czwartek, 28 kwietnia 2011

Konkretny obiad

Kiedy odpoczniecie już po konsumpcji Wielkanocnych pyszności, proponuję na obiad ciasto. Drożdżowe, bezmięsne. Sycące i pyszne. Taka pizza na grubym spodzie. Mniam.

Myśmy się zajadali tym plackiem już jakiś czas temu, ale gdzieś mi się zawieruszył na dysku wśród innych zdjęć i przepisów. Teraz wpadł mi w oko, i chcę się nim podzielić, bo naprawdę smaczny jest. Inspirację znalazłam w gazetce Pieczenie jest proste, nr 5/2009, którą nabyłam stosunkowo niedawno (niech żyje możliwość zakupu archiwalnych numerów!). Zachęciło mnie kolorowe zdjęcie, na którym pyszniły się pomidory, a obecność cukinii na liście składników tylko potwierdziła moje podejrzenia co do smakowitości placka. W oryginalnym przepisie jest majeranek, ale mi akurat go zabrakło. Zioła prowansalskie też pasują - uwielbiam ich połączenie z pomidorami.

Konkretny, sycący i wbrew pozorom łatwy to przygotowania obiad (lub kolacja). Wymaga chwili czasu, ale to typowe dla drożdży. Przygotowanie całej reszty to chwila, a potem piekarnik sam załatwi resztę. Warto spróbować.

Placek z cukinią i pomidorami



Składniki:
(blacha 35x25 cm)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 130 g masła
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cukru

dodatkowo:
  • 450 g cukinii
  • 450 g pomidorów
  • 160 g żółtego sera
  • 4 jajka
  • 200 g kwaśnej śmietany (18%)
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 1 łyżeczka suszonych ziół prowansalskich
  • 1/2 łyżeczki soli

Mąkę przesiać do miski. Zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać 1/3 mleka. Ostawić na 15 minut.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Po tym czasie dodać resztę składników. Wyrobić gładkie, elastyczne ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na około 40 minut, do podwojenia objętości.

Blachę wysmarować masłem i wyłożyżyć rozwałkowanym ciastem, formując krawędź. Odstawić na 15 minut do napuszenia.

Pomidory sparzyć i obrać, pokroić w plasterki razem z cukinią. 
Wyłożyć warzywa na wyrośnięty spód, na wierzch zetrzeć ser.

Jajka roztrzepać, wymieszać ze śmietaną, ziołami i solą. Zalać masą placek.

Piec 40-50 minut w 220 st. C. (gdyby brzegi za bardzo się zrumieniły, można przykryć ciasto foilą aluminiową).
Podawać na ciepło.

Smacznego!

Mamy w domu pełną lodówkę wszystkiego. Obie Mamy nie szczędziły domowych pyszności, więc od powrotu do Danii zajmuję się głównie odgrzewaniem lub nakładaniem gotowych potraw. Mamy mięsa, sałatki i ciasta. Reasumując - zastój w kuchni. 
Ciekawe, jak długo wytrzymam...

środa, 27 kwietnia 2011

Wstęp o pasji

Dzisiaj chciałabym Was ze sobą zabrać w pewne magiczne miejsce - na Ronduę. Wiecie, o czym mówię?

Mam pasję. I nie mówię tu o pieczeniu, które moim zainteresowaniem zaczęło się cieszyć stosunkowo niedawno, bo raptem ze dwa lata temu? Troszkę ponad. To krótko. I tak jestem z siebie dumna, że potrafię upiec dobry sernik i puchate bułeczki na drożdżach. Kiedyś mnie to przerażało, teraz przy tym odpoczywam. Zabawne, ile się w życiu zmienia...
Teraz jednak chciałabym opowiedzieć o czymś, co kocham od lat. Odkąd pamiętam właściwie, choć moje zainteresowanie przechodziło różne etapy - ale zazwyczaj tak właśnie jest, nieprawdaż?
Najwcześniejsze wspomnienia to późna noc, prawdopodobnie jesienna, bo jest chłodno, ale nie widać jeszcze śniegu za oknem. Leżę z Dziadkiem w łóżku, i słucham uważnie tego, co czyta. Aż w końcu przerywa nam Babcia, bo rano znowu nie będę chciała wstać. Biedny Dziadek zawsze obrywał po uszach, ale nigdy nie dał się długo prosić, kiedy marudziłam jeszcze jedną, ostatnią, prooooszę...
To aż niesamowite, że dziecko może mieć aż tyle książek! Nigdy nie miałam tylu lalek, pluszaków czy klocków co książek właśnie. Pewnie dlatego, że to nimi interesowałam się najbardziej. Najpierw próbowałam je jeść (biedny Dziadek prawie zawału dostał, jak zobaczył mnie z granatową buzią), później słuchałam, aż wreszcie sama nauczyłam się składać literki.

Tak mi zostało. Zawsze mam ze sobą książkę - w autobusie, samochodzie, w poczekalni, szpitalu, koło łóżka i w torebce. Czytanie to pasja - która przerodziła się w coś mniej odtwórczego (ale o tym innym razem). Nie wyobrażam sobie życia bez książek. A najwspanialszy w tym wszystkim jest fakt, że D. jest tak samo zakręcony jak ja! Nie muszę go namawiać, żeby wejść do jeszcze jednej księgarni. Potrafi zrozumieć, że stoję i patrzę na okładkę jak urzeczona. Wie, że kiedy czytam świat przestaje istnieć i nie złości się, jeśli go nie słyszę. Wydajemy mały majątek na książki, i cieszymy się tym jak małe dzieci. Nie umiemy odpuścić - i jesteśmy szczęśliwi.

Od lat wielką miłością darzę twórczość Jonathana Carrolla. Słyszeliście o Kainie Chichów? Jedna z najbardziej znanych powieści tego autora. Naprawdę świetna, czytałam ją kilka razy - i kiedyś dokładniej o niej opowiem. Dzisiaj chciałabym napisać o książce, którą dopiero co przeczytałam. Którą dopiero co udało mi się kupić w bydgoskim antykwariacie. Kiedy ją zobaczyłam, serce zabiło mi szybciej. Dosłownie nie mogłam wypuścić jej z rąk. Tak naprawdę w tej chwili brakuje mi już tylko jednej jego książki, i będę miała komplet. Bardzo, bardzo się cieszę.

Bohaterką Kości księżyca jest Cullen - mężatka, młoda matka, zamieszkująca z rodziną w Nowym Jorku. Kiedy zaszła w ciążę, w jej życiu pojawiły się sny - niesamowite, kolorowe, fascynujące. Noc w noc śniła o Rondui, wyspie pełnej magicznych stworzeń, gdzie pomagała swemu synowi - Pepsi - znaleźć kości księżyca. Miały one pomóc pokonać Jacka Chili, który sprawował rządy na Rondui. 
Jak to bywa w tego typu historiach - sny zaczynają mieć wpływ na rzeczywistość, Cullen musi dokonać pewnych wyborów, aż w końcu dochodzi do zaskakującego finału i niemniej zaskakującego zakończenia.



Wiecie, czym mnie ujęły powieści Carrolla? Jestem niecierpliwa, i często zdarza mi się zajrzeć na ostatnią stronę. W jego książkach to nie problem - i tak umie mnie zaskoczyć, a niby oczywiste zakończenie okazuje się być czymś zupełnie innym. Uwielbiam świat magii przeplatający się z tym znanym, codziennym. Kiedy czytam - znikam. Oddaję się historii, płynę z nią, a wszystko inne zatraca kolory. To perypetie bohaterów stają się najważniejsze. Dlatego Wam też polecam jego twórczość - o ile nie boicie się magii...

Kości księżyca
Jonathan Carroll
Dom Wydawniczy Rebis
Poznań, 2001

wtorek, 26 kwietnia 2011

Historia pewnego sernika

Mała przerwa spowodowana była wyjazdem do Polski na Święta. Wyjazdem niespodziewanym, krótkim, intensywnym. Bardzo przyjemnym, ale też nieco męczącym. Teraz odpoczywamy, mam więc czas, żeby opowiedzieć Wam historię pewnego sernika.

Otóż, jadąc do domu, zabrałam ze sobą kilka książek z przepisami. Nie wiedziałam, na co Rodzinka będzie miała ochotę, więc postanowiłam dać im wybór. Sernik - bez dwóch zdań. Ale jaki? Mama z Młodą przeglądały wszystko, co im dałam. W końcu decyzja zapadła. Jakież było moje zdziwienie, gdy Młoda oświadczyła, że najbardziej podoba im się sernik lepka randka... Cóż to za cudo? - spytałam. Pokazały mi niezwykle apetyczne zdjęcie w Cheesecakes pavlovas & trifles, gdzie faktycznie ciasto nazwano sticky date. Z tym, że w tym wypadku date oznaczało daktyle... I tu zaczęły się schody - okazało się, że Mama za rzeczonymi nie przepada (delikatnie rzecz ujmując). Co zamiast? Suszone morele? Ale czy będą pasowały do cynamonu? Sprawdzimy.
Okazało się, że pasują świetnie.

Miał być jeszcze sos karmelowy, ale Tata zamiast słodkiej, kupił kwaśną śmietanę. Żeby się nie zmarnowała, wlałam całość do masy serowej (jak szaleć, to szaleć). Tak więc inspiracja jest niezwykle luźna, oryginał z pewnością spróbuję przygotować w domowym zaciszu, bo ja daktyle lubię, a i D. nie pogardzi. Zrobimy też sos i wtedy opowiem raz jeszcze o lepkiej randce... Na razie - cynamon i morele - połączenie niestandardowe, ale zaskakująco smaczne. Sernik jest słodki, ale nie przesłodzony, ciężki, odrobinę się kruszy, jednak nie przeszkadza to w delektowaniu się całością.
U nas na Wielkanocnym stole, sprawdzi się też na niedzielnym.

Sernik cynamonowy z morelami



Składniki:
(forma o średnicy 26 cm)

spód:
  • 120 g herbatników maślanych
  • 65 g masła
  • 1/2 łyżeczki cynamonu

masa serowa:
  • 800 g 2- lub 3-krotnie zmielonego twarogu
  • 150 g cukru
  • 3 jajka
  • 200 g kwaśnej śmietany (18%)
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 170 g suszonych moreli

dodatkowo:
  • 60 g płatków migdałowych
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1 łyżka cukru pudru

Masło rozpuścić i przestudzić. Herbatniki dokładnie pokruszyć. Wlać do nich masło, wsypać cynamon i wymieszać.
Masą wyłożyć dno tortownicy wyłożonej folią aluminiową. Schłodzić w lodówce w czasie przygotowania masy serowej.

Morele zalać gorącą wodą. Po 5-10 minutach odcisnąć, pokroić w średniej wielkości kostkę.

Twaróg zmiksować na gładką masę z cukrem i cynamonem. Wlać śmietanę, zmiksować. Wbijać po jednym jajku, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Dodać morele, wymieszać łyżką.
Wyłożyć masę na wcześniej przygotowany spód. Posypać płatkami migdałów.
Cukier puder wymieszać z cynamonem, przesiać na wierzch ciasta.

Piec w 140 st. C. 60 minut.
Wystudzić w uchylonym piekarniku.
Schłodzić przez noc w lodówce.

Smacznego!

Cóż - to dopiero w zasadzie sernikowy wstęp, bo mam całe mnóstwo twarogu. Z Polski przyjechała ze mną całkiem pokaźna ilość, i mam zamiar się nią cieszyć i wypróbować kilka przyjemnie wyglądających przepisów. Nigella kusi...

sobota, 23 kwietnia 2011

Wesołego jajka!

Siedzę sobie w domu. Chociaż nie, właściwie to robię wszystko, poza siedzeniem. Staram się pomagać Mamie w przygotowaniach, sprzątaniu i gotowaniu, pilnuję psów, które jakoś nie mogą się do końca zaprzyjaźnić, jutro jedziemy do Babci, żeby razem spędzić te Świąteczne chwile. 

Wam chciałabym życzyć pogodnych, radosnych Świąt, spędzonych w rodzinnej atmosferze, spokoju ducha i ciała po zjedzeniu tych wszystkich pyszności. Wesołego jajka, zielonego zająca, mokrych bazi i smacznego poniedziałku. 
Wesołych Świąt moi drodzy!



Krótko, zwięźle i na temat. Idę przygotowywać koszyczek.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Czuję miętę

Dziś jestem w podróży. W tej chwili - gdzieś na niemieckiej autostradzie. Za kilka godzin będę w Domu. Wiem, że Święta miną błyskawicznie, ale bardzo się cieszę, że te parę dni spędzę z Rodziną. Chociaż dobrze mi tam, gdzie jestem, tęsknię za nimi i czekam na każde spotkanie. To było niespodziewane - jestem wdzięczna Dużemu, że się udało. Najlepszy Wielkanocny prezent.

Cały czas nie wiem, co dla nich upiekę. Myślę o serniku - bo wiem, że wszystkim będzie smakował, poza tym nie może się przecież nie udać. Kusi mnie też drożdżowa baba - to takie tradycyjne, prawda? Na szczęście mam jeszcze trochę drogi przed sobą, żeby się zastanowić.

Dzisiaj chciałam zaprosić Was na herbatkę miętową. Ale nie byle jaką, bo z dodatkiem lawendy. Że niby mało to Świąteczne? Ale jakie pyszne! Na ciepło i zimno - zaparzyłam sobie przedwczoraj cały dzbanek i piłam, piłam, piłam. Mniam! Lekko kwasowe za sprawą limonek, pysznie orzeźwiająco miętowe. W sam raz na wiosenny dzień.
Tak naprawdę nie wiem, co mnie podkusiło, żeby dosypać lawendy - być może gdzieś widziałam już takie połączenie (chociaż nie mogę sobie przypomnieć). Po prostu patrzyłam na kartonik z przyprawami, i pomyślałam, że to może pasować. Pasuje!
Polecam.

Herbata miętowa z lawendą i limonką



Składniki:
(na 2 litry)
  • listki mięty z 10 gałązek
  • 1 łyżka kwiatów lawendy
  • 1 limonka
  • 2 łyżki cukru
  • 2 litry gorącej wody

Listki mięty zgnieść w dłoniach (dzięki temu uwolni cały aromat), umieścić w dzbanku. Wsypać lawendę. Zalać gorącą wodą, przykryć.
Limonkę sparzyć, pokroić w ósemki i wrzucić do dzbanka. Wsypać cukier i wymieszać.

Podawać gorącą lub zimną w ciepłe dni.

Smacznego!

Długo wpatrywałam się w dzbanek pod słońce. Trochę jak akwarium, trochę jak nieznany, podwodny świat. Nie niepokojące, bo zamknięte w dwulitrowym naczyniu. Fascynujące, bo jednak tajemnicze.
Też chcielibyście kiedyś nurkować?

środa, 20 kwietnia 2011

Ciasteczka ze słonecznikiem

Uff... Pracowity dzień dzisiaj. Rano weterynarz, później wizyta w urzędzie, a już niedługo jadę po samochód, którym już jutro dostanę się do Polski. Nie mogę się doczekać! Nie samej podróży, bo dziewięć godzin w, nawet tak fajnym, aucie, jest jednak dość nużące... Ale nagroda będzie wspaniała - kilka dni w Domu, z Rodzicami i Młodą, wizyta u Dziadków - nie mogę się doczekać. 

To już jutro. Wczoraj natomiast byłam u Darii, i żeby zrobić jej przyjemność, upiekłam ciasteczka. Muszę powiedzieć, że wyszły pierwszorzędne! W oryginale - który znalazłam w Daniach słodkich - były z orzeszkami makadamii i tylko białą czekoladą. Z braku laku - pozmieniałam to i owo. Zamiast orzechów - podprażone pestki słonecznika. Zbyt małą ilość białej czekolady uzupełniłam mleczną. Nie wiem, jak smakowałyby ciastka przygotowane ściśle według przepisu, ale muszę powiedzieć, że moje są pyszne! Chrupiące z zewnątrz, miękkie i lekko ciągnące w środku. Nieziemsko smaczne jeszcze ciepłe, kiedy rozpuszczona czekolada rozpływa się na języku. Taki upominek z pewnością niejednej osobie sprawiłby przyjemność. A przygotowanie? Betka! Wymieszać składniki, chwilę schłodzić, upiec. Raz, dwa, i można delektować się naprawdę pysznym drobiazgiem.

Ciasteczka z czekoladą i słonecznikiem



Składniki:
(na 40-45  sztuk)
  • 100 g pestek słonecznika
  • 1 jajko
  • 135 g jasnego brązowego cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 125 ml oleju
  • 90 g mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/3 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 30 g wiórków kokosowych
  • 90 g białej czekolady
  • 40 g mlecznej czekolady

Pestki podprażyć na suchej patelni. Ostudzić.
Czekolady razem posiekać.
Jajko ubić z ukrem na puszystą masę. Wlać ekstrakt i olej, zmiksować na gładko. Przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia, dokładnie wymieszać. Wsypać posiekaną czekoladę, słonecznik i wiórki kokosowe, wymieszać łyżką.
Masę włożyć do lodówki na 30-40 minut.

Ze schłodzonej masy formować kulki wielkości orzecha włoskiego i układać w sporych odstępach (ciastka dość mozno się rozleją) na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec 11-13 minut w 180 st. C.
Studzić 5 minut na blasze, po czym przełożyć na kratkę i odstawić do całkowitego ostygnięcia.

Smacznego!



Idę skończyć się pakować. Jak ja tego nie lubię... Nie, żebym marudziła, ale nigdy nie wiem, co ze sobą zabrać; co spakować, żeby później nie żałować. Ciężka sprawa... Lepiej już wrócę do wędrówek między szafą a walizką...

wtorek, 19 kwietnia 2011

Wielkanocnie

W moim domu nigdy nie było tradycji pieczenia mazurków. Dlatego pierwszego w życiu, prawdziwego mazurka jadłam rok temu, kiedy Ryba przyniósł Mamie Dużego wytwory swojej Babci. Ależ mi to smakowało! Kruchutkie ciasto oblane słodkimi masami - czekoladową i kawową. Wiedziałam, że muszę nauczyć się też taki robić. To kolejne już podejście do tego ciasta - udane, ale nie zachwycające.
Kruche ciasto owszem, smaczne. Masa smakuje jak mleko skondensowane z puszki, dlatego zupełnie nie przeszkadza, że tylko cieniutka warstwa pokrywa spód - całość i tak jest mocno słodka. Wiem, że taki urok mazurków, ale jednak... To jeszcze nie jest ideał. Ale nie poddam się! Ciąg dalszy prób nastąpi z pewnością (jak nie w tym roku, to w przyszłym).

Cóż... Jeśli chodzi o zdobienie - nigdy nie byłam w tym dobra. Mam dwie lewe ręce do wszelakich prac manualnych - nie umiem rysować, malować, lepić z plasteliny. W gimnazjum byłam prawdziwym utrapieniem dla Pani Plastyczki (która była artystką duchem i usposobieniem). Dlatego mój mazurek specjalnie piękny nie jest. Można mu ulepić ozdobną krawędź, stworzyć cuda na polewie z czego tylko macie ochotę - ja chciałam, żeby wyglądał w miarę apetycznie. Mam nadzieję, że chociaż to się krzywusowi udało.

Przepis znalazłam w Ciastach domowych, nr 5/08.

Mazurek z mleczną polewą



Składniki:
(forma 27x35 cm)

kruchy spód:
  • 300 g mąki pszennej
  • 100 g cukru
  • 200 g zimnego masła
  • 1 żółtko

masa:
  • 200 g cukru
  • 200 ml mleka
  • 5 łyżek mleka w proszku
  • 100 g miękkiego masła

dekoracja:
  • płatki migdałowe
  • suszona żurawina
  • cukrowe perełki

Mąkę przesiać. Posiekać z zimnym masłem. Wsypać cukier, wbić żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Zimnym ciastem wyłożyć blachę, formując krawędź. Gęsto ponakłuwać widelcem.

Piec 20-25 minut w 180 st. C. na złoty kolor. 
Wystudzić.

Cukier zagotować z mlekiem. Gotować 15-20 minut, cały czas mieszając, aż masa nieco zgęstnieje. Zdjąć z oknia, przesiać mleko w proszku i dokładnie wymieszać, żeby nie było grudek. Dodać miękkie masło i zmiksować na gładką masę.
Jeszcze ciepłą polewę wylać na kruchy spód, rozprowadzić.
Ozdobić wedle uznania.

Smacznego!

Abstrahując od jedzenia - jak myślicie, kiedy jest już za późno, żeby uratować Przyjaźń? Taką przez wielkie P, która gdzieś się jednak po drodze zapodziała... 
Bardzo chcę wierzyć, że zawsze jest jeszcze czas.