyglądają i smakują pierwszorzędnie - mają falbankę, gładką powierzchnię, są okropnie słodkie i mocno migdałowe; czyli takie, jak makaroniki być powinny. Do tego lekko kwaskowate przełożenie z jeżynowego curdu, które nie tylko świetnie uzupełnia i równoważy słodycz ciasteczek, ale też wygląda wręcz bajecznie.
Jeśli macie trochę czasu i cierpliwości - spróbujcie. To wcale nie jest takie trudne, na jakie wygląda.

Makaroniki z jeżynowym curdem

Składniki:
(na 25 złożonych makaroników)
  • 140 g białek
  • 175 g mielonych migdałów
  • 175 g cukru pudru
  • 65 ml wody
  • 175 g cukru
  • fioletowy barwnik spożywczy

dodatkowo:

Migdały z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko. 70 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do migdałów z cukrem dodać pozostałe 70 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Dodać bawrnik, wymieszać. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. 
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 150 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Wystudzone makaroniki przekładać curdem, podawać od razu.

Smacznego!

Curd można wymieszać z jedną czy dwoma łyżkami likieru z czarnych porzeczek, jeśli deser nie jest przeznaczony dla dzieci. Z pewnością uszlachetni to smak i sprawi, że makaroniki będą jeszcze bardziej wyjątkowe. Ja chciałam tak zrobić, ale najzwyczajniej w świecie... Zapomniałam.

sobota, 13 września 2014

Drożdżówki z owocowym curdem - niebo w buzi

I dzisiaj znów jestem sama w domu. C. pojechał na wieczór kawalerski - o wpół do szóstej rano! Nie wiem, jak oni wszyscy mają zamiar wytrwać do wieczora, jeśli musieli się zerwać o takiej porze... No ale. Może, jak się trochę zmęczą (a nie podlega to wątpliwości, bo w planie mają spływ kajakowy, i to podobno w wymagającym siły, bezprądowym miejscu), to nie będą rozrabiać.
Ja tymczasem cieszę się sobą, i mam zamiar zrobić kilka rzeczy. Mam plany kuchenne i upiększające (jedne z drugimi niezwiązane) - zobaczymy, ile mi się uda z tego zrealizować.

W każdym razie dzisiaj mam dla Was najpyszniejsze chyba drożdżówki, jakie kiedykolwiek upiekłam.

Ostatnio mam melodię na tego typu wypieki - doskonale sprawdzają się w roli piknikowych przekąsek czy drugiego śniadania do szkoły czy pracy. Mogą też być wspaniałym podwieczorkiem, szczególnie, jeśli można wyjść do ogrodu i podczas konsumpcji cieszyć się cudownym spokojem i pięknymi okolicznościami przyrody. Jeśli jednak bylibyście zmuszeni do jedzenia ich w domu, na kanapie czy ulubionym fotelu, ze szklanką zimnego mleka lub gorącej herbaty - nie martwcie się. I tak będą smakowały wybornie!
Tak właściwie powstały przypadkiem. Miałam resztę curdu z jeżyn, i zupełnie nie wiedziałam, co z nim zrobić. Wiedziałam jednak, że muszę go zużyć, zanim po prostu wyjem wszystko ze słoiczka - jest naprawdę pyszny. I kiedy zaglądałam do lodówki, na półce wyżej zauważyłam drożdże. Od razu w mojej głowie pojawił się pełen obraz tego, co przygotuję.

Zawsze mam problem, czy wybrać drożdżówkę z budyniem czy z twarogiem. To zdecydowanie moje ulubione. Jeśli lubicie też takie z owocami, te są dla Was wymarzonym rozwiązaniem. Mięciutkie, puchate, pachnące drożdżowe ciasto, nadziane najlepszym owocowym budyniem i posypane chrupiącą, mleczną kruszonką, w której od czasu chałki zakochałam się bez pamięci. Całość stanowi idealne trio; te bułeczki znikają szybciej, niż się je robi, i gwarantuję, że nikt im się nie oprze.
Można użyć dowolnego owocowego curdu, lub ostatecznie zwykłego budyniu - ale to już nie będzie to samo...

Drożdżówki z jeżynowym curdem i mleczną kruszonką

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 600 g mąki pszennej
  • 125 g cukru
  • 25 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 55 g masła
  • 1 jajko
kruszonka:
  • 40 g mąki pszennej
  • 40 g mleka w proszku
  • 30 g cukru
  • 70 g zimnego masła
dodatkowo:
Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i zalać 100 ml mleka.
Odstawić na 15 minut.

Resztę mleka podgrzać z masłem tak, aby się rozpuściło. Przestudzić.

Do wyrośniętego zaczynu dodać resztę cukru, masło z mlekiem i jajko. Wyrobić gładkie ciasto, odstawić na 1-1,5 godziny do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 12 równych części, z każdej uformować okrągła bułeczkę. Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w sporych odstępach. Odstawić na 30 minut.

W tym czasie przygotować kruszonkę: mąkę wymieszać z mlekiem w proszku i cukrem, następnie rozgnieść palcami z masłem.

Po tym czasie spodem szklanki zrobić w bułeczkach wgłębienia niemal do samej blachy. Wyłożyć nie w curd, brzegi posmarować mlekiem, posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A teraz idę się zabrać za realizację mojej dzisiejszej listy...

czwartek, 11 września 2014

Curd. Z jeżyn

Z przerażeniem muszę stwierdzić - chyba skończyły się jeżyny! Codziennie chodzę i sprawdzam - i nic. Krzewy zieją przerażającą, kolczastą pustką. Mam jeszcze inne miejsca do sprawdzenia, ale obawiam się, że i tam doznam rozczarowania - pogoda już nie ta, słonka jak na lekarstwo, i nawet jeśli coś tam jeszcze gdzieś się chowa, to nie ma szans, żeby dojrzało. A jeżyny muszą być niemal czarne, duże i słodkie - inaczej nie bardzo nadają się do konsumpcji...
Na szczęście zostałam obdarowana przez brata C. całą górą jabłek - nie mam pojęcia, co to za odmiana, ale są kwaśne i twarde, idealne do wypieków (do jedzenia trochę mniej). Muszę więc je wykorzystywać, i zaprzątając moje myśli sprawiają, że nie skupiam się tak bardzo na opłakiwaniu jeżynowych braków...

Niemniej, w zapasie mam jeszcze kilka ciekawych przepisów, więc jeśli Wasze jeżyny jeszcze nie zastrajkowały, to gorąco je polecam.

Zacznijmy od jeżynowego curdu, czyli czegoś tak pysznego, że grzechem byłoby nie spróbować.
Curd to rodzaj owocowego budyniu, tradycyjnie przygotowywany jest z cytryn. Na początek szalałam z innymi cytrusami - pomarańczami czy limonkami; później zaczęłam eksperymentować z innymi soczystymi owocami. Był curd z rabarbaru i żurawiny, a teraz na warsztat wzięłam jeżyny. 
Z pewnością ten curd ma najpiękniejszy kolor - niesamowicie intensywny, kusi ogromnie, żeby wyjadać pyszności prosto ze słoiczka. I, moi drodzy, to wcale nie jest zła opcja - smakuje naprawdę wybornie.
Jeśli jednak skusicie się na jego przygotowanie, polecam cierpliwość i wykorzystanie go do przygotowania bardziej skomplikowanych słodkości - w dwóch następnych postach pokażę Wam moje pomysły.

Jeżynowy curd

Składniki:
(na 450 g)
  • 380 g jeżyn
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 125 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka oleju

Jeżyny umyć, osuszyć, zmiksować blenderem, a następnie przetrzeć przez sitko.
Mus razem z jajkami, żółtkami, cukrem i mąką umieścić w rondelku. Dokładnie wszystko wymieszać; podgrzewać, cały czas mieszając, na średnim ogniu, aż masa się zagotuje i zacznie gęstnieć. Dodać olej, wymieszać, gotować jeszcze 2 minuty.
Zdjąć z palnika, przetrzeć curd przez sitko, ostudzić.

Przechowywać do tygodnia w lodówce w zamkniętym słoiczku.

Smacznego!

Zamiast jeżyn można też użyć malin - późne, słodkie odmiany nadadzą się idealnie.