Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Susan Ee. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Susan Ee. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 stycznia 2014

Susan Ee - World After

2/10

No cóż, nieczęsto zdarza mi się oceniać książki tak nisko. Pierwsza część, Angelfall, po którą sięgnęłam sugerując się bardzo wieloma wysokimi notami, okazała się po prostu bardzo przeciętną książką choć, w moim mniemaniu, ze sporym potencjałem na przyszłość. Tak więc kiedy dostałam możliwość przeczytania drugiej części, widocznej tu na okładce World After nie zastanawiałam się długo. 

Historia Penryn, zbawicielki świata, zastaje ją na koniec drugiej części sparaliżowaną jadem skorpionopodobnego stwora rodem z horroru pilnowaną przez jej małą siostrzyczkę pocerowaną jak stara laleczka voodoo z wyśpiewującą mantry paranoidalną matką na pace ciężarówki pełnej uciekinierów z rozbebeszonego gniazda - siedziby aniołów.

Oczywiście wszyscy czują przed nimi respekt, żeby nie powiedzieć, że wręcz się tej trójki boją. I tak też zaczyna się część druga książki, tą właśnie sceną. A co nam przynosi cała świeża druga część? Niestety ani nic odkrywczego, ani nic nowego. Autorka nie wysiliła się nad napisaniem tej części. Cała treść jest wręcz dziecinnie przewidywalna i aż w tym wszystkim groteskowa. Penryn Young wciąż odgrywa swoją rolę gdzieś w granicach bycia bohaterką dla mas, tu zresztą nawet kilka razy podkreśla autorka ten fakt, wkładając go do ust wypowiadających się o nastolatce ludziach. Nadal pozostaje ona niesłychanie biegła w walce i w tym, że kompletnie bez żadnego planu, czy przemyślenia swoich ruchów, jest w stanie ratować po kolei napotkane ofiary. 

Całość oscyluje pomiędzy naiwnością a śmiesznością. Wydaje mi się, że Susan Ee bardziej niż na porządną książkę postawiła na marzenia nastolatek w kierunku romansu z niedoścignionym ideałem męskiego anioła. Jej marzenia o Raffe stają się gorączkowe, choć ona sama co chwilę temu zaprzecza, lecz nie przeszkadza jej wypytywać jego miecz o to co czuł kiedy pocałowali się. Przepraszam tutaj taki mały spoiler, więc ostrzeżenie dla osób, które naprawdę wchłonął świat Penryn, niech po prostu nie czytają dalej. Okazuje się, że miecz archanioła potrafi z nią rozmawiać w snach, ale to nie wszystko potrafi nawet w ujęciu sennym slow-motion nauczyć ją jak nim władać. Dodatkowo Penryn pełna siły woli nadaje chwilowo służącemu jej mieczowi archanioła Rafaela odpowiednie imię - Słitaśny Misiaczek, czyż nie jest to wspaniałe i górnolotne? A w końcowych scenach tej części, bo podejrzewam, że będzie kolejna/kolejne, ponieważ zakończenie pozostawia sprawy zupełnie nierozwiązane, tylko czekałam aż do pomocy tej cudownej trójcy, Rafaelowi - archaniołowi o demonicznych skrzydłach, Penryn - wojowniczce człowieczej  władzy nad anielskim mieczem i Paige - siedmiolatki przerobionej przez pomiot doktora Frankensteina na potwora, zejdzie z niebios sam Bóg, Oczywiście tak się nie stało, ale gdyby nawet, to zupełnie nie byłoby to dla mnie żadnym zaskoczeniem, gdyż treść książki osiąga naprawdę monstrualne szczyty absurdu.

Kiedy przy pierwszym tomie całkiem przypadła mi do gustu postać paranoidalnej matki, w tej książce staje się ona płaska i przewidywalna, reaguje zawsze tak samo: albo mantrą, albo zabijaniem złych i wypisywaniem szminką na ich ciałach głupot. I właśnie mi przyszło do głowy, skąd ona, do licha, miała przy sobie zawsze szminki no i zepsute jaja, którymi okładała każde miejsce, gdzie się znajdowała. Penryn wyewoluowała w prawdziwego Rambo, czy innego Commando, na widok którego wprawdzie nie portki, ale miecz z rąk aniołom wypadały. Ehh tego nawet nie da się nazwać bajką. To tylko jeden wielki bełkot i bzdet.

Dlaczego więc przeczytałam? Ano właściwie tylko dlatego, że przeważnie czytam do końca każdą książkę, która mi wpadnie w ręce, a po drugie, co mnie przy niej zatrzymało, to język oryginału. Gdybym ją wzięła do ręki w naszym ojczystym języku, to nie jestem taka pewna, czy dotarłabym do ostatniej kartki, a po angielsku jakoś inaczej się czyta zawsze język można poćwiczyć ;) Choć też trzeba przyznać, że zbyt wyszukanego języka pani Susan Ee nie zaprezentowała w swojej opowieści.



Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ

wtorek, 14 stycznia 2014

Susan Ee - Angelfall

5/10

Najlepsza strategia to płynąć z prądem i nie sprzeciwiać się osobie opowiadającej dziwactwa. To bezcelowe, a czasami nawet groźne.

Kiedy zobaczyłam bardzo wysokie recenzje Angelfall autorstwa Susan Ee na LubimyCzytać pomyślałam, że to książka wprost dla mnie i akurat na teraz. Niestety myliłam się. Oczywiście, jak po ocenie widać, nie jest to najgorsza z książek, z jakimi miałam do czynienia, ale na pewno nie zapracowała sobie w moim uznaniu na takie noty, jakimi ją opisują.

Kto nas ustrzeże przed stróżami?

Treścią książki jest postapokaliptyczna rzeczywistość w Ameryce. Po serii kataklizmów, które rozpoczęły się według opowieści głównej bohaterki mniej więcej dwa miesiące przed obecnym czasem wydarzeń, nastąpiła z góry przegrana wojna ludzi z tymi najbardziej przez wielu cenionymi istotami nieziemskimi - aniołami. Bezwzględni apostołowie śmierci i zniszczenia napadają na ludzkość pozostawiając po sobie szlak trupów. Pomysł i krótki opis z tyłu książki spowodował we mnie wybuch pozytywnych emocji, co do ewentualnej zawartości stronic. Wszystko brzmi gniewnie, wojowniczo, obrazoburczo i właśnie dlatego intrygująco. A co otrzymujemy tam w zamian?

Główna bohaterka, nastoletnia Penryn służąca za głowę swojej małej rodziny: siedmioletniej, poruszającej się na wózku inwalidzkim siostry, oraz wymagającej psychiatrycznej opieki matki, która nie do końca przebywa w świecie rzeczywistym, postanawia przenieść ich trójkę z dotychczasowego schronienia w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Decyduje się na podróż pod osłoną nocy, kiedy nawet uliczne gangi boją się wychylać nosa z ukrycia. Właśnie wtedy staje się świadkiem porachunków tych, którzy na nasz zwykły doczesny świat napadli. Widzi egzekucję na jednym z aniołów i kiedy jako dzielna amerykańska nastolatka decyduje się pomóc mu, nie zdaje sobie sprawy, że ta sytuacja, ten akt dobrej woli, skomplikuje jej życie do niemożliwości. Jeden z oprawców porywa jej małą siostrę i ulatuje w powietrze z chytrym uśmiechem na twarzy. Cała dalsza treść książki, to wędrówka  w jednym celu - odnaleźć i uratować młodszą siostrę.

Nie brzmi wprawdzie dogłębnie źle. Pomysł całkiem w porządku, ale realizacja na poziomie bardzo mizernym, jakby autorka nie mogła się zdecydować czy napisać jakiś paranormal romance, czy porządny kawałek postapokaliptycznej literatury. Główna postać nastolatki jest kompletnie przerysowana zupełnie rodem z filmów akcji z jednym bohaterem przeciwko legionom. Penryn potrafi bić się wręcz, okazuje się, że zapobiegliwa, choć nie w pełni władz umysłowych matka zapisywała ją na wszelkie kursy walk, samoobrony, łucznictwa, strzelectwa i nie wiem czego jeszcze, ale jest ona naprawdę całkiem twardym i wykwalifikowanym małym zabójcą. Anioły są po prostu złe i tyle, żadnych pobudek, żadnych głębszych przemyśleń, właściwie jak się wydaje gdzieś tam w trakcie książki, nawet same nie wiedzą w jakim celu w ogóle na ziemie się dostały. Jest jedna postać w całej książce, według mnie, która jest naprawdę kimś. Jest nią matka - wariatka. Kobieta o psychopatycznej osobowości, w okresach 'odpłynięcia' od rzeczywistości mówiąca językami. Zdaje się postacią dość kuriozalną na tle wszystkich innych, a nawet przerażającą momentami. To taka perełka w rysach psychologicznych bohaterów naszej opowieści.

Jeśli chodzi o sam proces czytania, to muszę powiedzieć, że język używany przez autorkę jest banalnie prostym językiem. Treść nie wymaga głębszego, jeśli w ogóle jakiegoś, zrozumienia. Dialogi są dość banalne i płytkie. Niemniej przeczytałam ją całą. 

Zawsze wiemy za mało

Susan Ee zaczęła źle. Jakimś nadprzyrodzonym zadurzeniem nastolatki w przeatrakcyjnym aniele, ale kończy całkiem do rzeczy. Gdzieś tam w trakcie czytania pomiędzy szmirowato opisanymi nastoletnimi uniesieniami i wzruszeniami, zaczynają się pojawiać dość ciekawe elementy na pograniczu horroru a laboratorium szalonego doktora. Końcówka jest już całkiem do rzeczy i jeśli ktoś chce przedrzeć się przez, jak dla mnie, zupełnie nieudany początek, to zakończenie może w jakiś sposób wynagrodzić czas spędzony nad książką. Mimo wszystko nie uważam mojego czasu za stracony doszczętnie nad książką.



Książka bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM FANTASTYKĘ
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...