Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historical fiction. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historical fiction. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 lutego 2016

Remigiusz Mróz – „Parabellum. Głębia osobliwości”

Po długim oczekiwaniu i wydawniczych zawirowaniach w ręce czytelników trafił wreszcie finał cyklu Parabellum. Ja również należałam do grona czekających z niecierpliwością na Głębię osobliwości – seria jak dotąd prezentowała się wspaniale, a zakończenie drugiego tomu było bardzo emocjonujące i również ono podbiło moje zainteresowane.

Tym, co moim zdaniem stanowi największą wartość finału, jest fakt, że autorowi udało się uniknąć „syndromu ostatniego tomu”. Choć już w poprzedniej części opisywane wydarzenia zdawały się dobiegać do zakończenia, okazało się, że Remigiusz Mróz miał jeszcze w zanadrzu kilka fabularnych niespodzianek, a akcja Głębi osobliwości nie sprowadza się bynajmniej wyłącznie do prezentowania łatwych rozwiązań i pospiesznego splatania wątków. Właściwie w ogóle nie ma tu pośpiechu, a na czytelnika do samego końca czekają świetne zwroty akcji, które niejednokrotnie serwują nam spore zaskoczenie i wiele emocji. Fabuła nie gna na łeb na szyję, a fakt, że jest to najgrubszy tom cyklu, sprawia, że znalazło się miejsce zarówno na dynamiczne prowadzenie wątków, jak i odpowiednie ich zakończenie.

Świat, który wykreował (a raczej którym posłużył się) Remigiusz Mróz nie jest miejscem przyjemnym. Autor odzwierciedlił okrucieństwa wojny, jednak nie pozwolił, by stały się one usprawiedliwieniem dla ludzkich zachowań. Podczas opisu funkcjonowania obozów, a także przy kreacji konkretnych oprawców wyraźnie podkreślone zostały własne skłonności postaci do sadyzmu, które w sprzyjających warunkach miały okazję się ujawnić i rozwinąć. W całej trylogii wiele jest postaci pozytywnych, wiele negatywnych, a kilka pozostaje niepewnych, co dodatkowo podbija autentyczność kreacji bohaterów. Nie ma dwóch takich samych osób tak w życiu realnym, jak i w książce Remigiusza Mroza, a niektóre postaci potrafią nas zaskoczyć nagłą zmianą postawy w związku z jakąś sytuacją.

Przy poprzednich częściach cyklu miałam poczucie niesprawiedliwości – pewne wątki toczyły się dużo bardziej niebezpiecznie niż inne. Po zakończeniu Głębi osobliwości muszę przyznać, że autorowi udało się obdzielić głównych bohaterów nieszczęściami mniej-więcej w równym stopniu. Tak jak nie można bez końca uciekać przed okrucieństwem wojny, która ogarnęła cały kontynent, tak też nie można żyć w jej sercu bez choćby pozoru ładu wokół siebie; w tym względzie równowaga została zachowana. Dodatkowo dzięki temu, że postaci jest sporo, autor mógł pokazać nam naprawdę różne oblicza wojny – wojsko, obozy, przesłuchania, domy ludności cywilnej… Obserwujemy działania zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie i (mam wrażenie) nic nie zostaje tutaj pominięte.

Zawsze lubiłam czytać o II wojnie światowej, a gdy dowiedziałam się o serii, która ujmuje temat fabularnie, postanowiłam spróbować i absolutnie tego nie żałuję. Parabellum to świetna opowieść, która dostarcza sporo emocji. Nie jest to obraz łatwy – znajdziemy tu wiele bezpośredniego okrucieństwa, śmierci i bólu, a jednak jest to historia wciągająca i niejednoznaczna, która trzyma w napięciu od początku do końca. Jeśli lubicie tę tematykę i podobne książki – zdecydowanie mogę Wam ją polecić.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.


Prędkość ucieczki  |  Horyzont zdarzeń  |  Głębia osobliwości

niedziela, 10 stycznia 2016

Marcin Mortka – „Wojna runów”

Po nieco ponad miesiącu mojej przygody z Trylogią Nordycką Marcina Mortki przyszedł czas na opowieść o ostatniej już części. Z wielkimi nadziejami sięgnęłam po tom trzeci, przeczytałam go podejrzanie szybko i wreszcie zweryfikowałam oczekiwania, jakie miałam wobec niego. Wypadł dokładnie tak, jak się spodziewałam i wbrew powszechnej opinii powiem, że dla mnie był częścią najlepszą, na którą zdecydowanie warto było czekać. Wreszcie udało mi się wciągnąć w tę opowieść i czerpać satysfakcję z jej odkrywania.

Wojna runów, w odróżnieniu do dwóch pierwszych odsłon sagi, rozgrywa się w XX wieku, a dokładnie w czasie II wojny światowej. Jej fabuła jest ściśle związana z bitwą o Narwik, która miała miejsce w 1940 roku, jednak, jak wskazuje sam autor, większość opisywanych zdarzeń jest literacką fikcją lub jego własną wariacją na temat pewnych faktów. Podczas lektury towarzyszymy między innymi podporucznikowi Wojciechowi Śnieżewskiemu – postaci niebanalnej, której nadprzyrodzone zdolności mogą całkowicie zmienić losy wojny. Kto jako pierwszy skutecznie wykorzysta pradawną moc drzemiącą na kartach islandzkich sag? Chęć na zwycięstwo ma zdecydowanie więcej niż tylko jedna strona konfliktu…

To po części trzeciej Trylogii Nordyckiej spodziewałam się najwięcej i też ona ostatecznie najbardziej mi się podobała. Wielką przyjemnością było odpoczęcie w końcu od dość męczącego, pełnego zagranicznych wstawek, języka – w przypadku Wojny runów nawet sceny rozgrywające się w Skandynawii nie były tak trudne w odbiorze, jak w poprzednich częściach opowieści. Również fabuła tym razem spodobała mi się najbardziej, była bowiem dużo jaśniejsza niż do tej pory i przez cały czas zmierzała do konkretnego celu. Mimo że łączących się wątków było nie mniej niż dotychczas, łatwiej było połapać się w postaciach i ich losach, a opowiadana historia była naprawdę ciekawa i wciągająca. Spodobało mi się swobodne podejście autora do faktów i umiejętne wykorzystanie ich do swoich potrzeb, subtelne elementy fantastyczne, a także płynne nawiązania do poprzednich części sagi. Dzięki Wojnie runów wiele spraw zostaje domkniętych i dopowiedzianych, a pewne elementy fabuły nabierają sensu.

I tym razem, podobnie jak to było w przypadku tomu pierwszego, nowe wydanie zostało wzbogacone o dodatkowe opowiadanie. Jest to mocny akcent, który silnie kontrastuje ze spokojnym początkiem tomu i nie jest to kontrast do końca przyjemny. Moim zdaniem tym razem zabieg nie był aż tak trafny, jak poprzednio – w Ostatniej sadze opowiadanie stanowiło ścisły prequel wydarzeń i pozwalało czytelnikowi łatwiej odnaleźć się w niecodziennym świecie, tutaj natomiast jest to po prostu nakreślenie dodatkowej sceny, nie aż tak cennej z perspektywy czytelnika.

Nie będę przekonywała, że Trylogia Nordycka jest najlepszą opowieścią, z jaką miałam do tej pory styczność, a gdybym miała ją komuś polecać, wybrałabym grono tych, którzy są zainteresowani dawną kulturą skandynawską. Fani fantastyki, których klimat nordyckiej mitologii w jakiś sposób pociąga, z pewnością łatwiej odnajdą się w fabule i języku pierwszych dwóch części, niż ja – osoba całkowicie „zielona” w tym temacie. Mimo wszystko muszę pochwalić Marcina Mortkę za pomysł, konsekwencję i konstrukcję fabularną trylogii, a także pracę włożoną w budowanie języka i wykorzystanie faktów. To całkiem niezła opowieść, choć ja zapewne już do niej nie wrócę.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.


Ostatnia saga  |  Świt po bitwie  |  Wojna runów

niedziela, 27 września 2015

Maurice Druon – "Królowie przeklęci"

Zawsze byłam zwolenniczką tezy, że historia ludzkości dostarcza nam opowieści co najmniej równie ciekawych jak te, które serwują nam pisarze na podstawie swojej własnej wyobraźni. Na bazie autentycznych wydarzeń z powodzeniem można zbudować niejedno opowiadanie, powieść, a nawet – jak udowadnia Maurice Druon – epicką sagę, która zajmie czytelników na długie godziny. Bardzo chciałam sprawdzić, czy i mnie przypadną do gustu osławieni Królowie przeklęci, a dziś możecie obserwować skutki mojego spotkania z pierwszą częścią cyklu.

W skład najnowszego wydania wchodzą trzy powieści: Król z żelaza, Zamordowana królowa i Trucizna królewska. Fabuła rozpoczyna się w roku 1314 wraz z rozpoczęciem panowania Filipa IV Pięknego i trwa przez kolejne lata, ukazując kulisy walki o władzę – nie tylko we Francji, ale i w całej XIV-wiecznej Europie. Nie brak tu zarówno rozgrywanej na wysokich szczeblach polityki, jak i wielkich namiętności i społecznych niepokojów; słowem – wszystko, czym żył ówczesny świat, znajduje swoje odzwierciedlenie na kartach tej powieści. Akcja jest wartka, dynamiczna i zajmująca, a tematyka pozwala czytelnikowi na całkowite zaangażowanie.

Muszę przyznać, że moje odczucia co do tej powieści są dość mieszane. Z jednej strony widać wyraźnie, że jest to książka stworzona z wielkim zaangażowaniem, z drugiej jednak – jej czytanie wcale nie przyszło mi łatwo. Autor włożył bardzo dużo pracy zarówno w analizę źródeł, jak i dostosowanie historii do potrzeb czytelnika – trzeba Druonowi oddać, że ma naprawdę wielki dar i wrażliwość pozwalającą w odpowiedni sposób przerobić opowieść, aby stała się atrakcyjna. Jedne wątki są uwypuklone, inne ukryte; w jednej chwili rządzi romans, w innej aspekty społeczne, wreszcie zaś wojna i intrygi czysto polityczne. To niesamowita wartość tekstu, która sprawia, że ma on szansę trafić do wielu osób i sporej rzeszy naprawdę się spodobać.

Duże pochwały należą się autorowi także za stosunek do opowiadanej historii i prezentowanych bohaterów. Całość fabuły ujęta jest naprawdę szeroko i nawet jeśli wziąć pod uwagę, że sporo jest w tym wszystkim fikcji i wyobraźni, ciągi przyczynowo-skutkowe zostały nie tylko zachowane, ale i uwidocznione. Czytelnikowi zostają ukazane zarówno motywy, jak i sposoby działań postaci, a sposób ich przedstawienia pozwala na samodzielną analizę i wyciąganie wniosków. Domniemania autora są trafne i trzeba przyznać, że uzupełnił on luki w wiedzy historycznej na tyle dobrze, że autentyczność opowieści nie została zachwiana.

Nie jest jednak tak, że cykl ma same zalety i nic, co pozwalałoby ocenić go negatywnie. Choć autor poświęcił czas również na dopracowanie językowe i stylistyczne, ów aspekt potrafi stać się przekleństwem czytelnika, zwłaszcza w przypadku zbiorczego wydania o tak pokaźnej objętości. Opisy są rozbudowane, barwne, a stylizowany i niełatwy język uderza w odbiorcę już od pierwszej strony. Lektura powieści wymaga uwagi i skupienia, nie jest zatem tak, że możemy całkowicie się odprężyć i pozwolić lekturze płynąć, całkowicie nas relaksując. Znacznie wydłuża to czas czytania, co w moim przekonaniu nie należało do zalet; liczyłam, że powieść mnie porwie, a tak naprawdę chwilami mocno się z nią męczyłam.

Trudno odmówić Królom przeklętym epickości – szeroko zakrojony projekt literacki został stworzony z rozmachem i właściwym przygotowaniem, zarówno technicznym, jak i merytorycznym. Wielowątkowość i spojrzenie na poruszane problemy z różnych stron sprawia, że wielu czytelników odnajdzie tu coś wartego uwagi, a opowieść z pewnością znajdzie wielu fanów. Niestety, mnie zwyczajnie brakuje czasu na takie książki, więc za wadę poczytuję zarówno jej objętość, jak i fakt, że napisana jest językiem w pewnym sensie dystansującym czytelnika. Nie umniejsza to jednak jej największej wartości – udowadniania, że nie potrzeba smoków, karłów i elfów by opowiedzieć naprawdę niesamowitą historię.






Za możliwość poznania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Elizabeth Massie - "Dynastia Tudorów. Królowa traci głowę"

Pamiętacie serial The Tudors? Kilka lat temu należałam do osób, które z zapartym tchem śledziły losy bohaterów znanych z historycznych książek - tak już miałam, że zachwycałam się tego typu wątkami fabularnymi dużo bardziej niż przygodami pewnego dziwacznego lekarza lub rozbitków na bezludnej wyspie. Prawdę mówiąc, produkcja Michaela Hirsta do spółki z Rodziną Borgiów były jedynymi serialami, które zdołały w stanie wciągnąć mnie na dłużej niż dwa odcinki. Nietrudno się zatem domyślić, że postanowiłam sięgnąć po papierową wersję losów Henryka VIII, gdy tylko pojawiła się ku temu okazja. Co prawda po zakupie odstraszyło mnie logo wydawnictwa na okładce, ale odwrotu już nie było, a mnie w końcu udało się sięgnąć po książkę powstałą na podstawie scenariusza słynnego serialu.

Henryka VIII nie trzeba chyba nikomu przedstawiać - to założyciel i pierwsza głowa kościoła anglikańskiego, reformator, tyran i nieposkromiony kochanek. Choć wybranką jego serca miała być Katarzyna Aragońska, niedługo po ślubie zorientował się, że nie może spędzić reszty życia u jej boku. Gdy w królewskim świecie pojawia się Anna Boleyn, Henryk postanawia unieważnić małżeństwo i zawrzeć nowe, przekonany, że tym razem los będzie dla niego łaskawszy. Aby to zrobić, musi się przeciwstawić papieżowi i całemu katolickiemu światu, który grozi mu ekskomuniką i wykluczeniem. Król jednak zawsze osiąga swoje cele...

Książka, podobnie jak drugi sezon serialu na którym jest oparta, odnosi się do okresu związku Henryka VIII z Anną Boleyn: od momentu pierwszych radykalnych decyzji o wygnaniu Katarzyny, aż do śmierci nowej królowej. Na początku byłam przekonana, że będę miała do czynienia z tanim, nieciekawym i monotematycznym tekstem o seksualnych podbojach króla, jednak szybko musiałam zweryfikować swoje poglądy - choć w tekście nie brakuje scen związanych z obyczajową sferą dworskiego życia, równie dużo mamy tutaj aspektów politycznych. Być może jest to specyfika tej akurat części rządów Henryka VIII - sam związek z Anną Boleyn był punktem zapalnym dla powstania nowego kościoła i katalizatorem napędzającym angielski antyklerykalizm. W każdym razie oprócz alkowy czytelnik odwiedza sale narad, tortur, cele a także biura rzymskich dygnitarzy. Urozmaicenie jest spore, akcja toczy się szybko i jest naprawdę wciągająca, co zdecydowanie dodaje książce wartości.

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy podczas lektury tekstu Elizabeth Massie jest specyficzny styl wypowiedzi, właściwy dla wszelkiego typu adaptacji. Książka pisana jest na podstawie serialu, widać więc wyraźny podział na sceny (czasem krótkie, jednoakapitowe, pozornie niezwiązane z samą akcją). W tekście dominują dialogi, które czasem na papierze wyglądają nienaturalnie, choć na scenie z pewnością nabrałyby charakteru. Poza tym język jest raczej bogaty i różnorodny, bynajmniej nie prostacki, choć odzwierciedlający raczej świat przedstawiony niż zachowania i emocje bohaterów - ten drugi aspekt jest w książce niezwykle zaniedbany.

Na zakończenie mogę tę książkę zdecydowanie polecić osobom, które serial widziały, tym którzy go lubili, a także jednostkom o dobrej wyobraźni - trzeba włożyć nieco pracy w wizualizowanie sobie opisywanych scen i nie zawsze ma się dostęp do tych cech bohaterów, których w przypadku serialu możemy domyślić się choćby z mimicznej ekspresji aktorów. Tym niemniej dla mnie lektura nie była wcale trudna, wręcz przeciwnie - tekst czytało się naprawdę dobrze. Wciągnęłam się zarówno w sferę polityczną, jak i międzyludzką i sama byłam w szoku, jak bardzo momentami emocjonowałam się tym, co czytam. Mimo że historię Henryka VIII znałam dość dobrze, autorom udało się pokazać mi ją od innej strony i bardzo mi się to spodobało.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (majowy motyw - biżuteria)

poniedziałek, 10 lutego 2014

Bernhard Schlink - "Lektor"

„Lektora” znałam jedynie jako film, choć i to stwierdzenie jest mocno przesadzone. Mam płytę DVD, słyszałam, że jest to podobno wybitne dzieło. O treści nie miałam jak dotąd zielonego pojęcia, podobnie o tym, że jest adaptacją jakiejkolwiek książki. Zapewne dalej żyłabym w nieświadomości, gdyby koleżanka w samym środku sesji (rychło w czas) nie zaopatrzyła mnie w kilka niezbyt pokaźnych książek, w tym „Lektora” właśnie. Oczywiście od razu zabrałam się do czytania i przyznaję, że nie żałuję tej decyzji ani trochę.

Długo rozważałam, jak ubrać w słowa opis treści książki i postanowiłam nie wykraczać poza ramy narzucone przez teksty okładkowe. Historia zaczyna się, gdy piętnastoletni Michael nawiązuje romans ze starszą o 20 lat kobietą. Relacja między nimi jest niezwykle specyficzna nie tylko ze względu na różnicę wieku, ale też niezwykłą wręcz schematyczność i powtarzalność każdego dnia. Bohaterowie odnajdują spokój w stałości i rytualnych wręcz zachowaniach, a jednym z nich jest czytanie książek na głos przez Michaela. Gdy romans kończy się gwałtownie wraz z ucieczką Hanny, chłopak, którego świat rozpadł się na kawałki, nie podejrzewa, że kilka lat później rozpozna dawną kochankę na sali sądowej, wśród oskarżonych o zbrodnie byłych strażniczek obozu koncentracyjnego.

Przyznam szczerze, że początki z tekstem Schlinka były trudne. Mimo niewielkiej objętości (książka ma nieco ponad 150 stron), czytało się go nie najlepiej. Byłam zła na wydawnictwo, że w opisie okładkowym umieściło prawdziwą profesję Hanny, święcie przekonana, że jest to jedyna zawarta w książce tajemnica. W każdym razie niemiłosiernie irytowało mnie zachowanie bohaterki – zapomniałam chyba, że czytam utwór skąd inąd uznany za wybitny i że zachowania bohaterów prawdopodobnie zostaną uzasadnione. Porzuciłam więc resztki empatii i wyraźnie Hannę zniecierpiałam. Z czasem mój sąd oczywiście uległ zmianie, ze złości przeszłam w zadumę, a wydarzenia, do których na początku odnosiłam się z dystansem, w końcu pochłonęły mnie bez reszty.

Niemal do samego końca zastanawiałam się, co jest tu wątkiem, a co tłem. Historia z okresu II wojny światowej wdarła się do książki tak nagle i skutecznie, że przyćmiła pierwszą, wolną od moralnych dywagacji, część. Po skończeniu lektury wiem już, że dla mnie jest to historia tylko i wyłącznie o Hannie i jej niezwykłym życiu. Mimo iż narratorem jest Michael, iż to jego życie, codzienność i odczucia poddawane są wnikliwej analizie, mimo silnego wątku historyczno-moralnego, najbardziej wyrazistą postacią była właśnie strażniczka, skrywająca niezwykły sekret i mieszankę przedziwnych cech charakteru.

W tej książce nic nie jest jednoznaczne, a interpretacji treści jest zapewne tyle, ilu czytelników. Dla mnie lektura wiązała się z niezwykłymi emocjami, mogłam też na nowo spojrzeć na historię, której uczę się od lat. Taka refleksja pozwala dostrzec ludzi tam, gdzie jak dotąd widziało się tylko litery składające się na obco brzmiące nazwiska. Poza tym zarówno język, styl, jak i niezwykła psychologiczna wnikliwość autora, pozwalają zaliczać tę książkę do literatury naprawdę wysokich lotów. Mam nadzieję, że film jest zrobiony równie dobrze, bo zabrałam go do domu na ferie – czuję, że muszę jeszcze lepiej poznać tę historię i liczę, że się nie zawiodę.

piątek, 17 stycznia 2014

Ariana Franklin - "Tajemnica grobowca"

Czasem (a nawet często) bywa tak, że kupuję książki ze względu na cenę, pobieżnie tylko zerkając na okładkowy opis i klasyfikując tekst jako mieszczący się w moim guście lub nie. Tak było również w tym przypadku – tekst wyszperaliśmy na taniej półce w antykwariacie, po czym trafił na regał, czekając na lepsze czasy. Gdyby nie Sylwuch i jej wyzwanie, najprawdopodobniej czekałby długo. Byłam jednak zmuszona po niego sięgnąć i ostatecznie jestem zadowolona z takiego obrotu sprawy. 

Książka Ariany Franklin to klasyczny kryminał historyczny, osadzony w XII-wiecznej Anglii w początkach panowania Henryka II Plantageneta. Mnisi z opactwa Glastonbury odnajdują wówczas tajemniczą trumnę ze szczątkami dwóch osób, które uznają za należące do króla Artura i Ginewry. Gdyby podejrzenia okazały się prawdą, byłoby to niezwykle wygodne zarówno dla zniszczonego kataklizmami opactwa, jak i dla króla, który chciałby ukrócenia wszelkich legend o Arturze, wykorzystywanych do podjudzania buntowników. By potwierdzić, do kogo należą szczątki, Henryk posyła po swoją zaufaną medyczkę, Adelię, zwaną przez niego „mistrzynią sztuki śmierci” ze względu na podstawy patologii, którymi się posługuje.

Zawsze z radością witam postaci samodzielnych kobiet o ciętym języku, a do takich właśnie należy Adelia. Jest silna, choć sytuacja społeczna zmusza ją do podróżowania i działania w towarzystwie opiekuna – lorda Mansura. To on tytułowany jest doktorem, a ona – jego tłumaczką, jednak jest to tak naprawdę zgrabnie skonstruowana przykrywka. W rzeczywistości właśnie Adelia zajmuje się pacjentami, rozwiązuje zagadki i podejmuje decyzje, ponadto doskonale potrafi zadbać o własne interesy. Jest odważna, zdecydowana, wykształcona i pewna siebie. Zdecydowanie nie można nazwać jej postacią nijaką. Właściwie posiada ona tylko jedną poważną słabość, a jest nią biskup Rowley, jej dawny kochanek.

Tak, w kryminał wpleciony jest wątek miłosny, ale absolutnie nie zaburza on równowagi akcji. Dawne sentymenty bohaterów wydają się naturalne i ubarwiają dodatkowo i tak ciekawą fabułę. To kolejny aspekt książki – wielowątkowość. Czasem można mieć wrażenie, że akcja ma się ku końcowi, ale to tylko pozory – rozwiązanie jednych spraw niesie za sobą kolejne niedomówienia i do samego końca wiele wątków pozostaje nierozwiązanych. Dodatkowym atutem są niejednoznaczni bohaterowie, tutaj nikogo nie można ocenić na pierwszy rzut oka.

Już dawno nie zdarzyło mi się czytać książki do drugiej w nocy, a w przypadku tego kryminału tak właśnie było. Akcja wciągnęła mnie bez reszty, a fakt, że na ostateczne rozwiązanie trzeba było czekać niemal do samego końca, tylko to zainteresowanie podsycił. Mogę powiedzieć jasno: ta niepozorna książeczka kryje naprawdę niezłą historię, dobrze skonstruowanych bohaterów i ciekawą tematykę. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć (a ja tymczasem zajmę się poszukiwaniem pozostałych dwóch tomów opowieści o średniowiecznej pani patolog).

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (styczniowy motyw - kwiaty) 

niedziela, 12 stycznia 2014

Maryse Condé – "Ja, Tituba, czarownica z Salem"

Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz miałam styczność z tą książką. Już w Bibliotece dla Dorosłych na sławetnej ladzie wypatrzyłam czerwoną okładkę, a chwilę później słowo „Salem” w tytule. Ha! Idealne wpasowanie w moje zainteresowania. Kojarzyłam, że wówczas książka zrobiła na mnie duże wrażenie i teraz, po paru latach, postanowiłam ją sobie sprawić i dołączyć do kolekcji. Z każdą chwilą okazywało się, jak mało z niej zapamiętałam, ale to dobrze – dzięki temu mogłam odkrywać ją na nowo z pełnym zainteresowaniem.

Pierwszy przykuwający uwagę aspekt tekstu Maryse Condé, to pamiętnikowa narracja. Opowieść snuta jest przez samą bohaterkę – Titubę, Murzynkę z Barbadosu, jedną z pierwszych oskarżonych w słynnym procesie o czary z 1692 roku. Choć w książce dominuje fikcja literacka, to jednak sama bohaterka jest postacią rzeczywistą, a wydarzenia przedstawione w książce osadzone są wokół trzonu czasoprzestrzennego, skonstruowanego z dużą wnikliwością w oparciu o fakty historyczne. Takie połączenie pozwala wynieść z czytania coś więcej niż tylko miłe spędzenie czasu. Autorka zgrabnie lawiruje między zdarzeniami, uzupełniając luki w nich zawarte własną opowieścią i wciąga nas w losy pozornie najbardziej zapomnianej postaci związanej z procesami z Salem. Opowieść Tituby zaprezentowana jest na dobrym poziomie. Czytelnik otrzymuje historię dziewczynki zrodzonej z gwałtu, wcześnie osieroconej, a co za tym idzie – niezwykle doświadczonej przez los. To opowieść o silnej, młodej kobiecie, która, mimo prostego spojrzenia na świat i wielu przeciwności, stara się żyć najlepiej jak się da. Do ostatnich chwil niesie pomoc i nawet oczywiste niesprawiedliwości, jakich doświadcza, nie są w stanie złamać jej charakteru.

Jednak nie jest to książka wyłącznie o dziejach Tituby, legendy barbadoskich Murzynów. To także historia wskazująca na genezę fenomenu, jakim jest zbiorowe szaleństwo mieszkańców Salem. Zagadką pozostaje dla mnie, jak kilkorgu dzieciom udało się wywołać tak wielką burzę, kiedy to wszelkie wartości upadły, a dotychczasowi przyjaciele stawali się wrogami i oskarżali się nawzajem, chroniąc własną skórę. Maryse Condé dobrze obrazuje ówczesną społeczność Salem jako podatny na wpływy grunt. Purytańska tradycja i wychowanie w poczuciu wszechobecnego grzechu sprawiły, że o czystość wizerunku dbano obsesyjnie. Emocje, które nie miały bezpośredniego ujścia w zachowaniach, znalazły je wewnątrz ludzi, zatruwając jadem ich serca i umysły. Podobnie jak Tituba zastanawiam się, gdzie wówczas tak naprawdę czaił się Zły? Pomiędzy dorosłymi, łasymi na nieszczęście innych i dostrzegającymi najmniejszy błąd bliźniego? Wśród dzieci, które przez zakazy nie miały możliwości harmonijnego rozwoju i szukały ujścia dla własnej energii? Jedno jest pewne – najmniejsze pole do popisu Szatan miał w celach, gdzie osadzono rzekome czarownice. Te kierowały się raczej wolą przeżycia niż nienawiścią.

Lubię tę książkę za dar opowiadania autorki, ciekawą historię i połączenie faktów z fascynującą opowieścią. To nie jest bajka o złej czarownicy, która dostaje to, na co zasłużyła. Tituba jest raczej znachorką, szeptuchą, która żyje by pomagać innym. Trudno orzec, czy przyczyną jej zguby jest to, że za bardzo lubi miłość, nie mogąc żyć bez mężczyzn, czy raczej zbyt duże zaufanie jakim darzy ludzi w ogóle. W mojej opinii, mimo wielu nieszczęść i bólu jakich doświadczyła, można stwierdzić, że jej życie było pełne, a to, co przeszła, niezwykle ją wzbogaciło. Dzięki temu właśnie jest to ciekawa opowieść, przepełniona sensem i ludzką mądrością. 

sobota, 28 września 2013

Ewa Stachniak - "Katarzyna Wielka. Gra o władzę"

Moje zainteresowanie książką jest zrozumiałe – Zofia Augusta von Anhalt-Zerbst jest jedną z moich ulubionych postaci historycznych; postacią barwną i niejednoznaczną, Imperatorową Wszechrusi i Semiramidą Północy, mecenasem kultury i krwawą tyranką. W dodatku moją podwójną imienniczką! Trudno się zatem dziwić, że mając sposobność zagłębić się w książce Ewy Stachniak, od razu z niej skorzystałam…

Na wstępie powiem, że dla osób, które nie miały styczności z opisami tej książki, nieco zaskakujący może się wydać sposób narracji. Całą historię opowiada postać wykreowana – Barbara, córka polskiego introligatora, która dzięki umiejętnościom swojego ojca i szczęśliwej obietnicy carycy Elżbiety trafia na dwór Imperatorowej. Najpierw jako służąca, stopniowo wspina się po szczeblach dworskiej „kariery”. Zostaje zauszniczką Elżbiety i najbliższą przyjaciółką młodziutkiej Zofii. Jest baczną obserwatorką, a dzięki jej subiektywnym odczuciom, ocena życia carycy staje się dużo pełniejsza.

Historia opisywana w książce zaczyna się na długo przed przybyciem Zofii do Rosji, ale mam wrażenie, że jest to zabieg celowy, obrazujący czytelnikowi genezę sytuacji, w sam środek której niespodziewanie trafia młodziutka księżniczka. Pozwala to także od samego początku obserwować zachodzące w Zofii zmiany. A jest ich sporo, trudno bowiem przywyknąć do tak nieprzyjemnych warunków – zmiennych nastrojów carycy, zawistnych dwórek, komentujących każdy ruch, zauszniczek, dzielnie donoszących swojej pani o poczynaniach każdego… By żyć w takim środowisku trzeba stać się twardym, nawet jeśli nie miało się takiego zamiaru.

Taka też staje się Zofia. Wraz z przyjęciem imienia Katarzyny przyjmuje nową siebie, ucząc się, jak radzić sobie na dworze. Choć spotyka ją wiele cierpień, nie okazuje słabości – prawie nikomu. Prawie, ponieważ czasem odzywa się w niej mała dziewczynka, potrzebująca miłości i opieki, a dzieje się to – jak nietrudno się domyślić – w towarzystwie mężczyzn, których darzy uczuciem. Niestety nie wszyscy na to zasługują… Na szczęście w chwilach kryzysowych, ukształtowany przez lata cierpień charakter Katarzyny nie zawodzi – znajduje ona siłę, by w kluczowym momencie stanąć na czele zamachu stanu, który otwiera jej drogę do władzy i tronu samodzielnej władczyni, Imperatorowej Wszechrusi.

Brak mi trochę w tej książce dokończenia dziejów carycy o czas jej rządów, choć oczywiście autorka sprawnie rozwiązuje ten problem, nie dając Barbarze możliwości kontynuowania opowieści. Trochę żal, bo to właśnie późniejszy okres życia Katarzyny jest tym najbardziej fascynującym. Z drugiej strony temat ten jest omówiony wzdłuż i wszerz zarówno w książkach historycznych, jak i w literaturze, wszak, jak wspomniałam na samym początku, jest to jedna z najbarwniejszych i najbardziej niejednoznacznych postaci XVIII-wiecznej Europy. To, na czym postanowiła skupić się Ewa Stachniak jest przedstawione dobrze i pomysłowo. Konstrukcja świata i postaci odpowiada mojej wiedzy i oczekiwaniom. I trudno nie zgodzić się, że autorka zaprasza nas w ciekawą podróż na „głupi dwór rozdanych ról”, jak to pisał Kaczmarski w utworze „Sen Katarzyny II”.

piątek, 20 września 2013

Oliver Bowden - "Assassin's Creed: Objawienia"


Powieści pisane na kanwie gier komputerowych to taka dziwna kategoria książek wywołująca mieszane uczucia. Z jednej strony wiadomo, że są to książki pisane na zlecenie, przez nie zawsze utalentowanych pisarzy, powstające wyłącznie w celu zmaksymalizowania zysków ze znanej marki. Z drugiej jednak strony wielu graczy, urzeczonych światem stworzonym przez twórców gry, z radością pozna inne przygody i historie umiejscowione w znanych im krainach.

Nieco inaczej ma się sprawa w przypadku książek opartych na serii Assassin's Creed. Powieści wydawane pod tą marką w żaden sposób nie rozszerzają uniwersum znanego z ekranu komputera (lub z telewizora, jeśli ktoś preferuje rozgrywkę na konsoli), są natomiast jego przekładem z wersji wirtualnej na papierową. Fani serii mogą być zawiedzeni, ponieważ z książek nie dowiedzą się nic nowego, ale wielu z nich chętnie będzie ponownie śledzić przygody Asasynów. Takie rozwiązanie ma zaletę dla czytelników, którzy w gry komputerowe nie grali - poznają historię w całości, od początku, nie będą mieli poczucia, że brakuje im jakiejś wiedzy potrzebnej do pełnego zrozumienia fabuły.

"Assassin's Creed: Objawienia" to czwarta powieść z serii, oparta na grze o tym samym tytule (aczkolwiek tytuł gry nie został przetłumaczony na język polski). Autorem tej, jak i wszystkich pozostałych książek z cyklu, jest Oliver Bowden, dzięki czemu czytelnik ma gwarancję, że wszystkie części napisane są podobnym językiem i utrzymane na podobnym poziomie.

Głównym bohaterem "Objawień" jest znany z dwóch wcześniejszych tomów Ezio Auditore da Firenze. Tym razem mistrz Bractwa Asasynów wyrusza na bliski wschód, gdzie w ruinach twierdzy Masjaf ma nadzieję odnaleźć bibliotekę Altaira, swojego poprzednika sprzed trzech stuleci. Wyprawa się nieco komplikuje - na miejscu Ezio napotyka na swojej drodze Templariuszy, którzy również chcą zdobyć wiedzę zawartą w zaginionej bibliotece. Dodatkowo, by otworzyć do niej drzwi, trzeba odnaleźć 5 kluczy ukrytych w Konstantynopolu. Ezio udaje się zatem do stolicy Imperium Osmańskiego gdzie zostaje wciągnięty w problemy tamtejszych asasynów oraz w walkę o władzę nad imperium otomanów.

Ciężko jest jednoznacznie ocenić tę książkę. Fabuła powieści szybko porusza się do przodu i potrafi wciągnąć czytelnika na długie godziny. Niestety dość często występują w niej "niespodziewane komplikacje" bądź zbiegi okoliczności, których liczba zdecydowanie przekracza normę. O ile w wypadku gry było to niezauważalne i działało na jej korzyść, o tyle tutaj jest to zbyt widoczne, a niekiedy irytujące. Nie jest to jednak wina autora książki, gdyż to nie o on stworzył historię w niej zawartą. Warto jednak wspomnieć, że wszystkie powieści z cyklu pozbawione są pewnego nadrzędnego wątku, który występuje w grach, co moim zdaniem jest dobrym rozwiązaniem - dzięki temu powieści zachowują swój spójny charakter i są w stanie trafić do szerszego grona odbiorców.

Pod kątem warsztatu literackiego książka jest dobra, ale nie wybitna. Zdania konstruowane są w sposób prosty i lekki w przyswajaniu, aczkolwiek powieść nie straciłaby na tym, gdyby było w niej mniej akapitów, które w całości składają się ze zdań prostych. Pewnym problemem są też dialogi - podczas czytania bardzo często byłem przekonany, że zostały one po prostu słowo w słowo spisane z wersji komputerowej. I o ile wypowiadane przez bohaterów gier brzmiały one znakomicie, o tyle w wersji papierowej wydają się być sztuczne i sztywne. Problemem są też pojawiające się pojedyncze słowa bądź zdania w ojczystych językach postaci. W wielu momentach występuje ich za dużo, więc w celu zrozumienia fabuły czytelnik musi co chwilę skakać do znajdującego się na końcu książki słowniczka (który to, notabene, jest bardzo niekompletny).

Reasumując: "Assassin's Creed: Objawienia" to powieść dobra, ale nic ponadto. Historia w niej opowiedziana jest spójna i ciekawa, dodatkowo nie jest przeznaczona wyłącznie dla osób, które grały w grę komputerową o tym samym tytule. Mimo sporej objętości lektura książki się nie dłuży, a niedociągnięcia techniczne tylko nieznacznie obniżają komfort płynący z czytania. Oceniam tę pozycję na solidne sześć i polecam ją zarówno fanom wirtualnych przygód asasynów, jak i miłośnikom fikcji historycznej.

czwartek, 19 września 2013

Nicolas d'Estienne d'Orves - "Sieroty zła"

Promocje nie sprzyjają oszczędzaniu pieniędzy. Na tegorocznej (tegowakacyjnej?) mieliśmy w planach skompletowanie całego cyklu Henninga Mankella o Kurcie Wallanderze. Plan nie do końca się udał, ale kiedy Sylwek przyniósł mi książkę ze swastyką na okładce, w dodatku, sądząc po opisie, traktującą o medycznych badaniach na dzieciach… Musiałam ją mieć, bądźmy szczerzy. Problemy z promocją nie miały znaczenia a właściwie tylko wzmogły moje chęci, natomiast fakt, iż w całym sklepie tylko jeden egzemplarz (w stanie takim, jak inne) podłączony był pod promocję, pozostawię bez komentarza.

Niestety, przyznać muszę, że nie ja pierwsza dałam się skusić opisem tejże książki. Powiem na wstępie: „Sieroty zła” rozczarowują, a na pewno rozczarowały mnie. Jest to faktycznie powieść wielowątkowa, w której niby wszystko jest jasno skonstruowane i przemyślane, ale wiele historii nie znajduje w niej satysfakcjonującego wyjaśnienia. Przede wszystkim mamy tu do czynienia z dużą liczbą ciekawych postaci, a o każdej z nich można by napisać osobną książkę. Anӓis, młoda dziennikarka, która (nieprzypadkowo, jak się okazuje) prowadzi całą sprawę; gromadząc materiały do książki odkrywa prawdę o samej sobie. Clemѐnt, zakochany w niej chłopak, który wciąga ją w całą sprawę. Vidkun, pochodzący ze Skandynawii eks-aktor filmów klasy Z…Przeszłość każdego z nich jest niejasna i zawikłana, niestety w różny sposób wyjaśnia się ją w tej książce.

Za ciekawą można uznać konstrukcję czasową, wydarzenia dzieją się bowiem niejako na dwóch płaszczyznach – niektóre rozdziały dotyczą czasów współczesnych, inne natomiast opowiadają historię sprzed lat. Pozwala to utrzymać napięcie w książce, dzięki dawkowaniu informacji czytelnik ma wrażenie, jakby brał czynny udział w śledztwie, samodzielnie analizując poszlaki i odkrywając historię wraz z bohaterami. Jest to zabieg tym lepszy, że wśród fragmentów „sprzed lat” znajdują się zarówno zwykłe opowieści, jak i fragmenty dokumentów oraz książek. Duży plus.

Jak już wspominałam wcześniej, pomimo przyjemności z samej lektury i dobrej konstrukcji czasowej, książka pozostawia pewien niedosyt. Zdecydowanie wolę pozycje, w których prawda odkrywa się stopniowo, a nie jest skupiona w ostatnich rozdziałach. Jedynym bohaterem, który tak naprawdę dowiaduje się całej prawdy jest Vidkun – co zrozumiałe, w końcu jest tutaj bohaterem głównym, choć to nie jego imię pojawia się najczęściej. Jeśli chodzi o wątek główny, który skłonił mnie do sięgnięcia po tę pozycję, czyli działalność Lebensbornu, porwania dzieci, wyspę Halgadom.. Wyjaśnienie wątku mamy szybkie, moim zdaniem lekko naciągnięte i napisane jakby na siłę, natomiast obrazy, którymi operuje autor nie zdziwią nikogo, kto choć raz odwiedził jakikolwiek nazistowski obóz.

Kończąc powoli muszę przyznać, że książka jest dobrym początkiem poszukiwań ciekawostek w temacie badań genetycznych prowadzonych przez nazistów. Może pokazać kierunek, w którym należy się udać, by poszerzyć swoją wiedzę w tym zakresie, choć jeśli chodzi o miłośników tego tematu, nie dowiedzą się  z niej zbyt wiele nowego. Pozostaje tylko fikcją literacką i choć rodzi pytanie „co by było, gdyby..” w kontekście chociażby potajemnego „tworzenia” aż do dziś czystej rasy aryjskiej, to jest to tylko chwilowa zaduma, którą większość z nas i tak włoży między bajki.