Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kardamon. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kardamon. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 stycznia 2018

Korzenny syrop mandarynkowy

Wiecie, co Wam powiem (a raczej - napiszę)...? Ja już nie wiem, jak się nazywam. I wcale nie chodzi mi o to, że kilka miesięcy temu wyszłam za mąż i ciągle mi się myli, bo zapobiegliwie zachowałam nazwisko panieńskie, męża tylko dodając na końcu. I teraz, jak się podpisuję, nijak nie mogę się zmieścić w wyznaczonym miejscu. Bo choć imiona mam krótkie, to nazwiska... Literek nikt nie żałował. I teraz mam. Ale za to jak z rozbiegu zaczynam pisać panieńskie, to nie ma wtopy. Coś za coś. Inaczej się w życiu nie da.

Ostatnimi czasy w moim życiu priorytetem stał się sen. Udaje mi się złapać go tak mało, że ciągle chodzę pół przytomna. Stwierdziłam więc w końcu, że cała reszta się nie liczy, a ja muszę się wyspać. Chociaż raz w tygodniu. 
Może w przyszłym się uda...? W zeszłym bowiem, choć bardzo się starałam, nic z tego nie wyszło. Bo poza pracą i dojazdami do rzeczonej, chciałabym jeszcze z Mężem pobyć, z psami na spacer wyjść, ciasto upiec i książkę poczytać. Tak; nie albo, ale i. Bo dlaczego ciągle muszę wybierać...? 
Po całym tygodniu i nocach krótszych niż pięć godzin stwierdziłam, że to jednak był głupi pomysł. Nieważne spacery; książki poczekają, a C. sam się sobą zająć umie. Ja muszę spać!

I nie śpię. Bo znów zdecydowałam, że ugotowanie obiadu dla C. i przygotowanie dla niego deseru jest ważniejsze (w końcu chłopak był wczoraj w pracy czternaście godzin, to coś mu się od życia należy, prawda...?). I teraz już tylko czekam na weekend. I będę spać i błogo leniuchować. A makaroniki? Myślicie, że poprzekładają się same...?

W mojej ulubionej misce miałam kilogram mandarynek. Ale po Świętach jakoś straciłam na nie apetyt; już nie mają w sobie tej magii. Stwierdziłam więc, że zrobię konfiturę, taką jak Natasza. Po obraniu dwóch mandarynek z białych błonek stwierdziłam jednak, że nie mam cierpliwości ani całego dnia na zabawę, wycisnęłam więc z pozostałych sok i przygotowałam syrop. I wiecie co? To był doskonały pomysł! Czarna herbata z takim syropem smakuje obłędnie. Do tej pory wypijałam dziennie całe litry; okazało się jednak, że mogę wypić jeszcze więcej! Syrop jest wyraźnie mandarynkowy, z lekką nutą korzennych przypraw. Mówię Wam - coś cudownego! I jak pięknie pasuje do śniegu za oknami...

Korzenny syrop z mandarynek z Cointreau


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 1 kg mandarynek
  • 500 g cukru
  • sok z 1 cytryny
  • 1 gwiazdka anyżu
  • 4cm kawałek kory cynamonu
  • 4 kapsułki kardamonu
  • 2cm kawałek imbiru (świeży lub suszony)
  • 175 ml Cointreau

Z mandarynek wycisnąć sok, zachowując jak najwięcej miąższu. Przelać do garnka, dodać cukier i sok z cytryny, zagotować. Zmniejszyć ogień, dodać anyż, cynamon, lekko zgniecione kapsułki kardamonu i imbir. Gotować przez 30 minut. Po tym czasie dodać likier, wymieszać, gotować bez przykrycia aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji.
Gorący syrop przecedzić, przelać do wyparzonych słoiczków, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

I wybaczcie, że znowu tak zrzędzę, ale... To z niewyspania. Jak już się wyśpię, wymaluję tak optymistycznego i radosnego posta, że... Sama jeszcze nie wiem co. Ale będzie super!

sobota, 13 stycznia 2018

Rozgrzewająca kawa na styczniową słotę

Zaplanowałam sobie na dzisiaj dzień lenia.
W dodatku uważam, że bezsprzecznie na niego zasłużyłam; szczególnie po piątku, kiedy to wyszłam z domu kwadrans po drugiej (w nocy, jakby ktoś miał wątpliwości), a wróciłam z powrotem o osiemnastej. W tym czasie zdążyłam być w pracy przez niemal dwanaście godzin, zahaczyć o supermarket, żeby kupić noże w promocji, i... Dojechać tam i z powrotem. Lista nie jest imponująca, ale zmęczona byłam tak, że zasnęłam na kanapie w pozycji półsiedzącej, kiedy próbowałam głaskać Ptysię i rzucać piłeczkę Pączusi... 
Obudziłam się cała obalała jakąś godzinę później tylko po to, żeby zawinąć się w najbliższy koc, położyć i znów odpłynąć w objęcia Morfeusza... A kiedy w końcu udało mi się wstać i dojść pod prysznic, pod strugami gorącej wody obiecałam sobie, że w sobotę nie kiwnę nawet palcem... Bo przecież zasłużyłam, prawda...?

Tymczasem, jak to zwykle ze mną bywa, już od rana stwierdziłam, że takie siedzenie na kanapie i nic-nierobienie w wolną sobotę, kiedy C. jest w pracy, jest bezproduktywne i nużące. Z poczuciem czasu uciekającego przez palce, zabrałam się za pranie, odkurzanie, mycie podłóg, ugotowanie zupy i wysprzątanie w szufladzie z przyprawami (wiecie, ile mam w domu rodzajów soli...? Ja już wiem: osiem). Przed odkurzaniem zdążyłam jeszcze wyczesać Ptysię i przyprawić o palpitację Pączusię, kiedy jej również to zaproponowałam (najpierw uciekała przed szczotką jak diabeł przed święconą wodą, a później stała cała sztywna i wyprostowana, jakbym prasowała ją rozgrzanym do czerwoności żelazkiem, a nie miziała szczotką z miękkim włosiem). 

Kiedy już się uporałam ze wszystkim (no, prawie; pranie nadal w toku, ale tutaj do powiedzenia ma więcej pralka niż ja), usiadłam bardzo z siebie zadowolona z książką w dłoni i... Stwierdziłam, że czegoś mi brakuje. Pogoda dzisiaj zdecydowanie nieciekawa - cały dzień jest szaro i pochmurno, a do tego wietrznie; styczeń w takim wydaniu zdecydowanie nie nastraja optymistycznie. Myślałam o gorącej czekoladzie, ale okazało się, że nie mam w domu kremówki. A gorąca czekolada bez bitej śmietany to już zdecydowanie nie to... Na szczęście znalazłam u Leny przepis na niezwykle kuszącą kawę zbożową; akurat mam w lodówce otwartą puszkę z kajmakiem, a przypraw po świątecznych wypiekach ciągle leży w szufladzie pod dostatkiem. Zagotowałam więc wodę, podgrzałam mleko (słodkie kawy bez pianki z mleka w takie dni jak dziś po prostu nie wchodzą w grę) i... To było dokładnie to, czego mi było potrzeba! Aromatyczna, lekko słodka kawa (jeśli na co dzień pijacie kawę z cukrem, proponuję dodać ze dwie łyżki kajmaku zamiast jednej) z puszystą, mleczną pianką - smakuje po prostu obłędnie! 
Jeśli potrzebujecie czegoś bardziej pobudzającego - proponuję użyć zwykłej kawy, też będzie pysznie. 

Kawa korzenno-karmelowa


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 3 łyżeczki kawy zbożowej
  • 1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 250 ml wrzątku
  • 1 łyżka masy krówkowej
  • 100 ml mleka

Kawę i przyprawy wsypać do szklanki, zalać wrzątkiem, odstawić do zaparzenia.
W tym czasie podgrzać mleko do temperatury 60 st. C., spienić.
Do kawy dodać masę krówkową, wymieszać. Na wierzch wylać pianę z mleka.

Smacznego!


A teraz, gdy zrobiło się już niemal zupełnie ciemno, mogę spokojnie ułożyć się na kanapie i poczytać - w końcu wyzwanie książkowe na Goodreads nie śpi!

środa, 22 listopada 2017

Szczęście w nieszczęściu i duńskie ciasteczka z kardamonem

Wypadki chodzą parami - z pewnością znacie to powiedzenie. W gorszych czasach bywa, że i trójkami czy czwórkami. Mi tym razem zdarzył się pojedynczy; do dzisiaj czekam na ciąg dalszy, bo takie wypadki to się chyba nie zdarzają.

W zeszły czwartek, kiedy mentalnie już szykowałam się do pójścia do domu, próbowałam upchnąć ostatnie ciasta w zamrażarce. Przechowujemy je na wysokich wagonach; ten akurat miał miejsce na osiemnaście blach, wypełniony był roladami i spodami biszkoptowymi, które, choć pojedynczo lekkie, w takiej ilości w magiczny wręcz sposób nabierają zaskakującej wagi. W pewnym momencie kółka się zablokowały, ja pociągnęłam... I już. Więcej nie było trzeba. Wszystko poleciało prosto na mnie.
Jako zagorzały fan wszelkiej maści książek przygodowych, próbowałam zgrywać bohatera i uratować wszystko przed upadkiem. Kiedy dotarło do mnie, że nic z tego, spróbowałam się cofnąć; było już jednak za późno. Wagon wylądował prosto na mojej lewej stopie, a mnie aż tchu zabrakło z wrażenia. 

Koledzy natychmiast rzucili się na pomoc; uwolnili mnie spod ciężaru i odprowadzili do kantyny, gdzie padłam na krzesło ze łzami w oczach i z zagryzionymi niemal do krwi wargami. Zdjęłam but, potem skarpetkę, i ze zdziwieniem odkryłam, że stopa nie jest zupełnie płaska. Za to zrobiła się ogniście wręcz czerwona i puchła w zastraszającym tempie. Szybko dostałam worek z lodem, i tak siedziałam i się zastanawiałam, co teraz... 
Nie pozostawiono mi wyboru - Lisbeth szybciutko uporała się z pozostałą pracą i zawiozła mnie na pogotowie. A tam... No cóż, znów nastąpiło brutalne zderzenie z duńskim systemem służby zdrowia. Choć działa zdecydowanie lepiej niż w Polsce, to nadal nie jest idealny. Po odczekaniu w kolejce do rejestracji, dostałam numerek i miła pani poinformowała mnie, że gabinet jest na drugim końcu baaardzo długiego korytarza. Zanim zdołałam się doczłapać, lekarka wyszła na korytarz zaniepokojona faktem, że numer drugi wywołano pięć minut temu, a pacjenta jak nie było, tak nie ma. Gdy w końcu udało mi się do niej dotrzeć, obejrzała mi stopę i... Odesłała do rejestracji ze świstkiem kierującym mnie na prześwietlenie. Uwierzcie - ten korytarz znienawidziłam już na zawsze. Z kilkoma przystankami, dotarłam z powrotem do miłej pani, która wykonała telefon, nakrzyczała na kogoś po drugiej stronie, że czterdzieści minut oczekiwania w głowie się nie mieści, i odesłała na prześwietlenie. Oj, daleka to była droga... 
W końcu opadłam na kozetkę, pozwoliłam stopę obfotografować z każdej możliwej strony, żeby wrócić do poczekalni. Na szczęście tego dnia tłumów nie było, i już po kwadransie przyszła po mnie pielęgniarka. Zaprowadziła do gabinetu, gdzie po raz pierwszy zaproponowano mi środki przeciwbólowe. Przyjęłam je z wielką ulgą i tą odrobiną godności, która jeszcze mi została.
Po kilku minutach przyszła lekarka, która oświadczyła, że nic nie jest złamane, za tydzień się wygoi, i jeśli nie mam ochoty, mogę jutro nie iść do pracy. A w ogóle to po co zawracam głowę - boli, wiadomo, ale to nie powód, żeby zaraz w panikę wpadać. 
Popatrzyłam na nią z wyraźnym brakiem szacunku, podziękowałam za pomoc i pokuśtykałam do wyjścia. Na szczęście tabletki zaczynały powoli działać, i nie wyglądałam aż tak żałośnie, jak wcześniej...

Później tylko musiałam poczekać, aż C. po mnie przyjedzie i zabierze do domu, gdzie w końcu mogłam usadowić się na sofie, z wygodnie ułożoną stopą, i odetchnąć głęboko.
Uff, co za dzień...
Dzisiaj, niemal tydzień później, nadal utykam i nadal boli, a stópka w okolicach palców przybrała zadziwiająco intensywny odcień fioletu. Lekarzom jednak nie można wierzyć...

Korzystając z wolnej środy, upiekłam dzisiaj trzy rodzaje ciasteczek. Zamknęłam je w puszkach; część zabiorę ze sobą w niedzielę na Zelandię, żeby umilały mi czas z dala od domu, resztę zostawię C.; niech on też ma coś od życia.
Dzisiaj będzie o tych z kardamonem - skandynawski wypiek z tą właśnie przyprawą był bowiem tematem naszego wspólnego pieczenia. Fedtebrød to duński klasyk (w dosłownym tłumaczeniu oznacza tłuszczowy chlebek, co brzmi co najmniej dziwnie. Ważny jest tu sposób formowania ciastek - piecze się długie, spłaszczone ruloniki, które po upieczeniu i polukrowaniu kroi się na małe ciasteczka); tym razem jednak wybrałam przepis z magazynu Mad og venner, nr 158/2017, gdzie posunięto się nieco dalej w komponowaniu składników. Dodatek kardamonu i kokosa mnie zaintrygował, miałam na te ciasteczka ogromną ochotę.
Dzięki amoniakowi są niesamowicie chrupiące, a dodatek kardamonu sprawia, że niesamowicie kuszą zapachem. Kwaskowa, mocno cytrynowa glazura pasuje tutaj po prostu idealnie. Całość jest niesamowicie uzależniająca - tak naprawdę nie jestem pewna, czy doczekają do niedzieli... Nie wyszło ich bowiem wcale tak dużo.

Po inne skandynawskie smakołyki z kardamonem koniecznie zajrzyjcie do Ani Pierwszej, Ani Drugiej i Mirabelki.

Fedtebrød z kokosem i kardamonem


Składniki:
(na około 45 ciasteczek)
  • 150 g zimnego masła
  • 125 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ryżowej
  • 1/4 łyżeczki amoniaku
  • 80 g cukru
  • 80 g wiórków kokosowych
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
glazura:
  • 150 g cukru pudru
  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 1-2 łyżki wrzącej wody
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
Masło, mąki pszenną i ryżowa, amoniak, cukier, wiórki kokosowe i kardamon zmiksować w malakserze do połączenia. Zagnieść z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Po tym czasie podzielić ciasto na 4 równe części, z każdej uformować wałeczek nieco krótszy niż blacha. 
Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Ułożyć na niej wałeczki z ciasta, następnie spłaszczyć dłonią.

Piec w 190 st. C. przez 12-15 minut, aż ciasto nabierze złoto-brązowego koloru.
Przestudzić.

Cukier puder przesiać, wymieszać z kardamonem. Dodać sok z cytryny, a następnie po trochu wlewać wodę. Lukier powinien być średnio gęsty.
Posmarować lukrem paski ciasta, a następnie - jeszcze ciepłe - pokroić ostrym nożem po skosie na ciasteczka.7
Gdy lukier całkowicie zastygnie, przełożyć do szczelnej puszki.

Smacznego!

My tu gadu-gadu, a to najwyższy czas spać; za chwilę trzeba przecież jechać do pracy...

Tymczasem przepis, oczywiście, dodaję do akcji Ani:

poniedziałek, 20 listopada 2017

Przedświąteczne upojenie i pierwsze w tym roku pierniczki

W tym roku wyjątkowo wcześnie wpadłam w świąteczny nastrój. Zawsze oburzałam się na bożonarodzeniowe dekoracje już w październiku, ale tym razem sama na początku listopada zaczęłam piec pierniczki, a dom udekorowałam świątecznymi ozdobami. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka; nie to, żebym musiała się tłumaczyć, ale odczuwam potrzebę wyjaśnienia takiej nagłej zmiany.
Po pierwsze, od dwudziestego siódmego listopada aż do dwudziestego drugiego grudnia będę poza domem. Kiedy więc mam nacieszyć się moimi skrzatami, jeśli nie teraz...? Po drugie, świąteczne kiermasze rozpoczęły się w tym roku, mam wrażenie, wyjątkowo wcześnie. A kiedy człowiek spędzi cały dzień wśród bombek, choinek i światełek, w powietrzu przesyconym zapachem cynamonu i grzanego wina, nie ma ochoty wynurzać się z tej świątecznej atmosfery. Oplata ona niczym najgęściejsza mgła; mimo, że teoretycznie się z niej wyplątało, pasma pozostają na skórze, włosach i ubraniu. I nie dają o sobie zapomnieć. Po powrocie do domu przygotowałam więc kakao z bitą śmietaną i zajadając się cytrynowo-marcepanowymi ciasteczkami, snułam plany na kolejne dni. Pierniczki i bułeczki z kardamonem, trzy rodzaje grzańca i medista z ziemniakami na obiad. Do tego napalić w kominku, zawinąć się w wełniany koc i... Cieszyć się chwilą.
Przedświąteczne upojenie.

Dziś więc pierwszy przepis na pierniczki.
Znalazłam go w duńskim magazynie Julesmag 2016. I, muszę przyznać, już na wstępie miałam zagwozdkę. Honnigkage to, tłumacząc dosłownie, ciasteczka miodowe. Ale przecież w składnikach nie ma miodu! Zamiast więc tłumaczyć dosłownie, co sprawdza się, niestety, niezbyt często, należy przetłumaczyć bardziej intuicyjnie; będą to więc po prostu pierniczki na melasie.

Są pyszne! Potrzebują dwóch-trzech tygodni na zmięknięcie, ale gdy to już nastąpi, po prostu rozpływają się w buzi. Pięknie pachną, a smakują... Po prostu jak pierniczki. Świetnie nadają się do dekoracji lukrem królewskim, bo choć rosną, to pozostają w miarę płaskie. No i dobra wiadomość dla alergików - są bez jajek.
Więc jak - skusicie się...?

Pierniczki na melasie


Składniki:
(na 100-120 sztuk)
  • 1020 g mąki pszennej
  • 50 g masła
  • 440 g cukru
  • 200 ml melasy
  • 200 ml wody
  • 1 łyżka mielonego cynamonu
  • 1 łyżka mielonego imbiru
  • 1 łyżka mielonego kardamonu
  • 1 łyżka sody oczyszczonej
W garnuszku rozpuścić masło. Dodać cukier, melasę i wodę, podgrzewać aż do całkowitego rozpuszczenia cukru. Przelać mieszankę do dużej miski, dodać przyprawy i sodę, wymieszać. Partiami dodawać mąkę, cały czas mieszając.
Przykryć miskę z ciastem folią spożywczą, wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia wałkować ciasto na grubość 5 mm, wycinać foremkami dowolne kształty. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 200 st. C. przez 6-10 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!


Już za tydzień o tej porze będę znowu na Zelandii... Jak ten czas pędzi!

Przepis dołączam do akcji Ani:

wtorek, 14 listopada 2017

Psi sposób na listopad i placuszki z syropem mandarynkowym

Pączusia, znana też jako Pożeracz Niewinnych Krasnali (kiedy nie było nas w domu, dorwała mojego najnowszego pluszowego renifera i... Ujmijmy to tak: po tym spotkaniu stracił chłopak całą swoją reniferowatość), ostatnio zapałała niesamowicie intensywnym uczuciem do starego swetra C. Właściwie wcale nie jest taki stary; po prostu mój Małżonek najwspanialszy utytłał rękawy kawą (chyba; pewności żadne z nas nie ma) i wrzucił rzeczony sweter do kosza na brudną bieliznę. Ja plam nie zauważyłam, sweter wyprałam w gorącej wodzie... I nie udało się go uratować. Swetra. C. żyje i ma się dobrze, choć został ofukany z każdej możliwej strony. 
Na całym zdarzeniu zyskała Pączusia; dostałą sweter do przytulania. W jej przypadku bowiem w grę nie wchodzą jakiekolwiek pluszowe psie zabawki; wszystkie rozkłada na części pierwsze z szybkością błyskawicy. A ja później muszę zbierać puchate, białe farfocle po całym domu. Powiedziałam więc dość. Sweter okazał się być dużo bardziej odporny na rozrywanie, miętolenie i ciamkanie, a przez to też zdecydowanie ciekawszy. Chodzi więc z nim teraz wszędzie, plącze się jej między łapami, ale w ogóle jej to nie zniechęca. W tej chwili próbuje mi go wetknąć do ust; chyba uważa, że skoro jej gryzienie tak bardzo umila czas, to ja też powinnam spróbować. 
Hmm... W takich chwilach naprawdę się cieszę, że Ptysia i Pączusia są stosunkowo małe; nie wiem, czy z większymi potworami z takim charakterkiem potrafiłabym sobie poradzić...

Chwilę po ósmej obudziły mnie gęste krople deszczu zaciekle zacinające w szyby i dach. Leżałam w łóżku między dwoma ciepłymi, równo oddychającymi ciałkami. Bardzo się cieszyłam, że mogę pozwolić sobie na chwilę nic nierobienia, słuchania deszczu i cieszenia się chwilą. Na co dzień brakuje mi momentów totalnego spokoju i rozluźnienia; ciągle jest coś do zrobienia, do załatwienia, do nie-zapomnienia...
Kiedy już wydostałam się spod kołdry i psów, przywdziałam puchate, różowe skarpetki i gruby sweter, stwierdziłam, że pora na śniadanie. Ale nie takie na szybko, w biegu. Jedyny wolny dzień w tygodniu należy zacząć odpowiednio; celebracja śniadania wydaje się być doskonałym pomysłem.
Przygotowałam więc delikatne placuszki z tartym jabłkiem i syropem korzenno-mandarynkowym. Czyż nie brzmi to wyjątkowo kusząco...? Placuszki wyszły mięciutkie i soczyste, a syrop jest tak aromatyczny, że planuję przygotować większą porcję, zamknąć w buteleczce i dodawać do herbaty w te mroczne, listopadowe popołudnia. Już sam jego optymistyczny, intensywnie pomarańczowy kolor poprawia humor, a jeśli dodać do tego słodki,mandarynkowy smak z korzenną nutą, po prostu trzeba się uśmiechnąć.

Placuszki z jabłkami i syropem korzenno-mandarynkowym


Składniki:
(na około 15 placuszków)
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 45 g cukru
  • 2 jajka
  • 80 ml oleju
  • 200 ml mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 2 jabłka
syrop:
  • 40 g miodu
  • sok z 3 mandarynek
  • laska cynamonu o długości 5 cm
  • 2 goździki
  • 3 kapsułki kardamonu
  • 1 gwiazdka anyżu
Najpierw przygotować syrop:
miód, sok z mandarynek, cynamon, goździki, anyż i lekko zgnieciony kardamon umieścić w rondelku. Zagotować, zmniejszyć ogień i podgrzewać syrop, aż osiągnie pożądaną konsystencję - około 10 minut.

W tym czasie przygotować placuszki:
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą i cukrem.
Jajka roztrzepać, dodać olej, mleko i ekstrakt. 
Jabłka obrać, zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Dodać do jajek i mleka, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładnie wymieszac łyżką.

Smażyć placuszki na rozgrzanej patelni z obu stron na złoto-brązowy kolor.
Podawać polane syropem.

Smacznego!

Ja tymczasem zabieram się do pieczenia; drożdżówka na jutro do pracy nie zrobi się sama...

poniedziałek, 6 listopada 2017

Listopadowe zadziwienie i ciasto dyniowe z mandarynkowym syropem

C. obudził mnie chwilę przed ósmą. Zbuntowałam się jednak; w końcu to mój wolny poniedziałek, ostatni w tym roku! Budzik nastawiłam na ósmą, nie ma więc absolutnie najmniejszego usprawiedliwienia dla wyciągania mnie z łóżka wcześniej, niż to sobie zaplanowałam.
Gdy wróciłam z łazienki, okazało się, że Ptysia zdążyła się już wygodnie ułożyć na mojej poduszce. Nie bacząc na protesty, wygospodarowałam dla siebie kawałek, po czym zawinęłam się w kołdrę na wzór naleśnika. Tu do akcji wkroczyła Pączusia; położyła się w miejscu, gdzie plecy me tracą swą szlachetną nazwę, uprzednio odpowiednio uklepawszy podłoże.
W takim oto położeniu spędziłam kolejne dwadzieścia minut, planując następne godziny tego jakże obiecującego dnia.

Za mną śniadanie, pierwsza gorąca herbatka i poranny spacer z potworami; ten ostatni wprowadził mnie w stan lekkiego zdumienia i niedowierzania. Bo czy mogłam się spodziewać, że trawnik za płotem, a także sam płot, będzie okryty migoczącymi w słońcu kryształkami szronu...? Owszem, autko ostrzegało mnie już kilka razy przed możliwością lodu na drodze, ale nadal pokazywało minimum trzy stopnie powyżej zera. Czyżby sytuacja ta miała niedługo ulec zmianie...? 
Spojrzenie w kalendarz potwierdza moje obawy; mamy listopad. Mgliście pamiętam, że rok temu o tej porze nosiłam już czerwony, zimowy płaszcz. Cóż, jeszcze kilka dni wytrzymam bez niego; w końcu muszę się choć odrobinę z tą myślą oswoić...

Dzisiaj mam dla Was obłędnie pyszne ciasto, które rozjaśni nawet najciemniejsze listopadowe popołudnie. Przepis znalazłam w magazynie Bage og sylte, nr 1/2017, i od razu się w nim zakochałam. Dyniowe, wilgotne, a w dodatku z mandarynkami zamiast tak popularnych w tego typu wypiekach pomarańczy. Nie mogłam się oprzeć, szczególnie, że i dyniowe puree, i mandarynki, czekały na wykorzystanie.
Ciasto smakuje obłędnie na ciepło, podane z lodami, choć wydaje się wtedy nieco zakalcowate. Gdy pozwolicie mu całkowicie wystygnąć, nadal będzie niesamowicie wilgotne, ale wrażenie zakalca znika. Dzięki polaniu mandarynkowym syropem długo zachowuje świeżość i nawet po czterech - pięciu dniach smakuje wybornie. Chrupiące orzechy i pestki dyni tylko dodają mu uroku, a przewijające się w tle korzenne i miodowe nuty sprawiają, że rozgrzewa nie tylko ciało, ale i duszę.
Sami powiedzcie - czy temu można się oprzeć...?

Korzenne ciasto dyniowe z syropem mandarynkowym


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 30x11 cm)

  • 250 g puree z dyni
  • 3 jajka
  • 50 g ciemnego cukru muscovado
  • 100 g jasnego cukru trzcinowego
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 20 g miodu
  • 100 g masła
  • 100 ml soku z mandarynek
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka zielonych nasion anyżu
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 225 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 40 g orzechów włoskich
dodatkowo:

  • 15 g pestek dyni
syrop: 

  • 20 g miodu
  • 100 ml soku z mandarynek
Masło rozpuścić, przestudzić.
Ubić jajka z cukrem trzicnowym i muscvado na puszystą, jasną masę. Dodać ekstrakt z wanilii i miód, połączyć. Dodać przestudzone masło, zmiksować. Wlać sok z mandarynek, cynamon, kardamon i zmielone w młynku do kawy ziarna anyżu, połaczyć. Mąkę przesiać z proszkiem, dodać do ciasta. Na końcu dodać puree z dyni i posiekane orzechy, zmiksować. 
Masę przelać do formy wyłożónej papierem do pieczenia.
Wierzch posypać pestkami dyni.

Piec w 180 st. C. przez 60 minut, do suchego patyczka.

W małym garnuszku zagotować sok z mandarynek z miodem, gotować przez 5 minut.

Gorące ciasto nakłuć wykałaczką, polać gorącym syropem. 
Przestudzić. Podawać letnie.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

wtorek, 26 września 2017

Ślub po duńsku, czyli uwaga! Kobieta! I jesienne ciasto ze śliwkami

O ślubie z C. dyskutowaliśmy długo i szeroko. Jak się pochodzi z różnych krajów i wyznaje różne religie, pytanie gdzie? nabiera dwojakiego sensu. 
Muszę przyznać, że nie było łatwo. W końcu jednak podjęliśmy decyzję praktyczną: ślub odbędzie się w Danii, bo C. ma zdecydowanie większą rodzinę niż ja. Teraz pozostawała tylko kwestia rodzaju ceremonii: świecka czy kościelna? C. nie miał wątpliwości; ślub musiał odbyć się w kościele. Koniec, kropka. Hmm... Ale jak to rozwiązać? Ma być dwóch duchownych? Słyszałam też o ślubach, gdzie tylko jedno z małżonków przysięgało, a drugie stało sobie jak parasol i miało tylko ładnie wyglądać. Coś takiego w grę nie wchodziło!
Udaliśmy się więc do najbliższego kościółka, i co się okazało? Że nasze religie są tak do siebie zbliżone, że bez problemu ślubu nam udzielą! Bez żadnych ceregieli; każde ma powiedzieć dwa razy tak, i pozamiatane. 
Musze przyznać, że odetchnęłam z wielką ulgą.

Problem pojawił się na kilka dni przed ceremonią; okazało się, że godzinę przed naszym jest inny ślub i pastor, który miał się nami zająć, nie da rady. Będzie więc inny. A raczej inna; bo tutaj pastorzy są obojga płci. Szczerze mówiąc, mnie samą średnio to obeszło, ale obawiałam się reakcji mojej Babci... Na szczęście okazała się kobietą na tyle nowoczesną, że zaakceptowała sprawę bez mrugnięcia okiem. 
Uff... Skandalu nie będzie.

A Wy? Byliście kiedyś na ślubie, którego udzielała kobieta...?

Tymczasem mam dla Was banalnie proste ciasto z wczesnojesiennymi owocami: śliwkami i jeżynami. Pierwsze od sąsiada zza płotu, drugich nazbierała Młoda z Tomaszem. Nic nie może się zmarnować, wrzuciłam więc wszystko do prostego ciasta jogurtowego podkręconego kardamonem. Wyszło, muszę przyznać, wyjątkowo pysznie. Soczyste owoce, chrupiąca, cukrowo-migdałowa skorupka i delikatna nuta kardamonu w tle - naprawdę smakowita kompozycja. Spróbujcie, póki jeszcze można w lesie nazbierać jeżyn!

A jeśli macie ochotę na jakieś inne desery ze śliwkami, koniecznie sprawdźcie, co upichciły Mirabelka i Malwina!

Ciasto jogurtowe ze śliwkami i jeżynami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 295 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 2 jajka
  • 50 g złotego syropu
  • 250 ml jogurtu naturalnego
  • 150 ml oleju
dodatkowo:
  • 200 g śliwek (waga bez pestek)
  • 100 g jeżyn
  • 50 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru perłowego
Mąkę z proszkiem i sodą przesiać, dodać cukier i kardamon, połączyć.
Jajka roztrzepać, dodać syrop, jogurt i olej, połączyć.
Dodać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia.
Przelać ciasto do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu ułożyć owoce, posypać płatkami migdałowymi i cukrem.

Piec w 175 st. C. przez 50 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Wczoraj, zerkając do kalendarza, z zaskoczeniem odkryłam, że dzisiaj mija równo miesiąc od wesela. Z tej okazji kupiłam koszyczek dorodnych i drogich jak nieszczęście kurek - będzie tarta. Z białym winem. W końcu taka okazja nie zdarza się co dzień...

poniedziałek, 24 lipca 2017

Duńskie ciasto z rabarbarem. I o tym, jak moja przyszłość zawisła na włosku. Czy może raczej na odnóżu...?

Boję się pająków.
Nie jestem pewna, czy to dobry moment i miejsce na takie wyzwania, ale co mi tam. Raz się żyje.
Nie to, że mnie brzydzą (choć to też); one przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Na samą myśl o tych ośmiu odnóżach na mojej skórze dostaję spazmów. Każde zaobserwowanie stawonoga kończy się piskiem i wezwaniem C. na ratunek. Zazwyczaj przybywa z odsieczą z miną wskazującą na odczuwane politowanie... Ale co tam. Najważniejsze, że się ich pozbywa, a ja mogę znów czuć się we własnym domu jak u siebie.

W weekend, po kąpieli, wyszłam spod gorącego prysznica rozgrzana i różowiutka, pachnąca nowym, morelowo-truskawkowym mydłem. Owinęłam się mięciutkim, kremowym szlafrokiem, włożyłam puchate, fioletowe skarpetki i zadowolona weszłam do sypialni. Moje czujne oko od razu dostrzegło jakąś dziwną, czarną plamę na prześcieradle. Podeszłam bliżej, zapaliłam światło i... W tym momencie plama dała nura pod kołdrę! 
Przysięgam, takiego pisku nie wydałam z siebie od pamiętnej sytuacji z domniemanym szczurem. C. wpadł do pokoju nim mój krzyk zdążył przebrzmieć. W dłoni, zamiast miecza, dzierżył łapkę na muchy, co było zdecydowanie mniej romantyczne, na uznanie jednak zasługuje jego błyskawiczna reakcja i brak krzywego uśmiechu, który zawsze mnie tak irytuje. Wydukałam nieskładnie, że pod kołdrą jest pająk, i że jeśli on się go natychmiast nie pozbędzie, to ja się wyprowadzam.
Pisząc tego posta, siedzę na kanapie w moim własnym salonie, wniosek nasuwa się więc sam: pająk został pokonany. Choć muszę przyznać, że i tak niespecjalnie dobrze spałam tamtej nocy...

Po opowiedzeniu tej mrożącej w żyłach krew historii w pracy usłyszałam: To za ile wystawiliście dom na sprzedaż...?
Ha. Ha.

Przepis na to ciasto z rabarbarem znalazłam na blogu Pistachio. Spodobał mi się bardzo, bo są w nim same dobre rzeczy: miękkie, waniliowe ciasto ucierane, karmelizowany rabarbar i krem budyniowy. Niewielki dodatek kardamonu nadaje mu wyrazistego, niecodziennego charakteru. Czy może być coś lepszego...?
Przygotowanie, choć obejmuje kilka etapów, jest banalnie proste i wcale nie zajmuje dużo czasu. A ciacho wychodzi obłędne! Delikatne, słodko-kwaśne i wilgotne, a do tego długo zachowuje świeżość. 
Czy ktoś w ogóle mógłby próbować mu się oprzeć...?

Duńskie ciasto z rabarbarem, kardamonem i budyniem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

krem budyniowy:

  • 250 ml mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 jajko
  • 50 g cukru
  • 15 g mąki ziemniaczanej
  • 15 g masła
ciasto:

  • 175 g miękkiego masła
  • 175 g cukru
  • 4 jajka
  • 200 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
nadzienie rabarbarowe:

  • 400 g rabarbaru
  • 30 g masła
  • 50 g cukru
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
dodatkowo:

  • 30 g płatków migdałowych
Mleko zagotować.
Jajko, cukier i mąkę roztrzepać, powoli wlewać gorące mleko, cały czas mieszając. Przelać całość do garnuszka, podgrzewać, cały czas mieszając, aż budyń zgęstnieje. Zdjąć z palnika, dodać pokrojone w kostkę masło, wymieszać aż do jego rozpuszczenia.
Ostudzić.

Rabarbar pokroić na 2cm kawałki.
Na patelni rozgrzać masło, dodać cukier. Gdy się rozpuści, dodać rabarbar, wymieszać i smażyć 2-3 minuty, aż rabarbar się skarmelizuje.
Ostudzić.


Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, połączyć. 
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą. Partiami dodawać do masy maślano-jajecznej, miksując na najniższych obrotach miksera. 

Ciasto przelać do wyłożonej papierem do pieczenia formy. Na wierzchu równomiernie rozłożyć masę budyniową, a na niej lekko odsączony rabarbar. Posypać płatkami migdałowymi.

Piec w 180 st. C. przez około 1 godzinę.
Ostudzić.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

wtorek, 13 czerwca 2017

Najważniejsza suknia w życiu kobiety i najprostsze ciasto z truskawkami. Galette

Nigdy bym nie pomyślała, że zwariuję na punkcie kiecki. 

W ogóle do tego całego ślubnego zamieszania podchodzę z pewnym dystansem i zdrową dozą ironii. Niech dowodem na to będzie fakt, że po suknię wybrałam się trzy miesiące przed planowanym zamążpójściem, co w dzisiejszym świecie jest po prostu nie do pomyślenia. Okazało się bowiem (co przyjęłam nie tylko ze zdziwieniem, ale też pewną grozą), że panny młode suknie wybierają minimum rok wcześniej! Na tę nowinę uniosłam brew i przyjrzałam się uważniej pani Ani sądząc, że już na wstępie ze mnie pokpiwa, a tak się przecież nie godzi. 
Jednak nie. Pani Ania była absolutnie poważna, i ona również wpatrywała się we mnie zgrozą przejęta. Westchnęła ciężko, po czym wręczyła mi katalog i nakazała wybranie modeli, które mi się podobają. Zanotowałam więc szybciutko z sześć pozycji zaznaczając, że pierwszą widziałam na stronie i to właśnie ona przekonała mnie, żeby ten akurat salon odwiedzić jako pierwszy. 

Pani Ania zaprowadziła mnie do przebieralni, dała halkę z wielkim kołem, po czym przyoblekła mnie w największą suknię, jaką kiedykolwiek na sobie miałam. Moje jęki skwitowała krótkim stwierdzeniem, że dzisiejsze suknie są bardzo lekkie, a następnie zapędziła mnie przed ogromne lustro. A tam... Stanęłam jak wryta. To była nie tylko najpiękniejsza suknia, jaką widziałam, ale też idealnie do mnie pasowała. Do teraz jestem głęboko przekonana, że projektantowi musiałam się przyśnić, bo czy możliwe jest, żeby ktoś sam z siebie uszył moją wymarzoną suknię ślubną...? Koronkowy dekolt, króciutki rękawek, przedłużony stan i dół, który zawróciłby w głowie każdej kobiecie. A do tego wszystkiego tren! Mówię Wam, poczułam się jak księżniczka. A jak jeszcze moją frywolną tego dnia fryzurę pani Ani przyozdobiła welonem widziałam, jak Mamuni zakręciły się w oczach łezki. 
A potem spojrzałam na metkę, i mój zachwyt ustąpił czystemu przerażeniu...

Czując się w obowiązku, przymierzyłam pozostałe suknie z listy, podziękowałam pani Ani i ruszyłam na podbój kolejnych salonów. Łącznie przymierzyłam z piętnaście sukienek, z czego jedna była też w porządku, ale tańsza od tej wymarzonej o zaledwie trzysta złotych... A gdy wchodzimy w grube tysiące, taki drobiazg nie robi już przecież różnicy.

Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami. Co robić...? Wydać na wymarzoną suknię worek pieniędzy, czy szukać dalej wiedząc, że drugiej takiej nie ma...? Gryzłam się potwornie. Zazwyczaj dość twardo stąpam po ziemi, a fatałaszki nie robią na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Owszem, lubię kupić sobie nową sukienkę, ale tę założę przecież tylko raz! Ciężka sprawa, nie ma co...

Po kilku bezsennych nocach i długich dyskusjach nie tylko z sobą samą, podjęłam męską decyzję. Zadzwoniłam do pani Ani, umówiłam się na spotkanie i... Kupiłam suknię! A raczej zamówiłam, bo teraz muszą sprowadzić mój rozmiar, a później tu zwężyć, tam poszerzyć... I choć poczułam wyraźną różnicę w ciężkości mojego portfela, to poczułam się też lżej na duszy. W końcu ślub bierze się raz w życiu (kto w dniu ślubu zakłada inaczej, chyba jednak powinien zrezygnować z małżeństwa), więc jak szaleć, to szaleć. Najwyżej przez następny miesiąc będziemy jeść tylko chleb...

Póki co jednak śmierć głodowa nam nie grozi, zapraszam więc na wyjątkowo pyszną tartę z truskawkami.
Pomysłem na wspólne gotowanie było tym razem ciasto kruche w towarzystwie najpopularniejszych czerwcowych owoców. Nie miałam jednak zbyt dużo czasu, a i zawartość lodówki jest, powiedzmy, ciągle dość skromna (po wakacjach brakuje nam motywacji na porządne zakupy i uzupełnienie zapasów). Stwierdziłam więc, że galette będzie idealna. Bajecznie prosta, szybka i zaskakująco pyszna. Ciasto pozostaje kruche, owoce są słodkie i miękkie, a całość oprószona cukrem pudrem wygląda nader zachęcająco.
Brak większej ilości truskawek uzupełniłam rabarbarem - prosto z ogródka!

Truskawkowe smakołyki na kruchym cieście znajdziecie też u Ani i Mirabelki.

Galette z truskawkami i rabarbarem


Składniki:
(na niewielką tartę)

kruche ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 65 g cukru
  • 150 g zimnego masła
  • 2-3 łyżki zimnej wody
nadzienie:
  • 225 g truskawek
  • 140 g oczyszczonego rabarbaru
  • 3 łyżki cukru
  • 1 łyżka mąki pszennej
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Partiami dodawać wodę - ciasto powinno się ładnie połączyć, ale nie może się kleić.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na koło o średnicy około 28 cm. 

Truskawki umyć, osuszyć, odciąć szypułki. Pokroić na ćwiartki. Rabarbar pokroić na plastry grubości 1 cm.
Owoce wymieszać z cukrem, mąką i kardamonem. Wyłożyć na środek ciasta, zostawiając 5 cm od brzegu. Brzegi ciasta zawinąć na owoce, delikatnie przyciskając.

Piec w 180 st. C. przez 35 minut.
Ostudzić.

Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!


Teraz moim jedynym zmartwieniem w kwestii sukni jest utrzymanie stałej wagi aż do sierpnia. Wcinam więc drugi już kawałek ciasta - w końcu nie mogę schudnąć, prawda...?

wtorek, 21 lutego 2017

Afrykańskie pączki. Kokosowe!

Powoli popadam w nerwicę. Zbliżające się wielkimi krokami egzaminy przyprawiają mnie o ból głowy, niemożność zaśnięcia, a co za tym idzie - chroniczne niewyspanie. Przez to, że jestem zmęczona, jestem jeszcze bardziej nerwowa... I kółko się zamyka. Ale my, kobiety, już chyba tak po prostu mamy.

Dla przykładu, sytuacja z zeszłego tygodnia. 
Na zajęciach dźwięk w telefonie mam oczywiście wyłączony, gdy więc wychodzę z sali, zerkam kontrolnie na ekran, czy przypadkiem ktoś nie dzwonił. I tak jak zazwyczaj nie dzieje się zupełnie nic, tak pewnego dnia zobaczyłam dwa nieodebrane połączenia! W dodatku oddalone od siebie zaledwie o kilka minut; pierwsze od Karoliny, drugie od C. Od razu więc wymyśliłam, że na pewno coś się stało (i to z pewnością coś niedobrego; zauważyliście, że ludzie dużo szybciej dzielą się złymi wieściami niż dobrymi...?). Czym prędzej wykonałam więc telefony do obojga, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, cóż to za niesłychane wypadki sprawiły, że niemal jednocześnie próbowali się ze mną skontaktować.
Oczywiście okazało się, że jedno z drugim nie miało nic wspólnego. C. akurat wracał z pracy, więc postanowił sprawdzić, czy mam chwilę na pogaduchy, a telefonem Karoliny bawił się jej syn i nieopatrznie wybrał mój numer. Ot, i cała tajemnica. Ja już tymczasem zdążyłam ułożyć teorie spiskowe, których sam Faber by się nie powstydził...

Tak więc, nerwowość i panika to aktualnie moja codzienność. I nic się w tej materii nie zmieni aż do przyszłego piątku, kiedy będzie po wszystkim i dowiem się, czy zaliczyłam. Na samą myśl trzęsą mi się ręce...

Tymczasem jednak zajmijmy się czymś przyjemniejszym. Już za dwa dni Tłusty Czwartek - ulubione święto C., które bardzo szybko postanowił zaszczepić na naszym domowym gruncie. Polega to na tym, że już w połowie stycznia zaczyna marudzić o pączki. Gdy dowiedział się, że w tym roku nic z tego nie będzie, bo nie tylko w sam najważniejszy w roku czwartek, ale też w jego okolicach w domu mnie nie będzie, popadł w odrętwienie. W weekend zakasałam więc rękawy, i zabrałam się za wyrabianie ciasta. Drożdżowe zawsze mnie uspokaja; postanowiłam i tym razem zawierzyć jego terapeutycznym możliwościom. 

Przepis z bloga Hello morning przypadł mi do gustu od pierwszego wejrzenia. Nietradycyjne, bo trójkątne, w dodatku pochodzące z dalekiej Afryki. Ciekawymi składnikami są tutaj mleczko i wiórki kokosowe, a także mąka ryżowa. Nie mogłam się oprzeć, musiałam spróbować.
Pączki okazały się wyśmienite! Lekkie i delikatne, a do tego chrupiące! Wydaje mi się, że to właśnie dzięki mące ryżowej zyskują chrupiącą skorupkę. Wnętrze pozostaje przy tym miękkie i puszyste, o idealnie zrównoważonym, kokosowym aromacie. Wstyd się przyznać, ale od razu zjedliśmy ponad połowę. Takie jeszcze ciepłe smakują przecież najlepiej!

Kokosowe mandazi - afrykańskie pączki


Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 55 g cukru trzcinowego
  • 12 g świeżych drożdży
  • 165 ml letniej wody
  • 125 ml mleczka kokosowego
  • 300 g mąki pszennej
  • 120 g mąki ryżowej
  • 20 g wiórków kokosowych
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu

dodatkowo:
  • 3 łyżki cukru pudru
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu

Drożdże rozetrzeć z 1 łyżeczką cukru, dodać 65 ml wody i 3 łyżki mąki. Wymieszać, odstawić na 10-15 minut.
Do rozczynu dodać mleczko kokosowe i resztę wody, wymieszać. Następnie dodać przesiane mąki, pozostały cukier, wiórki kokosowe i kardamon. Wyrobić gładkie ciasto, odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na 1 godzinę.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść. Podzielić na 4 równe części, każdą rozwałkować na okrąg o grubości 5 mm. Każdą część pokroić na 6 trójkątów, jak tort. Zostawić na oprószonym mąką blacie na 15 minut.

W dużym, szerokim garnku rozgrzać olej. Smażyć pączki z obu stron na jasnobrązowy kolor.
Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem wymieszanym z cynamonem.

Smacznego!

Szczerze mówiąc, są tak pyszne, że nawet nie brakowało mi nadzienia. Same w sobie są wystarczająco aromatyczne i pełne smaku. W dodatku robi się je naprawdę szybko i przyjemnie, i nawet to smażenie w głębokim oleju nie jest tak straszne, jak można by się spodziewać...

sobota, 21 stycznia 2017

Dla Babci i Dziadka. I drożdżowe, bożonarodzeniowe serce

Ależ ten czas szybko leci! Ledwo co świętowaliśmy Boże Narodzenie i Nowy Rok, a tu już niemal koniec stycznia, a w raz z nim kolejne ważne dni. Nikt chyba bowiem nie zapomniał, że dziś mamy Dzień Babci, a jutro Dzień Dziadka...? 
W tym czasie nie mogę opędzić się od myśli o moim nieżyjącym już Dziadku ze strony Taty. Tym najlepszym; najukochańszym. Choć to już tyle lat, ja nadal tęsknię...

Ale w tym roku, na przekór samej sobie, skupiłam się na tych, którzy wciąż ze mną są. Choć nie na co dzień, a raczej od święta, bo odległości, niestety, nie są małe. Na szczęście internet pełen jest możliwości, które postanowiłam wykorzystać, i sprawić Dziadkom małe niespodzianki.
Kilka dni temu pieczołowicie wybrałam czekoladowe telegramy (to nie jest wpis sponsorowany, jakby ktoś miał podejrzenia), dobrałam wstążki i wypisałam bileciki. Uważam je za bardzo elegancki, a jednocześnie uroczy prezent, który można dowolnie spersonalizować. Pomysł genialny w swej prostocie!
Dopiero później będę dzwonić, żeby złożyć życzenia; mam nadzieję, że Dziadkom ta odrobina czekoladowej słodyczy przypadła do gustu.

Dzisiaj mam przepis, który idealnie sprawdziłby się na wizytę u ukochanych Dziadków, ale generalnie pomyślany został jako smakołyk bożonarodzeniowy. Od kiedy tylko zobaczyłam zdjęcie w Spis bedre, nr 11/2016, nie mogłam przestać o tym wieńcu myśleć. Te kolory, i ta czekolada na wierzchu! No coś wspaniałego!

Oczywiście, zajęta pierniczeniem, na drożdżowe czasu już nie znalazłam. Za to w styczniu poczułam nagle drożdżowy zew, i nie mogę się od niego opędzić. Przewertowałam więc magazyn, znalazłam odpowiednią stronę, i zabrałam się do dzieła. Znów zapachniało u nas Świętami... Ale czy to źle...? Dopiero niedawno poprószył śnieg, przysypując park i las cienką warstwą białego puchu. Choinki już dawno nie ma, dekoracje powędrowały do piwnicy w wielkich pudłach, ale światełka w oranżerii nadal umilają mi ciemne poranki. C. rozpala w kominku, ja siadam w bujanym fotelu, i delektujemy się tym niesamowitym zapachem... A później zajadamy miękką, puchatą drożdżówkę. I cieszymy się jej smakiem, bez względu na uniesioną brew Kalendarza (gdyby to nie był tylko zeszyt wypełniony datami, a poważny, starszy pan, jestem absolutnie pewna, że na taką profanację jego jakże ważnej profesji, uniósłby wymownie brew). 

Świąteczny wieniec cynamonowy z białą czekoladą i liofilizowanymi malinami


Składniki:
(na 1 średniej wielkości wieniec)
  • 25 g świeżych drożdży
  • 100 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 1 łyżka cukru
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g masła
  • 300 g mąki pszennej

nadzienie:
  • 65 g miękkiego masła
  • 65 g jasnego cukru muscovado
  • 1 łyżka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonych goździków
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 50 g surowego marcepanu

dodatkowo:
  • 100 g białej czekolady
  • 2 łyżki liofilizowanych malin
  • 1 łyżka niesolonych pistacji (bez łupinek)
  • złoty pyłek

Masło rozpuścić i przestudzić. 
Drożdże pokruszyć, rozetrzeć z cukrem. Dodać mleko, wymieszać. Wbić jajko, wsypać kardamon i sól, połączyć. Wlać przestudzone masło, a na końcu partiami dodawać mąkę. Wyrobić gładkie ciasto, odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

W tym czasie przygotować nadzienie:
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać przyprawy, skórkę z pomarańczy i pokruszony marcepan, zmiksować na gładką masę. Odstawić.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść. Lekko podsypując mąką, rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x45 cm. Posmarować nadzieniem, a następnie ciasto zawinąć w rulon wzdłuż dłuższego boku. Przeciąć na pół w poprzek, a następnie każdą część wzdłuż, nie rozcinając jednak do końca. Zapleść razem końcówki, a następnie z obu części ciasta uformować na blasze wyłożonej papierem do pieczenia serce. Odstawić do napuszenia na 30-45 minut.

Piec w 190 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić.

Pistacje posiekać.
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej lub mikrofalówce. Przełożyć do woreczka cukierniczego, odciąć końcówkę. Udekorować ciasto, od razu posypać malinami i pistacjami. Oprószyć złotym pyłkiem.

Smacznego!


Jeśli nie macie niesolonych pistacji (a wiem, że nie tylko ciężko je dostać, ale też ich cena potrafi przerazić jeszcze bardziej niż koszt ich solonych kuzynek), wystarczy solone wyłuskać, namoczyć, a następnie lekko uprażyć na suchej patelni. Efekt będzie dostatecznie zbliżony do oryginału.

czwartek, 19 stycznia 2017

Lek na styczeń: jeżyny i krówki w drożdżówkach

Wszechogarniające ciemności dołują nie tylko C. i mnie, ale również Ptysię. Leży tylko z łepkiem złożonym na łapkach i spod futra wpatruje się w nas okrągłymi, orzechowymi oczami. A gdy już pora spać, ładuje się pod kołdrę i przytula do mojego brzucha. Gdy tylko próbuję się poruszyć, donośnie wyraża swoje niezadowolenie. Jeśli śpię i jej pomruki nie robią odpowiedniego wrażenia, z pełną premedytacją kładzie mi się na głowie. W momencie, gdy zaczyna brakować mi tchu, nie mogę nadal udawać, że ją ignoruję. Przewracam się na bok, mamrocząc pod nosem coś o własnej głupocie sprzed lat, a ona znów zajmuje miejsce tuż przy mnie, łaskocząc mnie futrem w podbródek. 
Gdy do domu wraca C., mości się między nami, rozpychając się puchatymi łapkami. 

Ja tymczasem, niedospana przez te wszystkie nocne pobudki, czuję się, jakbym ciągle była na lekkim rauszu. Popołudniami jestem zupełnie do niczego; kuchnię omijam szerokim łukiem. Za to namiętnie zajadam grejpfruty... Czyżby aż tak brakowało mi witaminy C...?

Zanim jednak weszłam znów w ten dziwny rytm pracy piekarza, upiekłam drożdżówki z myślą o bardzo wczesnych śniadaniach. Mrożę je po jednej, żeby później wyjmować z zamrażarki, odgrzewać i delektować się słodką bułeczką na dzień dobry... 
Tym razem zmotywowały mnie kupione na przecenie jeżyny. Tak, tak, wiem; to nie sezon. Ale co z tego...? Skoro mi się tak bardzo chce słońca i lata...

Oczywiście, w domu okazało się, że w szafce jest tylko resztka mąki pszennej. Niezrażona, sięgnęłam po orkiszową. Cóż, też nie było jej wiele... Dosypałam więc pełnoziarnistej, żeby się gramatura mniej więcej zgadzała. Jakież było zdziwienie, gdy bułeczki wyrosły jak szalone! Tak puchate i delikatne nawet na samej pszennej mi nie wychodzą. Może to zasługa tego, że do wyrastania ustawiłam je w okolicy rozgrzanego kominka...? 
Do środka dałam serka, bo akurat jedno opakowanie po sernikach zostało, i data ważności groziła mi już palcem. Spośród masy cukierków, które C. wysypał do miseczki w ramach Świąt, wyłuskałam pozostałe krówki, i je też do drożdżówek dorzuciłam. W końcu na ten szary styczeń przyda się odrobina słodyczy...

Bułeczki są pyszne. Puszyste, lekkie, wyrośnięte niesamowicie, trochę słodkie, trochę owocowe. Nie można im się oprzeć. 
Ja nie umiem... Zdecydowanie zbyt dużo zniknęło, zanim udało mi się resztkę zamrozić...

Drożdżówki z jeżynami, krówkami i serem


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 200 g mąki pszennej
  • 150 g mąki orkiszowej
  • 150 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 1 łyżeczka kardamonu
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 50 g cukru
  • 250 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 1 białko
  • 60 g masła
  • 25 g świeżych drożdży

nadzienie:
  • 200 g serka kremowego
  • 1 żółtko
  • 50 g cukru
  • 90 g krówek
  • 190 g jeżyn

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka
  • 15 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru perłowego

Mąki przesiać do dużej miski (dodać to, co zostało na sicie z pełnoziarnistej). Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, dodać 1 łyżeczkę cukru i 100 ml mleka. Odstawić na 10-15 minut.
W tym czasie rozpuścić masło, przestudzić.
Do zaczynu dodać resztę mleka i cukru, kardamon, jajko oraz białko. Zagnieść. Dodać sól, a na końcu powoli wlać masło. Wyrobić gładkie, lekko lepkie ciasto. Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.
W tym czasie serek wymieszać z żółtkiem i cukrem, a krówki pokroić na nieduże kawałki.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x40 cm. Posmarować serkiem, równomiernie posypać krówkami i jeżynami. Zwinąć w ciasny rulon wzdłuż dłuższego boku, pokroić ostrym nożem na 12 równej grubości kawałków.
Foremkę wyłożyć papierem do pieczenia, ułożyć w niej bułeczki (3x4). Odstawić do wyrośnięcia na 20-30 minut.

Wyrośnięte bułeczki opędzlować mlekiem, posypać płatkami migdałowymi i cukrem.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Jedząc je na śniadanie, tłumaczę sobie, że pełnoziarniste pieczywo jest w takich razach jak najbardziej zalecane. 
W końcu styczeń ma swoje prawa, nieprawdaż...?

wtorek, 13 grudnia 2016

Jak kupowaliśmy choinkę. I szafranowe drożdżowe supełki

Do Wigilii zostało raptem jedenaście dni. Ciężko w to uwierzyć, gdy patrzy się na listopadowy krajobraz za oknem i słucha bębnienia deszczu o dach. Zdegustowana pogodą, postanowiłam czym prędzej wprowadzić świąteczną atmosferę w domu. Wybraliśmy się więc z C. na poszukiwania choinki. Oczywiście, w tym roku musiała być zupełnie wyjątkowa. Przecież to nasze pierwsze Święta w nowym domu! I skoro w końcu mamy miejsce, postanowiliśmy wykorzystać ten fakt do maksimum.

Gdy wspomnieliśmy o naszym planie siostrze C., od razu wykazała zrozumienie i odpowiedni zapał. Poleciła nam znane sobie miejsce, gdzie podobno na przystankach między choinkami serwują grzańca i pierniczki. Już sobie wyobraziłam te połacie pełne drzewek czekających na swój nowy dom... Nie mogliśmy odpuścić, i czym prędzej wybraliśmy się pod wskazany adres. A tam, ku mojemu niemałemu zaskoczeniu, prawdziwy las! Choinki wszelkiej maści i wielkości, a na samym środku urokliwa chatka, gdzie można poczęstować się specjałami przygotowanymi specjalnie dla gości. Wieczorny mrok rozpraszają porozstawiane wszędzie latarnie, spod krzaczków wychylają się krasnale i drewniane rzeźby zwierząt, a wszystko jest tak pełne uroku, że nie ma się ochoty tego miejsca opuszczać. Byłam szczerze zachwycona!
Popijając grzane wino i wyjadając z niego mocno już podchmielone rodzynki, krytycznym okiem lustrowałam kolejne drzewka, które prostu ustawiał przede mną C. W końcu wybraliśmy ideał, który został zapakowany w siatkę, i ruszyliśmy z nim do domu. Na miejscu, jak co roku zresztą, okazało się, że na wolnym powietrzu drzewko wydaje się zdecydowanie mniejsze, niż kiedy ustawi się je pod dachem. Tym razem jednak udało się je postawić bez wiercenia dziury w suficie, i nawet na gwiazdę miejsce zostało. 
Uradowani jak małe dzieci, zabraliśmy się do ubierania choinki. Zajęło nam to kilka cudownych godzin, których efekt podziwiam teraz z zachwytem za każdym razem, gdy zerkam w stronę naszego drzewka. Jest piękne! A kiedy ułoży się pod nim stos prezentów, nikt mu się nie oprze...

W dniu dzisiejszym, czyli trzynastego grudnia, skandynawska tradycja nakazuje przygotowanie szafranowych bułeczek na cześć świętej Łucji. Zazwyczaj zawija się je na kształt litery S, na jej końcach wciskając rodzynki. Ja tymczasem w magazynie Hjemmets bedste mad, nr 12/2016, znalazłam ich nieco inną wersję. Zwinięte w zgrabne supełki, prezentują się jeszcze bardziej uroczo. Wszystkie składniki akurat miałam w domu, wszystko poszło więc bardzo sprawnie. Opis wiązania supełków może wydawać się nieco skomplikowany, ale liczę w tej materii na Waszą kulinarną wyobraźnię.
Bułeczki wychodzą cudownie mięciutkie i delikatne, a cukier na wierzchu delikatnie chrupie między zębami. Jeszcze ciepłe zjadłam trzy (na swoje usprawiedliwienie powiem, że wychodzą naprawdę nieduże), a C... Cóż, nie będę nawet pisać. 
Są pyszne!

Supełki św. Łucji


Składniki:
(na 24 niewielkie bułeczki)

ciasto:
  • 1 g nitek szafranu
  • 250 ml wody
  • 75 g masła
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 jajko
  • 50 g cukru
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 550 g mąki pszennej

nadzienie:
  • 100 g surowego marcepanu
  • 75 g miękkiego masła
  • 50 g cukru
  • skórka otarta z 1 pomarańczy

dodatkowo:
  • 25 g rodzynek
  • 50 g suszonych wiśni
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 2 łyżki cukru perłowego

Szafran zalać wodą, odstawić na 5 minut.
Masło rozpuścić, wymieszać z szafranem. Ewentualnie lekko podgrzać (płyn nie powinien mieć więcej niż 37 st. C.).
Do dużej miski wkruszyć drożdże, wlać kilka łyżek płynu, rozetrzeć. Dolać pozostały płyn, połączyć. Dodać jajko, cukier, kardamon i sól. Zmiksować. Na końcu partiami dodawać mąkę. Wyrobić gładkie, lekko lepkie ciasto.
Miskę przykryć ściereczką, odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 45-60 minut.

W tym czasie przygotować nadzienie:
Marcepan zetrzeć na tarce o grubych oczkach. Dodać masło, cukier i skórkę z pomarańczy. Zmiksować na gładką masę, odstawić.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 2 równe części. Jedną odłożyć, drugą rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x40 cm. Posmarować połową kremu, zwinąć w ciasny rulon wzdłuż dłuższego boku. Pokroić ostrym nożem na 12 części. Każdy plasterek rozciągnąć, a następnie przeciąć wzdłuż, nie rozcinając do końca. Zapleść oba końce, następnie zlepić je ze sobą, formując supeł.
Bułeczki układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy.

Tak samo postąpić z drugim kawałkiem ciasta.

Odstawić do napuszenia na 20-25 minut.

Bułeczki posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem, posypać cukrem perłowym. Powciskać w nie rodzynki i wiśnie.

Piec w 215 st. C. przez 12-14 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Oczywiście, można je uformować tradycyjnie, pomijając wtedy marcepanowo-pomarańczowe nadzienie. Tylko po co, skoro jest tak pyszne...?

sobota, 26 listopada 2016

Duńskie orzeszki z różowym pieprzem

Uwierzycie, że już jutro pierwsza niedziela Adwentu? Mi ciągle jakoś ciężko przyjąć to do wiadomości. Owszem, był już pierwszy śnieg, i to całkiem obfity, zniknął jednak raptem po kilku dniach, zastąpiony najpierw listopadową, depresyjną szarością, a ostatnio niemal wiosennym słońcem i temperaturami zachęcającymi do pozostawienia czapki w domu. Poza tym kalendarz nie kłamie: do grudnia zostały jeszcze całe cztery dni. Wszystko to razem sprawia, że choć doskonale zdaję sobie sprawę z zaistniałej sytuacji, to jednak nie do końca ją ogarniam. 
Zakupy świąteczne ciągle jeszcze przed nami (próbujemy je zaplanować, ale co chwilę coś staje nam na drodze; mam już tylko nadzieję, że uda się przed dwudziestym czwartym grudnia), planu pracy nadal nie dostaliśmy, a przecież to pierwsza Wigilia, którą organizujemy z C.! I tak, wiem, że to on jest odpowiedzialny za przygotowanie jedzenia, ale mimo wszystko jest całe mnóstwo innych rzeczy, które muszę zrobić ja. 
Brzmi to, jakbym zaczynała lekko panikować, i w sumie nie jest to dalekie od prawdy. Tak więc: trzy głębokie wdechy, szeroki uśmiech, i już.
Będzie cudownie, prawda...?

Oczywiście, w tym roku ciasteczkowe szaleństwo też zaczęło się u mnie nieco wcześniej niż zwykle. W tej chwili produkcja jest w toku, a ja co chwilę wynajduję nowe przepisy, które koniecznie muszę wypróbować! C. twierdzi, że to, co już mamy, spokojnie wystarczy nam do Świąt Wielkiej Nocy, ale mu nie wierzcie... Dobrze wiem, że ciasteczka znikają zawsze najszybciej. Są takie niezobowiązujące; nie wymagają talerzyka ani łyżeczki, nie można się nimi pobrudzić, za to można je zjeść niemal w biegu. Wszyscy kochają ciasteczka; tak to już jest.

I choć słynne pieprzne orzeszki piekłam już nie raz, tym razem w Mad og bolig, nr 11/2016 znalazłam przepis, obok którego nie mogłam przejść obojętnie. Bez jajek i amoniaku; szczególnie to drugie przemawia na jego korzyść. Za to z dodatkiem pieprzu w optymistycznej, różowej barwie.
Tradycyjnie używa się pieprzu białego, najczęściej czarnego, więc taka odmiana bardzo mi się spodobała. W gotowych ciasteczkach można wyczuć bardzo delikatną nutę różowego pieprzu; każdy, kto go próbował, powinien wychwycić ten drobny niuans. Inaczej uzna, że to po prostu bardzo dobre orzeszki.

W przepisie podano, że wyjdzie dwieście pięćdziesiąt sztuk. Mi wyszło dwa razy więcej! Zrobiłam je malutkie, takie w sam raz na jeden kęs; oczywiście, możecie przygotować je nieco większe, w mniejszej ilości. Wybór pozostawiam Wam.

Orzeszki z różowym pieprzem


Składniki:
(na około 450 sztuk)

  • 250 g miękkiego masła
  • 250 g cukru
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 500 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 1 łyżeczka różowego pieprzu
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Cały czas ucierając, powoli wlewać kremówkę.
Pieprz utrzeć w moździerzu. Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z przyprawami. Partiami wsypywać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach miksera.

Gotowe ciasto podzielić na równe części, z każdej uformować wałeczek grubości małego palca. Pociąć je na kawałki długości 1 cm.

Ciasteczka układać pionowo na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, spłaszczając palcem.

Piec w 200 st. C. przez 7-8 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnej puszce.

Smacznego!

Przepis dodaję do akcji Mopsika: