2/10
No cóż, nieczęsto zdarza mi się oceniać książki tak nisko. Pierwsza część, Angelfall, po którą sięgnęłam sugerując się bardzo wieloma wysokimi notami, okazała się po prostu bardzo przeciętną książką choć, w moim mniemaniu, ze sporym potencjałem na przyszłość. Tak więc kiedy dostałam możliwość przeczytania drugiej części, widocznej tu na okładce World After nie zastanawiałam się długo.
Historia Penryn, zbawicielki świata, zastaje ją na koniec drugiej części sparaliżowaną jadem skorpionopodobnego stwora rodem z horroru pilnowaną przez jej małą siostrzyczkę pocerowaną jak stara laleczka voodoo z wyśpiewującą mantry paranoidalną matką na pace ciężarówki pełnej uciekinierów z rozbebeszonego gniazda - siedziby aniołów.
Oczywiście wszyscy czują przed nimi respekt, żeby nie powiedzieć, że wręcz się tej trójki boją. I tak też zaczyna się część druga książki, tą właśnie sceną. A co nam przynosi cała świeża druga część? Niestety ani nic odkrywczego, ani nic nowego. Autorka nie wysiliła się nad napisaniem tej części. Cała treść jest wręcz dziecinnie przewidywalna i aż w tym wszystkim groteskowa. Penryn Young wciąż odgrywa swoją rolę gdzieś w granicach bycia bohaterką dla mas, tu zresztą nawet kilka razy podkreśla autorka ten fakt, wkładając go do ust wypowiadających się o nastolatce ludziach. Nadal pozostaje ona niesłychanie biegła w walce i w tym, że kompletnie bez żadnego planu, czy przemyślenia swoich ruchów, jest w stanie ratować po kolei napotkane ofiary.
Całość oscyluje pomiędzy naiwnością a śmiesznością. Wydaje mi się, że Susan Ee bardziej niż na porządną książkę postawiła na marzenia nastolatek w kierunku romansu z niedoścignionym ideałem męskiego anioła. Jej marzenia o Raffe stają się gorączkowe, choć ona sama co chwilę temu zaprzecza, lecz nie przeszkadza jej wypytywać jego miecz o to co czuł kiedy pocałowali się. Przepraszam tutaj taki mały spoiler, więc ostrzeżenie dla osób, które naprawdę wchłonął świat Penryn, niech po prostu nie czytają dalej. Okazuje się, że miecz archanioła potrafi z nią rozmawiać w snach, ale to nie wszystko potrafi nawet w ujęciu sennym slow-motion nauczyć ją jak nim władać. Dodatkowo Penryn pełna siły woli nadaje chwilowo służącemu jej mieczowi archanioła Rafaela odpowiednie imię - Słitaśny Misiaczek, czyż nie jest to wspaniałe i górnolotne? A w końcowych scenach tej części, bo podejrzewam, że będzie kolejna/kolejne, ponieważ zakończenie pozostawia sprawy zupełnie nierozwiązane, tylko czekałam aż do pomocy tej cudownej trójcy, Rafaelowi - archaniołowi o demonicznych skrzydłach, Penryn - wojowniczce człowieczej władzy nad anielskim mieczem i Paige - siedmiolatki przerobionej przez pomiot doktora Frankensteina na potwora, zejdzie z niebios sam Bóg, Oczywiście tak się nie stało, ale gdyby nawet, to zupełnie nie byłoby to dla mnie żadnym zaskoczeniem, gdyż treść książki osiąga naprawdę monstrualne szczyty absurdu.
Kiedy przy pierwszym tomie całkiem przypadła mi do gustu postać paranoidalnej matki, w tej książce staje się ona płaska i przewidywalna, reaguje zawsze tak samo: albo mantrą, albo zabijaniem złych i wypisywaniem szminką na ich ciałach głupot. I właśnie mi przyszło do głowy, skąd ona, do licha, miała przy sobie zawsze szminki no i zepsute jaja, którymi okładała każde miejsce, gdzie się znajdowała. Penryn wyewoluowała w prawdziwego Rambo, czy innego Commando, na widok którego wprawdzie nie portki, ale miecz z rąk aniołom wypadały. Ehh tego nawet nie da się nazwać bajką. To tylko jeden wielki bełkot i bzdet.
Dlaczego więc przeczytałam? Ano właściwie tylko dlatego, że przeważnie czytam do końca każdą książkę, która mi wpadnie w ręce, a po drugie, co mnie przy niej zatrzymało, to język oryginału. Gdybym ją wzięła do ręki w naszym ojczystym języku, to nie jestem taka pewna, czy dotarłabym do ostatniej kartki, a po angielsku jakoś inaczej się czyta zawsze język można poćwiczyć ;) Choć też trzeba przyznać, że zbyt wyszukanego języka pani Susan Ee nie zaprezentowała w swojej opowieści.