Grudniowy, chłodny wieczór, pociąg wtacza się na peron.
Nie mogę się doczekać spotkania.
Miał być bukiet konwalii, jako znak rozpoznawczy,
ale o ile pomidory w środku zimy to już norma,
konwalie to wciąż towar nie do zdobycia o tej porze roku;)
I bardzo dobrze, bo może nie cieszyłyby tak bardzo w maju.
Pierwsze słowa, pierwsze uściski, krótki spacer po Monciaku,
jakże innym niż latem, kiedy zalewają go tłumy turystów.
Świąteczne dekoracje i nieliczni spacerowicze dodają uroku temu miejscu.
We francuskiej knajpce, przy kieliszku wina, kaczce confit i pasztetach
dopasowujemy kolejne twarze do blogów, maili, głosów...
Czas płynie i z niektórymi pora się rozstać, ale nie na długo, tylko do rana.
Przed snem mam jeszcze okazję skosztować domowej nalewki i
gryczanych ciastek,
a następnego dnia rano dwóch przepysznych chlebów
dyniowego na zakwasie i
żytniego z płaskurką.
Zatrzymujemy się na wskazanym wcześniej parkingu
i trochę niepewnie ruszamy w stronę plaży.
Siedzący na ławce kloszard, spożywający śniadanie przy niewielkim ognisku,
wyczuwa tę niepewność i natychmiast rusza w naszym kierunku.
Zdaje się wiedzieć wszystko o Bulaju i z radością,
choć nie bezinteresownie, wskazuje nam właściwą drogę.
Przed nami niepozorny drewniany budynek,
w środku siedem spragnionych wiedzy osób
oraz właściciel i szef restauracji Artur Moroz,
który zgodził się zdradzić nam tajniki swojego kunsztu.
Artur sprawia wrażenie bardzo bezpośredniej,
konkretnej i dobrze zorganizowanej osoby.
Najpierw zabiera nas na targ rybny,
gdzie słuchamy jego cennych wskazówek
i kupujemy kilka gatunków ryb.
Po powrocie do Bulaja, przy kawie i herbacie,
dzieli się z nami swoją wiedzą na temat ryb i nie tylko.
Nie owija w bawełnę, cierpliwie odpowiada na nasze pytania,
zdradza pomysły na doskonałe rybne dania.
Jemy wątróbkę z dorsza i mlecz miętusa,
próbujemy marynowanego węgorza w galarecie
i przepysznych śledzi w oleju z przyprawami.
W końcu przychodzi czas, by zakasać rękawy i zabrać się do pracy.
Czeka nas mnóstwo skrobania, patroszenia i filetowania.
Podczas gdy my robimy niesamowity bałagan,
ucząc się tych wszystkich czynności pod czujnym okiem Mistrza,
w restauracji zaczyna się normalny dzień pracy.
Mimo, że na tej niewielkiej przestrzeni pojawia się dziewięć dodatkowych osób,
załoga Bulaja przyjmuje to ze spokojem i uśmiechami na twarzy.
Artur smaży na różne sposoby łososia, flądry, gładzice
i choć to bardzo proste dania, zachwytom nie ma końca.
Nie mogę się oprzeć śledziom w piwnym cieście,
na które przepis znajdziecie u
Ani.
Zaskoczeniem jest soczysta kiełbasa z różnych gatunków ryb.
Jeżeli macie ochotę ją przygotować, zajrzyjcie do
Amber i
Wisły.
Godziny mijają jak szalone i zaczynam nerwowo patrzeć na zegarek.
Do ostatniego pociągu zostało tak niewiele czasu.
Żegnam się w pośpiechu mając nadzieję na kolejny raz,
a na pożegnanie dostaję słoiczek z miętusem w zalewie octowej.
Pychota!
Śledzie w oleju rzepakowym
na podstawie przepisu A. Moroza
4 solone filety śledzi
4 średnie cebule
2 liście laurowe
3 goździki
3 ziarna jałowca
2 ziarna ziela angielskiego
2 ząbki czosnku
kilka plasterków świeżego imbiru
kilka ziaren pieprzu
150-200 ml oleju rzepakowego*
Śledzie płuczemy i moczymy w zimnej wodzie.**
Osuszamy, kroimy na mniejsze kawałki.
Cebule kroimy w kostkę lub piórka.
Śledzie, cebulę i przyprawy zalewamy olejem
i odstawiamy na co najmniej 3 dni.
*
lub mieszanki oleju rzepakowego i lnianego
**
lub tylko płuczemy pomijając moczenie, uzyskamy wtedy bardziej intensywny smak
Dziękuję Arturowi Morozowi za to, że tak otwarcie dzielił się z nami swoją bezcenną wiedzą.
Całej załodze
Bulaja, za cierpliwość, wyrozumiałość i ciepłe przyjęcie.
Dziewczynom za miłe towarzystwo,
dodatkowo
Amber, że o mnie pamiętała,
Betty za to, że zdążyłam na pociąg,
a
Wiśle za gościnność:)