Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 27 października 2019

Agnieszka Olejnik – „Dworek w Miłosnej”, „Szczypta nadziei”



Zadbany dworek w stylu angielskim pozornie nie pasuje do wielkopolskiej wsi. A jednak stoi tam od dawna: zbudowany z wielkiej miłości, nienaruszony mimo wojny, doglądany przez ostatnią dziedziczkę, wiekową panią Bognę, oraz Antoniego – jej jedynego przyjaciela. Lecz, jak wiadomo, życie nie trwa wiecznie, a pani Bogna, jak do tej pory nie szukająca rodzinnego towarzystwa, musi zaplanować przyziemne sprawy. Malowniczy dworek postanawia zostawić w spadku dwóm krewnym: kuzynkom Adzie i Monice.

Dworek w Miłosnej to opowieść o wielu postaciach, których losy krzyżują się na terenie malowniczej posiadłości. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele na temat fabuły powiem jedynie, że zawirowań obyczajowych nie zabraknie, a ścieżki bohaterów wielokrotnie skręcą w dziwnych kierunkach, przeplatając się nawzajem. Z resztą czego innego można by się spodziewać, skoro w Miłosnej znajdziemy szereg barwnych postaci: Monikę i Igora, których małżeństwo wisi na włosku, ich dzieci, Adę, samotną matkę dorastającego syna, a także wspomnianego już pana Antoniego, który jest przedstawicielem starszego, zupełnie innego pokolenia. W Miłosnej mieszają się różne energie i przekonania, młodość przeplata się ze starością, a dojrzałość niejednokrotnie przegrywa z dziecięcą wręcz naiwnością.

Jestem zachwycona tym, w jaki sposób historie bohaterów opisywanych w tym cyklu chwytają nas za serce. Przyznam otwarcie, że podczas lektury dość szybko rozdzieliłam sympatie i antypatie, a pewnym bohaterom kibicowałam znacznie bardziej niż innym. Zwłaszcza druga część wywołała u mnie wiele emocji (niekoniecznie pozytywnych), aż usiadłam i zaczęłam zastanawiać się nad tym, z jaką łatwością oceniamy ludzkie wybory. Czy to w fikcyjnych opowieściach, czy w prawdziwym życiu, wolimy wszystko upraszczać i widzieć świat czarno-biało, by jak najlepiej pasował do naszej wizji. A przecież o tak wielu czynnikach nie mamy zielonego pojęcia...

Czytając te książki uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz, za którą kocham prozę akurat tej autorki. Jako nastolatka często sięgałam po powieści obyczajowe i choć były dla mnie ciekawe, rzadko pojawiały się w nich wątki, do których mogłam się jakoś odnieść, czy bohaterowie, z którymi dałabym radę się zidentyfikować. Tymczasem w powieściach Agnieszki Olejnik niejednokrotnie znajduje się przestrzeń na to, by opowiedzieć historie również młodszego pokolenia. To nie są obyczajówki wyłącznie o dorosłych i ich problemach; w większości książek autorki równie ważni są nastolatkowie oraz młodsze dzieci. Myślę sobie, że to cenne wątki, które nadają opowieści autentyczności i zupełnie nowego wymiaru w porównaniu do innych przedstawicieli gatunku.

Nie będę ukrywała, że Agnieszka Olejnik to jedna z moich ulubionych autorek powieści obyczajowych. Uwielbiam jej wrażliwość, sposób przekazu i to, w jaki sposób konstruuje swoich bohaterów. Dworek w Miłosnej oraz Szczypta nadziei wywołały we mnie sporo emocji; czasem nawet odkładałam książkę, bo, mówiąc wprost, bohaterowie tak bardzo mnie wkurzali. Nie dlatego, że coś było z nimi nie tak, przeciwnie – są wykreowani tak dobrze, że łatwo jest wczuć się w ich sytuację i zastanowić się, co zrobilibyśmy na ich miejscu (haha!). To jest właśnie (moim zdaniem) największa wartość powieści obyczajowych: pozwalają nam na przeżywanie pewnych emocji, nawet jeśli nasze życie nam ich nie dostarcza.


niedziela, 30 grudnia 2018

Najlepsze książki 2018 roku






Zanim zabrałam się za pisanie tego posta, zajrzałam szybko do zeszłorocznego zestawienia i muszę przyznać, że jestem zaskoczona! W 2017 prym wiodła u mnie fikcja literacka  wszystkie 5 najlepszych książek pochodziło z beletrystyki. Dopiero teraz widzę, jak wiele się w moim czytaniu zmieniło; dziś znacznie częściej szukam w książkach informacji, inspiracji i wsparcia, a nie tylko czystej rozrywki. Stąd też dzisiaj aż 4 propozyje "rozwojowe"  mam nadzieję, że na coś się Wam przydadzą.

piątek, 12 października 2018

Kryminały i thrillery na jesienne wieczory



Pewnie jestem tendencyjna, ale tak, jak lato kojarzy mi się jednoznacznie z czytaniem lekkich obyczajówek, tak jesień i zima pchają mnie w objęcia opowieści nieco bardziej mrocznych. Perspektywa długich wieczorów z herbatą i kocem nie byłaby dla mnie kompletna, gdyby nie dobry kryminał w ręce. Jeśli macie tak samo (albo po prostu szukacie czegoś w tym klimacie), przygotowałam dla Was kilka rekomendacji. 

wtorek, 12 czerwca 2018

A.G. Riddle – „Pandemia”



Zawsze gdy mam sięgnąć po powieść, która ma więcej niż 400 stron, zbieram się do tego bardzo, bardzo długo. Kładę ją na widoku, patrzę na nią i szukam odpowiedniego momentu, żeby zacząć. Czasem jednak warto w końcu się przełamać, bo można trafić na prawdziwą perełkę, która nie tylko nas nie zanudzi, ale też wciągnie bez reszty na dzień, dwa lub jeszcze więcej. A na dokładkę zafunduje nam porządnego czytelniczego kaca.

wtorek, 29 maja 2018

Co czytać w czerwcu? Subiektywny przegląd zapowiedzi



Miesiąc temu, kiedy szykowałam pierwszy post z zapowiedziami, byłam pewna, że liczba książek na przestrzeni kolejnych miesięcy będzie oscylowała w granicach 5. Jak bardzo się pomyliłam! Może to wysyp nowości przed martwym sezonem letnim (chcę tak myśleć!), ale fakty są takie, że wyszparałam aż 9 pozycji, które pojawią się na rynku w czerwcu, a które bardzo, bardzo chciałabym przeczytać (lub już czytałam i polecam z całego serducha). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, opinie o nich pojawą się na blogu w najbliższych tygodniach.

sobota, 28 kwietnia 2018

Co czytać w maju? Subiektywny przegląd zapowiedzi



Długo broniłam się przed szykowaniem na bloga postów z zapowiedziami  głównie dlatego, że nie miałam na nie zbyt dobrego pomysłu, a nie chciałam powielać schematów i tworzyć niekończących się list. Z drugiej strony zawsze zależało mi, aby nasz blog zawierał przydatne informacje, a zapowiedzi zdecydowanie do nich należą. Długo zastanawiałam się nad tym, jaka forma byłaby odpowiednia i ostatecznie doszłam do wniosku, że najlepiej będzie postawić na prostotę: po prostu wspomnę Wam o tych książkach, które sama planuję zakupić. Średnio jest ich około 5, więc tak przygotowane posty nie będą zbyt długie i, mam nadzieję, przyjemnie będzie się je czytało.

sobota, 24 marca 2018

Rachel Abbott – „Droga ucieczki”



Chyba się starzeję... Jako czytelnik coraz bardziej leniwy i coraz mniej chętny na eksperymenty, z niczego nie cieszę się tak bardzo, jak ze znalezienia kolejnego autora-pewniaka, którego teksty trzymają równy, wysoki poziom. Po przeczytaniu trzeciej książki Rachel Abbott z radością stwierdzam, że udało mi się to po raz kolejny. I jeden problem przy zakupie z głowy!

niedziela, 14 stycznia 2018

Agnieszka Olejnik – „Cuda i cudeńka”



Bardzo dawno nie miałam w rękach pełnoprawnej powieści obyczajowej z gatunku tych lekkich i przyjemnych, które otulają jak dobry, miękki koc – od dłuższego czasu balansuję gdzieś w okolicach kryminałów i thrillerów, czyli powieści z trudnymi tematami, które wywołują wiele emocji. Potrzebowałam odmiany, potrzebowałam czegoś, przy czym będę mogła się wyluzować. I choć o tym, że pod choinką znalazłam właśnie powieść Agnieszki Olejnik, zdecydował przypadek, jestem bardzo zadowolona. Bo wszystko wskazuje na to, że właśnie takiej książki potrzebowałam.

piątek, 12 stycznia 2018

Remigiusz Mróz – „Większość bezwzględna”



Długo zastanawiałam się, czy w ogóle chcę sięgnąć po drugi tom serii W kręgach władzy. Tak naprawdę poprzednia część była moim zdaniem... poprawna. Przyzwoita, ale bez większego entuzjazmu, w dodatku okraszona porównaniami do House of Cards, z którym, poza politycznym tematem, nie ma zupełnie nic wspólnego. Z drugiej strony sama konstrukcja opowieści i pomysł, jaki miał na nią autor, pozytywnie mnie zaskoczyła. Można więc powiedzieć, że ostatecznie po Większość bezwzględną sięgnęłam wiedziona ciekawością, co też Remigiusz Mróz zafunduje nam tym razem.

środa, 10 stycznia 2018

Rachel Abbott – „Szóste okno”


Koniec roku 2017 minął mi zdecydowanie pod znakiem thrillerów i kryminałów – okazało się, że tych nieprzeczytanych mam na półkach całkiem sporo, więc postanowiłam coś z tym zrobić. Trzeba Wam wiedzieć, że mój zachwyt tymi gatunkami przebiega lawinowo: często mam od nich bardzo długie przerwy, ale gdy sięgnę po jedną książkę, mam ochotę na kolejne, kolejne i kolejne. Na dobry początek sezonu wybrałam Rachel Abbott – czytałam już jedną z jej książek, która bardzo mi się spodobała, więc czułam się z autorką w miarę pewnie. Śpij spokojnie nie wystrzegło się co prawda kilku mankamentów, ale było książką na tyle dobrą, że po Szóstym oknie spodziewałam się wszystkiego co najlepsze.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Remigiusz Mróz – „Przewieszenie”


Po niemal półtorarocznej przerwie wróciłam do serii o komisarzu Forście. Dlaczego? Nie ukrywam, że głównym powodem była premiera czwartej części cyklu, a konkretnie chęć usprawiedliwienia się przed samą sobą po zakupie Deniwelacji. Bo przecież czytam, prawda?

Na wstępie muszę zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze Ekspozycja podobała mi się raczej średnio, mimo że na co dzień lubię klimaty Dana Browna i niezniszczalnych superbohaterów rodem z powieści/filmów sensacyjnych. Po prostu tym razem proporcje zostały źle dobrane (przynajmniej moim zdaniem) i całość nie spełniła moich (może nieco wygórowanych) oczekiwań. Po drugie: rozpoczynając Przewieszenie miałam z głowy zaskoczenie Mrozowskim zakończeniem, bo dzięki gronu życzliwych, spoilerowych blogerów znałam treść osławionego cliffhangera. Sami rozumiecie, że byłam nastawiona niespecjalnie pozytywnie. Ale przynajmniej nie ma, że ktoś mi zamydli oczy zaskakującym finiszem tak, że zapomnę o wszystkich słabościach, które wyłapałam.

Podczas lektury nie obyło się bez zaskoczeń, Przewieszenie jest bowiem powieścią zupełnie inną niż Ekspozycja. Choć właściwie temat jest ten sam (Bestia z Giewontu znów morduje, Forst tropi, bla bla), momentami miałam wątpliwości, czy na pewno czytam drugi tom tej samej serii. Zagrożenie, z którym mierzy się główny bohater, przybiera zupełnie inny charakter, akcja rozkłada się na mniejszy czas i teren, a tym samym klimat powieści jest znacznie bardziej ciężki i przytłaczający. Nie mamy już dojmującego poczucia, że Forst sobie poradzi, bo do "zwykłych" niebezpieczeństw dochodzą prokuratorskie oskarżenia, a tych nie można się pozbyć metodami siłowymi. Komisarzowi coraz trudniej się bronić, a przez to, choć wciąż tropi, sam również staje się zwierzyną, co sprawia że zaczynamy postrzegać go zupełnie inaczej.

Tak jak wspomniałam, Przewieszenie rozgrywa się w węższych ramach czasowych, więc siłą rzeczy nie ma tu miejsca na rozbudowaną zagadkę kryminalną czy antropologiczną. Wiemy, kto jest sprawcą przestępstw, nie ma więc czego rozwiązywać i szukać. Druga część cyklu skupia się zatem na czymś innym: kształtującej się relacji mordercy ze ścigającym go komisarzem: pojawiają się elementy obsesji i specyficzne próby nawiązania kontaktu. Mam wrażenie, że w tym względzie Mróz przygotowuje sobie treść pod Trawers, gdzie spodziewam się rozwinięcia tematu, a może również konfrontacji postaci (tylko błagam, nie piszcie mi w komentarzach, czy miałam rację; wiem, że wszyscy mają już za sobą trzecią część, a fani Mroza żyją Deniwelacją). 

Warto wspomnieć również o tym, że w Przewieszeniu do grona oponentów Forsta dołącza Dominika Wadryś-Hansen, prokurator. Póki co uważam, że nie jest to najbardziej trafna kreacja, bo na tle tak symbolicznych postaci jak skupiający najgorsze skojarzenia na temat swojego fachu Gerc, czy przełożony Forsta, inspektor Osica, kobieta wypada po prostu blado i zupełnie bez wyrazu. Tym niemniej czekam cierpliwie, bo być może w kolejnej części dowiemy się o niej czegoś więcej, a tym samym obraz jej osoby stanie się pełniejszy i bardziej interesujący.

Drugi tom serii o Forście wywołał we mnie mieszane uczucia, bo choć był ciężki i dynamiczny, tak jak lubię, to jednak znów czegoś mi tu brakowało. Mimo to po skończeniu lektury machinalnie sięgnęłam po Trawers i zaczęłam czytać, więc chyba jest w tych postaciach i historii coś, co mnie przyciąga... Póki co zapowiada się, że część trzecia znów różni się od poprzednich, więc nie ukrywam: jestem bardzo zainteresowana. Odezwę się za kilka dni, kiedy kolejną część przygód Forsta będę miała już za sobą.


niedziela, 14 maja 2017

Rachel Abbott – „Śpij spokojnie”


O ile bardzo często sięgam po różnego rodzaju kryminały, o tyle z thrillerami i gatunkami pokrewnymi od jakiegoś czasu jest mi mocno nie po drodze. Kilka razy zawiodłam się na niezbyt przemyślanym pomyśle albo psychologicznej głębi, która kończyła się na opisie okładkowym – to wystarczyło, aby skutecznie mnie zniechęcić. Czasem jednak zdarzają się rekomendacje, obok których nie można przejść obojętnie. Właśnie tak było w przypadku Izabeli Niemiec, która na swoim (kosmetycznym, bądź co bądź) kanale na Youtubie zachwalała książki Rachel Abbott. Wciągające, emocjonująca, autentyczne – takie cechy były przez Izę wskazywane, i to właśnie one zaważyły na mojej decyzji o tym, by spróbować. Zamówiłam jedną. Na próbę. Z promocji.  A teraz wiem, że na 100% będą kolejne.

Olivia Brookes zdaje się przyciągać problemy. W przeszłości zniknął jej partner, kilka miesięcy później w tajemniczych okolicznościach zmarli rodzice, a dwa lata temu kobieta zgłosiła na policję zaginięcie męża i dzieci podejrzewając porwanie. Dziś sytuacja jest zgoła odwrotna, bo to Olivia znika bez śladu, a jej mąż wraz z policją rozpoczyna poszukiwania. Sprawa jest tym dziwniejsza, że z domu nie zniknęło właściwie nic: żadne ubrania czy rzeczy osobiste. Brakuje tylko kobiety, trójki dzieci i… wszystkich ich zdjęć.

Mimo sceptycznego nastawienia na samym początku lektury muszę przyznać, że bardzo szybko wciągnęłam się w opowiadaną historię. Ani się spostrzegłam, kiedy miałam za sobą 40, potem 100 stron, a tempo ani na chwilę nie zwolniło właściwie do samego końca. Sprawa zaginięcia Olivii jest bardzo skomplikowana, oparta na różnorodnych zależnościach i sięgająca wielu lat wstecz, dzięki czemu mogła zostać przez autorkę naprawdę misternie posplatana. Rachel Abbott wykonała świetną robotę: wykorzystała wiele danych aby stworzyć całą zagadkę, ale także by skuteczne odciągać czytelnika od prawidłowego rozwiązania: podczas lektury aktywnie tworzyłam sobie w głowie teorie na temat tego, co dokładnie się wydarzyło (i wydarzy), a jednak stale musiałam je weryfikować. Praktycznie do samego końca coś mnie zaskakiwało, a opowieść nie przestawała być interesująca.

Nie zawiodłam się również pod względem sfery emocjonalnej i psychologicznej w powieści. Autorka świetnie odwzorowała stopniowe uzależnianie się ofiary od oprawcy, wszystkie jego działania, a także ich przyczyny i skutki. Rozdziały, w których narratorem staje się Olivia lub Robert, są bardzo cenne, bo pozwalają zajrzeć w umysł obu kluczowych postaci i zrozumieć zależność między nimi. Świetnie wypada odwzorowanie relacji rodzinnych, postępowanie poszczególnych postaci. Autorka naprawdę potrafi budować napięcie, a my po prostu za nim podążamy przeżywając niemal to samo, co bohaterowie.

Czy mam jakieś zarzuty? Zdarzają się sceny, w których dialogi są tak nieautentyczne, że czuć poważny zgrzyt; jest to o tyle ciekawe, że w pozostałych miejscach (czyli w większości) autorka radzi sobie z nimi świetnie. Wygląda to tak, jakby pomysł na pewne sceny nie był do końca dopracowany, a z drugiej strony były one kluczowe dla całej zagadki i musiały ostatecznie się pojawić. Denerwowały mnie również wewnętrzne spoilery – niepotrzebne wybieganie w przyszłość. Pod postacią drobnych uwag w stylu „miał jeszcze usłyszeć jej śmiech” autorka zdejmuje nam z barków część napięcia i lęku o bohaterów, ale jednocześnie zabija niepewność i zdradza stanowczo zbyt dużo.

Są autorzy i książki, którym można wybaczyć wiele i tak jest właśnie w tym przypadku. Ze spoilerami czy nie, Śpij spokojnie jest po prostu świetnym thrillerem, który wywołuje w czytelniku autentyczne emocje, wciąga bez reszty i przez to zachwyca. Zdążyłam już zapomnieć, jakie to uczucie, kiedy kończy się tak dobrze trzymającą w napięciu książkę, a po tej lekturze mam zamiar wrócić na dłużej do kryminałów i thrillerów i znów poszukać tej przyjemności. Na pewno kupię również kolejne powieści autorki (a właściwie w międzyczasie zdążyłam już jedną zamówić) – mam co do nich naprawdę duże oczekiwania.


wtorek, 24 stycznia 2017

Remigiusz Mróz – „Wotum nieufności”

Marszałek Sejmu, Daria Seyda, budzi się rano w podwarszawskim motelu, nie wiedząc jak się tam znalazła i co tak naprawdę wydarzyło się poprzedniego wieczora. Brzmi jak spory problem, prawda? Oczywiście, zwłaszcza w obliczu wszystkich trudności, którymi już niebawem los obciąży panią Marszałek. Seyda znajdzie się bliżej polityki najwyższego szczebla, niż kiedykolwiek mogłaby się przypuszczać: po niespodziewanym odejściu prezydenta zajmie jego miejsce i będzie musiała rozpocząć wcześniejszą kampanię wyborczą, na którą nikt nie jest przygotowany. No, może poza Patryk Hauerem, młodym politykiem, którego jednoosobowy sztab potrafi błyskawicznie dostosować się do sytuacji i przygotować plan drogi na szczyt.

Gdy wybieramy w Polsce parlamentarzystów, nikt tak naprawdę nie myśli o tym, że w przypadku, gdy coś się stanie z Prezydentem, to Marszałek Sejmu przejmie władzę w kraju. Nawet jeśli taka sytuacja miała już miejsce za życia nas wszystkich, właściwie całkiem niedawno, większość z nas nie łączy w głowie tych urzędów. Cieszę się, że Mróz postanowił skorzystać z tego właśnie elementu prawa. Bałam się trochę, co tak naprawdę ciekawego można powiedzieć o naszym rodzimym, politycznym podwórku, jednak kiedy obserwowałam pierwsze sceny, targi odbywające się między postaciami właściwie już od samego początku i stopniowo wchodziłam w machinę zależności, którą stworzył autor, wiedziałam już, że fabuła będzie mi się podobała. Jasne, w książce znajdziecie wiele elementów naginających rzeczywistość, na czele z tym, że taki nawał nieszczęść w ciągu kilku miesięcy zdestabilizowałby politykę znacznie bardziej, niż miało to miejsce w Wotum nieufności, jednak political fiction rządzi się swoimi prawami, a jednym z nich jest właśnie stworzenie korzystnego układu w kraju i za granicą, nawet jeśli nie odwzoruje on idealnie rzeczywistości. 

Nie wiem, czy ktoś nabiera się na chwyty marketingowe i porównania stosowane w opisach okładkowych, ale muszę to napisać: Wotum nieufności naprawdę ciężko nazwać polskim House of cards. Owszem, jest to książka dotycząca polityki i brudnych spraw na różnych szczeblach władzy, ale brakuje jej jednego zasadniczego elementu, który wyróżnia książki Michaela Dobbsa i znany na całym świecie serial: próżno tu szukać odpowiednio charyzmatycznego bohatera. Uwaga czytelnika rozbita jest na dwie postaci i mam wrażenie, że również interesujące cechy zostały podzielone po równo między bohaterów. Ani Seyda, ani Hauer nie zaciekawili mnie jakoś szczególnie i choć mieli swoje cele, odbierałam ich raczej jako trybiki w pewnej większej machinie – zwłaszcza jeśli chodzi o totalnie zmanipulowaną panią Marszałek. Brakowało mi charyzmatycznego, bezwzględnego, nastawionego na jasny cen Underwooda/Urquharta, a w szczególności cennych uwag dotyczących polityki. Niestety, ale takie jest właśnie moje pierwsze skojarzenie z tytułem serialu i powieści, a wszystkie inne elementy wspólne nie wykraczają poza cechy gatunku, jakim jest political fiction.

Chociaż nie, jest jedna cecha, która łączy Wotum nieufności z książkową wersją House of cards – rozwlekłość niektórych scen związanych stricte z działaniami politycznymi. W sferze prawniczej Remigiusz Mróz porusza się niezwykle sprawnie i ma wielki dar do przemycania wszelkiej wiedzy jakby mimochodem, w taki sposób, ze zupełny laik (jak ja) nie czuje się przytłoczony meandrami prawa. Tutaj natomiast aż tak płynnie nie jest, przez co są w książce miejsca, przez które mnie osobiście brnęło się dość trudno. Nie była to oczywiście męczarnia – kiedy ktoś tak sprawnie operuje słowem, jak Mróz, o żadnych mękach nie może być mowy – ale znaczący spadek tempa czytania i płynącej z niego satysfakcji. Są sceny, które można ominąć podczas lektury bez szkody dla ogarnięcia fabuły. Są też takie, które są ważne, ale same w sobie mocno rozwleczone.

Ogólna konstrukcja powieści przypominała mi nieco tę w Behawioryście – tam również na samym początku dostaliśmy pewną informację o bohaterze, która stanowiła zagadkę przez całą książkę i była przypominana na każdym kroku, mimo że nie widzieliśmy bezpośredniego powiązania między nią a główną akcją. U Edlinga to była „sprawa z dziewczyną”, u Seydy – tajemniczy epizod zaniku pamięci. W obu przypadkach rozwiązanie zagadki trochę mnie rozczarowało i nie było… no cóż, aż tak ważne, jak mi się wydawało. Z drugiej strony w Wotum nieufności, klasycznie już dla Mroza, na plus można zaliczyć zakończenie – autor powinien dostać odznakę polskiego Mistrza Cliffhangerów, bo to, jak wywraca życie swoich bohaterów pod koniec kolejnych powieści, to naprawdę poziom mistrzowski. Powinnam się już do tego przyzwyczaić, ale wciąż jestem zaskakiwana. 1:0 dla autora!

Gdybym miał krótko powiedzieć o Wotum nieufności, chyba postawiłabym na stwierdzenie: całkiem przyzwoite. Duży plus dla autora za pomył na political fiction w naszych polskich realiach, bo miałam duże wątpliwości, czy to w ogóle może być ciekawe. House of cards to to nie jest, z książką wspólny jest polityczny temat i rozwlekłość niektórych scen, a do tego typu porównań brakuje dominującego, ciekawego bohatera, który kradłby naszą czytelniczą uwagę. Dodatkowo są momenty, gdy przez książkę zwyczajnie się brnie, nawet pomimo ogólnie płynnej fabuły. Mimo to skłamałabym, gdybym powiedziała, że Wotum… mi się nie podobało. Jestem chyba podatna na te dramatyczne zakończenia, bo mam w głowie milion scenariuszy, jak to wszystko mogłoby się potoczyć. Cóż, jak widać najpewniej sięgnę po kolejną część. 


sobota, 10 grudnia 2016

Remigiusz Mróz – „Behawiorysta”

W jednym z opolskich przedszkoli uzbrojony mężczyzna przetrzymuje pracownice i dzieci. Policja jest bezradna, bowiem zamachowiec nie ma żadnych żądań, a oddział antyterrorystyczny przebywa poza miastem. Co gorsza, porywacz transmituje materiał z przedszkola na swojej stronie – nazywając zdarzenie preludium do Koncertu Krwi szybko zyskuje w mediach miano Kompozytora. Od tej pory obywatele staną się świadkami niebywałego okrucieństwa; ba, sami będą mogli wziąć w nim pośredni udział... Aby schwytać przestępcę, uruchomione zostaną wszelkie siły – policja zgłosi się m.in. do okrytego złą sławą byłego prokuratora Gerarda Edlinga, specjalisty od ludzkich zachowań.

Formułując opis fabularny powieści miałam niemały problem, jak to zgrabnie ująć, a gdzieś z tyłu głowy kołatało mi się: „brzmi sztampowo!”. Jak mogłoby być inaczej? Porwanie, przedszkole, morderca pragnący rozgłosu, wydalony ze służby stróż prawa (w tym przypadku nie policjant, a prokurator)… Wszystko to gdzieś już kiedyś mieliśmy, wymieszane w tych czy innych proporcjach. Tak, jest to powieść pod wieloma względami schematyczna, a podczas lektury czuje się wyraźnie, że należy do obszaru literatury popularnej. Czy jest w tym coś złego? Nie. Czy mi to w jakimkolwiek stopniu przeszkadzało? Również nie. Najważniejsze jest bowiem to, że jest to bardzo dobra literatura popularna. Powieść jest nie tylko wciągająca, ale też trzyma w napięciu, realizuje więc założenia thrillera i w moim odczuciu spełnia pokładane w niej oczekiwania.

Autor zbudował całą historię na tzw. dylemacie wagonika, który sprowadza się do szeregu moralnych rozważań nad wartością życia. Czy można zabić jedną osobę, aby uratować kilka innych? Czy lepiej oszczędzić kogoś nieuleczalnie chorego, czy bandytę, który przecież może się zmienić? Co jest lepsze – śmierć, czy oszpecenie na resztę życia? Zapraszając widzów do udziału w swoim czynie Kompozytor nie tylko zdejmuje z siebie część odpowiedzialności, ale także urządza pewnego rodzaju eksperyment społeczny, który obnaża ciemną stronę naszej psychiki. Już sama ilość wejść na stronę Koncertu Krwi jest przerażająca, a fakt, że znaczna część tych osób oddała swój głos, pokazuje, jak łatwo nam upchnąć odpowiedzialność gdzieś z tyłu głowy, gdy nasze decyzje mają jedynie wirtualny (przynajmniej dla nas) wydźwięk, a my sami pozostajemy anonimowi. Jakkolwiek mogłoby się wydawać, że Mróz sięgnął tu po fantastykę, obawiam się, że może to być mylne wrażenie – smutny to będzie wniosek, ale zachowanie tłumu w realnym świecie prawdopodobnie wyglądałoby właśnie tak, jak w Behawioryście, przynajmniej w jakimś stopniu.

Kiedy opowiadałam Sylwkowi swoje wrażenia po lekturze tej powieści i szukałam odpowiednich słów na opisanie jej wydźwięku, podsunął mi jedno, bardzo trafne określenie: gorzka. Dokładnie taka jest książka Remigiusza Mroza, takie właśnie wrażenie robi zakończenie. Mam poczucie, że pomysł na tę opowieść wynika z jakichś smutnych wniosków, bo do tej pory w książkach autora nie było tyle mroku, a zwroty akcji zwykle miały jakąś dobrą stronę. Tutaj atmosfera jest ciężka i przytłaczająca, zwłaszcza gdy przychodzi nam mierzyć się z zakończeniem – zaskakującym, ale wciąż nie jestem pewna, czy w sposób pozytywny. Do tego dochodzą refleksje, które uruchamiają się w czytelniku, gdy zaczyna wchodzić głębiej w temat dylematu wagonika (a świetną okazją i przyczynkiem do dalszego poznawania może być posłowie). Wieczór pełen rozmyślań mamy właściwie gotowy.

Na koniec chciałabym poruszyć jeszcze jeden temat, mianowicie kwestię konstrukcji postaci. W przypadku Kompozytora otrzymujemy niemal pełną historię, która w pewnym stopniu pozwala prześledzić, jakie czynniki wpłynęły na kształtowanie się psychopatycznej osobowości. W moim odczuciu temat nie został wyczerpany, ale przywykłam już do tego, że w thrillerach i kryminałach pewne rzeczy dotyczące sprawcy zostają pominięte, główne światło zostaje rzucone na obecne czyny, a przeszłość służy tylko jako narzędzie do pokazania głównych punktów zwrotnych. Niestety znacznie większe rozczarowanie przyniosła mi postać Behawiorysty. Od samego początku książki czytamy o tym, że został zwolniony przez „sprawę z dziewczyną” i właśnie tak jest to nazywane przez całą opowieść. Charakterystyczna fraza pojawia się na tyle często, że przyciągała mój wzrok jak magnes i podbijała ciekawość; miałam wrażenie, że jest napisana drukowanymi literami. Strasznie chciałam wiedzieć, co tak naprawdę nawyczyniał Edling i bardzo mocno wyczekiwałam rozwiązania. I wiecie co? Totalnie mnie rozczarowało. Podobnie z resztą jak znajdujący się na końcu wybieg fabularny łączący postać Behawiorysty z Kompozytorem, który… no cóż, mnie się nie podobał.

Behawiorystę pochłonęłam w dwa dni, od razu, kiedy tylko trafił w moje ręce. Mimo że ostatnio bardzo mało czytam, tej książce udało się utrzymać moją uwagę na tyle, że nie miałam ochoty w ogóle jej odkładać. Oprócz szybkiej, wyważonej akcji z wieloma zwrotami, powieść ma dwie ogromne zalety związane z treścią: refleksję nad dylematem wagonika oraz nad tym, czy osoba, która fascynuje się psychopatami, sama nosi w sobie nieujawniony mrok. Autor umieścił w swojej książce wiele elementów, które każą nam się zastanowić nie tylko nad tym, co zrobilibyśmy na miejscu postaci, ale także w jaki sposób doświadczenia wczesnego dzieciństwa nas ukształtowały. Pochylił się nad zachowaniami społecznymi i moim zdaniem wyciągnął wiele celnych wniosków. Czytelnikom zaś dał okazję do zastanowienia, co niesamowicie sobie cenię. Z tych właśnie przyczyn Behawiorystę mogę serdecznie Wam polecić.


poniedziałek, 22 lutego 2016

Natasza Socha, Magdalena Witkiewicz – „Awaria małżeńska”


Gdy jakiś czas temu w odmętach Internetu pojawił się fragment Awarii małżeńskiej, przepadłam – scena z poszukiwaniem amarantowej puszki całkowicie mnie kupiła swoją prostotą, prawdziwością i humorem. Wiedziałam, że muszę tę książkę mieć i właściwie już wiele tygodni przed premierą przebierałam nogami na myśl, że to już niedługo, już niebawem… Jak się zapewne domyślacie, przez ten czas w mojej głowie pojawiło się wiele wymagań co do tekstu. Czy zostały spełnione? TAK!

Wszystko zaczęło się od kota. To życie małej, puchatej kulki chciał oszczędzić kierowca autobusu wykonując gwałtowny manewr wymijania. Kot potrącony został tak czy siak, wyzionął ducha na miejscu, za to w wyniku manewru poszkodowani zostali obywatele, w tym dwie kobiety, które doznały poważnych złamań i wylądowały w szpitalu, oraz dwaj mężczyźni, których co prawda na miejscu wypadku nie było, ale z racji urazów żon z dnia na dzień zostali – nie bójmy się tego słowa – sierotami. Pozbawieni pomocy partnerek, z dziećmi na głowie, bez jakiegokolwiek wsparcia od tej pory muszą radzić sobie sami. I nagle okazuje się, że rzeczywistość prac domowych nie jest taka prosta… Pranie nie robi się czyste, suche i wyprasowane od machnięcia czarodziejskiej różdżki, nauczyciele mówią do rodziców w dziwnym, nieznanym języku, w dodatku zagadkami, dzieci nie mogą i nie chcą jeść wszystkiego, co podsunie im się pod nos, a do galowego stroju nie pasują różowe rajstopki! Brzmi jak niezły chaos, prawda? I właśnie tak jest.

Awaria małżeńska to zbiór scen z życia, które mogłyby przydarzyć się w wielu polskich domach. Choć opowieść jest naprawdę mocno przerysowana, to jej fragmenty są tak zwyczajne, znane i bliskie, że naprawdę trudno się z nimi nie zgodzić; w zestawie tworzą mieszankę przesadną i miejscami absurdalną, ale każdy z osobna brzmi naprawdę wiarygodnie i prawdopodobnie. Obserwujemy zatem ojców, którzy próbują okiełznać domowy chaos – dogadać się z dziećmi, utrzymać ład i porządek, załatwić wszystkie ważne sprawy – podczas gdy ich żony mogą służyć im jedynie telefoniczną poradą, co z resztą również czynią niezbyt chętnie. Trudno temu zaprzeczyć – panom w Awarii… się obrywa, miejscami dosyć mocno, jednak naprawdę spodziewałam się, że będzie w tym względzie znacznie gorzej.

Jak nietrudno się domyślić, wielką siłą opowieści jest humor i styl. Nie czytałam dotąd książek żadnej z autorek, nie jestem więc w stanie stwierdzić, która odpowiada za jaką część tekstu, ale wiem jedno – obie wykonały świetną robotę, która dała niesamowity efekt. Opowieść jest trafna, dobrze ujęta i wciągająca, sceny przedstawione są z ironią, lekko złośliwie, ale zawsze w dobrze dobrany sposób. Książkę czyta się szybko, bardzo przyjemnie i niejednokrotnie przychodzi nam walczyć ze spojrzeniami ludzi dookoła, jeśli czynimy to w miejscu publicznym – podczas lektury nie sposób powstrzymać się od śmiechu.

Po Awarii małżeńskiej spodziewałam się świetnej rozrywki i właśnie to otrzymałam. Podczas lektury bawiłam się świetnie i myślę, że podobnie zareaguje wiele kobiet, zwłaszcza tych, które rzadko spotykają w swoim otoczeniu sprawiedliwy podział domowych obowiązków. Mimo tego, że sporo tu ironii i nieźle obrywa się panom za ich brak zaangażowania na co dzień, myślę, że z opowieści płyną dwa bardzo ważne morały. Pierwszy dotyczy tego, że mężczyźni dla własnego dobra powinni przynajmniej w jakimś stopniu angażować się w prowadzenie domu (choćby po to, by nie zginąć w awaryjnej sytuacji); drugi natomiast mówi, że my, kobiety, powinnyśmy im na to pozwalać. Często bowiem wina leży również po naszej stronie, bo same dusimy w zarodku wszelkie pomocowe odruchy, by kilka chwil później narzekać, jak wiele jest na naszej głowie; tymczasem żadna z nas nie musi być perfekcyjna, a dom nie-idealnie też całkiem nieźle funkcjonuje.


sobota, 9 stycznia 2016

Lisa Genova – „Motyl”


Z racji pewnego uczelnianego projektu w krótkim czasie przyszło mi dwukrotnie zmierzyć się z tematyką choroby Alzheimera w fikcyjnym, literackim ujęciu. Zaczęłam od wersji łagodniejszej, czyli Słów pamięci, jednak o tej książce opowiem Wam dopiero za kilka dni. Pierwszeństwo postanowiłam oddać powieści starszej, bardziej rzetelnej i moim zdaniem pod każdym względem lepszej. Długo czekałam na Motyla i nareszcie miałam okazję zweryfikować stawiane mu oczekiwania…

Alice Howland jest kobietą aktywną – fizycznie, zawodowo i społecznie. Nikt z jej otoczenia, a także ona sama, nie spodziewa się, że narastające trudności z pamięcią mogą mieć związek z postępującą chorobą Alzheimera. Gdy pada diagnoza, przychodzi czas na całkowite przemodelowanie życia. Jak szybko Alice zacznie tracić sprawność umysłową? Kto podejmie nad nią opiekę? Czy przekazała gen odpowiedzialny za chorobę trójce swoich dzieci? Życie toczy się dalej, jednak jego bieg całkowicie się zmienia, a my mamy okazję towarzyszyć Alice w jej walce z coraz bardziej ograniczonym umysłem.

Wiele osób pyta mnie, jak wygląda książka o chorobie Alzheimera. Czy narracja jest urywana, pełna powtarzanych, niepełnych zdań? Nie. Okazuje się, że można stworzyć dobrą powieść na ten temat unikając podobnych dosłowności. Lisa Genova udowodniła, że można pisać zwyczajnie i w ten zwyczajny sposób oddać chaos panujący zarówno w głowie chorego, jak i jego otoczeniu. W Motylu Alzheimer jest pełnoprawnym bohaterem, a nie tylko tłem; jego obecność jest niezbędna dla fabuły i stanowi integralny element świata przedstawionego. Autorka przekazuje nam bardzo dużo rzetelnej wiedzy z zakresu przyczyn, przebiegu i leczenia, a przy tym opowiada nam ciekawą i poruszającą historię.

W Motylu znajdziemy szereg różnorodnych postaci o charakterystycznych cechach, a każda z nich ma swoje bardzo ważne miejsce wśród opisywanych wydarzeń. Autorka nie skupia się jedynie na pokazaniu sytuacji Alice – doskonale odwzorowane są również trudności, z którymi zetknąć się musi jej rodzina. Osoba z postępującym Alzheimerem staje się coraz większym obciążeniem dla najbliższych, a każdy z nich odbiera to w zupełnie inny sposób: mąż, który traci główne wsparcie w osobie żony i nie ma możliwości odreagowania stresu, starsze dzieci, które muszą odnaleźć się w nowej sytuacji, młodsza córka, która z jednej strony łaknie relacji z matką, a z drugiej wie, że coraz ciężej ją w ogóle podtrzymać… Każda z tych osób jest inna od samego początku i do końca zachowuje swój własny rys w relacji z chorobą Alice.

Powieść Lisy Genovy ma jeszcze jedną, ważną cechę – mimo trudnej tematyki i momentami przygnębiającego nastroju jest to historia naznaczona walką i miłością do życia. Główna bohaterka nie poddaje się, a jej otoczenie staje na wysokości zadania, jednak przy tym wszystkim autorce udało się zachować wyważenie i autentyzm. Nie ma tutaj pustych, cukierkowych gestów i niezwykłych, pełnych cudów zbiegów okoliczności, a fabuła, podobnie jak sama choroba Alzheimera, nieubłaganie dąży do negatywnego końca. Po drodze znajdujemy jednak portret kobiety silnej, która nie ma zamiaru tanio oddawać swojej osobowości i tożsamości.

Motyl to zdecydowanie książka trudna i wywołująca emocje – ciężko jest patrzeć na tak pełną życia bohaterkę, która stopniowo traci panowanie nad sobą i własnym życiem; ciężko patrzeć na jej otoczenie w obliczu trudnych decyzji, ciężko patrzeć na chaos i niecodzienność tej bardzo trudnej choroby. Autorce udało się przybliżyć nam istotę Alzheimera i opowiedzieć o nim w sposób prosty i bezpośredni, a przy tym zachować wszelkie wartości dobrej powieści obyczajowej. Książka zdecydowanie trzyma ten poziom, jakiego po niej oczekiwałam.

wtorek, 5 stycznia 2016

Remigiusz Mróz – „Ekspozycja”


To miała być recenzja bez zachwytów, peanów i tęsknoty za kolejnym tomem. Bez entuzjastycznych zawołań i bez rozpływania się. Notatki, które zostawiałam sobie na początku lektury, kazały spodziewać się nawet kilku złośliwości. I wiecie co? Kompletnie, całkowicie i totalnie mi nie wyszło.

Mogłoby się wydawać, że Giewont jako miejsce-symbol jest otoczony należytą uwagą i że, z racji dość odsłoniętej lokalizacji, nic niezwykłego nie może się na nim wydarzyć. Tym większe jest zdumienie opinii publicznej, gdy pewnego poranka na samym jego szczycie znalezione zostaje ciało mężczyzny, na domiar złego zawieszone na tamtejszym krzyżu. Już sam sposób dokonania i wyeksponowania zbrodni zwraca uwagę, a sprawa z każdą chwilą staje się bardziej podejrzana. W gardle ofiary zostaje odnaleziony numizmat, który ciężko na pierwszy rzut oka zidentyfikować, a jeden ze współprowadzących sprawę komisarzy nie tylko zostaje odsunięty od czynności, ale jest wręcz ścigany przez dotychczasowych przełożonych. Tropy i drogi ucieczki prowadzą za wschodnią granicę, jednak cała sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

Bohaterem kolejnego cyklu Remigiusza Mroza jest komisarz Wiktor Forst – policjant, który już kilkakrotnie podpadał przełożonym, aż wreszcie ci postanowili odsunąć go od prowadzenia działań śledczych. Ma opinię człowieka dziwnego i porywczego, domniemane problemy z alkoholem, a przy tym wszystkim zachowuje zdolność myślenia i racjonalnego oglądu sytuacji. Kreacja komisarza niczym nie odbiega od standardów wyznaczonych przez współczesnych twórców kryminałów – bohater świetnie wpisuje się we wszelkie aktualne schematy: nie ma rodziny, a jego przeszłość jest tajemnicza; od problemów ucieka w nałogi, ma również specyficzny stosunek do kobiet. W rozwiązywaniu zagadki towarzyszy mu dziennikarka Olga Szrebska i także ona (zarówno jako partnerka śledcza, jak i samodzielna postać) mieści się w tym, co jest nam już znane. Relacja bohaterów może dostarczać czytelnikowi rozrywki, bo oboje są dowcipni, a ich dialogi podszyte są wieczną słowną przepychanką, nawet gdy atmosfera zupełnie temu nie sprzyja.

W pewien schemat wpisuje się również sama konstrukcja książki, choć muszę przyznać, że kilka elementów mocno mnie zaskoczyło. Przede wszystkim na samym początku wszystko wskazywało na to, że będzie to klasyczny do bólu kryminał o dość prostej fabule, na szczęście ostateczne rozwiązania okazały się o niebo lepsze. Zdziwiłam się, że książka tak wiele ma wspólnego z tym wspaniałym typem opowieści, jakie pisze Dan Brown – obok zagadki trupa mamy tu także wątki związane z historią, kulturoznawstwem czy religią. Autor zdecydował się na wykorzystanie w książce wielu historycznych faktów i dostosował powstałą wokół nich teorię spiskową do własnych potrzeb; efekt jest naprawdę bardzo dobry. Choć mniej-więcej do połowy książki lekko się nudziłam, gdy tylko na jaw wyszły wszelkie kulturowe nawiązania, od razu się rozbudziłam i zapragnęłam więcej. Ten wątek bardzo, ale to bardzo mi się spodobał.

Nie do końca przekonała mnie za to dość nierównomierna i momentami powtarzalna konstrukcja akcji. Podczas lektury zdarzały się momenty, kiedy się nudziłam lub uważałam, że dana scena nie jest do końca potrzebna; innym razem sceny były tak dynamiczne, że aż zapierało dech. Wiele elementów fabuły sprowadzało się do tarapatów, w które wpadali bohaterowie, które z reguły kończyły się bijatyką i szaloną, acz zawsze superbohatersko skuteczną interwencją Forsta. Właściwie nie mam nic przeciwko temu – świat potrzebuje mocnych herosów, którzy śmiało stawią czoła każdemu niebezpieczeństwu i ja również lubię czytać powieści, w których takowi występują. W tekście pojawiają się również pewne znane schematy i klisze (ach, te wszędobylskie szyby wentylacyjne!), jednak wywołują one raczej sentyment niż znużenie.

Tak jak wspomniałam na początku, wydźwięk tej recenzji zapowiadał się mało emocjonująco, jednak zdarzyło się coś, co całkowicie wybiło mnie z tego rytmu i nastawienia, a mianowicie zakończenie. Mocnym, niespodziewanym akcentem Remigiusz Mróz obrócił w proch wszystko, co było budowane mniej-więcej od połowy książki i sprawił, że wszelkie emocje uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Tymi kilkoma zdaniami wyszedł całkowicie poza schemat i pozostawił mnie (i pewnie wiele innych osób) w stanie całkowitego zawieszenia. To było wredne… i cudowne jednocześnie. Po czymś takim mogę jedynie gapić się w ścianę i błagać o więcej, choć na początku wcale się na to nie zapowiadało.


środa, 25 września 2013

Susan Ee - "Angelfall"

Długo zastanawiałam się, czy napisać opinię o tej książce, tym bardziej że moje wrażenia na jej temat nie należą do zbyt pozytywnych. Na początku myślałam, że problem tkwi we mnie i z czasem przywyknę do specyfiki literatury młodzieżowej, jednak w miarę poznawania kolejnych tytułów z tego gatunku zrozumiałam, że to coś w samym „Angelfall” mi nie odpowiada.

Książka to historia Penryn, dziewczyny, która opiekuje się chorą umysłowo matką i niepełnosprawną siostrą w zniszczonym świecie, będącym polem rozgrywek politycznych między aniołami. Na jej drodze staje jeden z nich, a właściwie, technicznie rzecz ujmując, eks-anioł, pozbawiony jest bowiem swojego najważniejszego atrybutu, czyli spektakularnych anielskich skrzydeł. Stracił je poprzez odcięcie w walce i nosi przy sobie jak najdroższy skarb. Gdy na jego drodze staje Penryn, jest skrajnie wyczerpany i wymaga pomocy, przynajmniej w znalezieniu miejsca pozwalającego na spokojną regenerację. Ona zaś koniecznie chce odnaleźć drogę do anielskiego gniazda, by odnaleźć porwaną siostrę. Potrzebując siebie nawzajem bohaterowie wchodzą w dziwny układ, w którym w zdecydowanej większości przypadków to Raffe (a właściwie archanioł Rafael) stawia na swoim. Nie ma z tym z resztą problemów, bo Penryn wyraźnie się w nim podkochuje..

Prawdę mówiąc trochę żałuję, że przez całą książkę zmuszeni jesteśmy znosić takie właśnie akcenty, choć z powodzeniem cała książka mogłaby rozgrywać się w świecie aniołów. Kłótnie „na górze” i prawdziwe wojny polityczne, podszyte dużą dawką bezwzględności to świetny temat na dobrą literaturę fantasy. Zamiast tego autorka serwuje nam masę rozterek sercowych dorastającej Penryn, której zachowania są tak niekonsekwentne, że aż strach. Niby można przyjąć, że literatura młodzieżowa służy właśnie temu, żeby pokazać takie problemy, najbliższe nastolatkom i jak najbardziej prawdziwe. Zapewne również większość z nas, spotykając na swojej drodze prawdziwego anioła, piałaby z zachwytu… Jednak rozważania na temat kropelek wody spływających powoli po nagim torsie Raffego mocno kłują w oczy. Podobnie razi samo zachowanie bohaterki wobec towarzysza – więcej w tym wszystkim tupania nóżkami i przekornych zachowań z gatunku „chciałam dobrze” niż jakiegokolwiek konstruktywnego dialogu.

W moim mniemaniu książka jest zmarnowanym pomysłem o wielkim potencjale. Pierwszym odczuciem po jej zakończeniu był niedosyt i żal, że to właśnie Susan Ee trafiło takim dobrym pomysłem. Wojny aniołów, w których ludzie kompletnie się nie liczą, ukazujące te istoty jako bezwzględne i po trupach dążące do celu… To, co przychodzi na myśl podczas lektury to stwierdzenie „anioł też człowiek”, istoty ze świata Susan Ee niewiele mają bowiem wspólnego ze ślicznymi, okrąglutkimi postaciami z Biblii dla dzieci, które zawsze z uśmiechem zanoszą do Boga ludzkie modlitwy. Nie, zdecydowanie do aniołów z tego świata nie ma co się modlić, i tak najpewniej zabiją nas z zimną krwią, ewentualnie uczynią swoimi sługami.

Kończąc powoli – naprawdę życzę Susan Ee jak najlepiej, bo wyobraźnię ma dobrą, a warsztat zawsze można szlifować. „Angelfall” mnie nie zachwyciło, a szkoda, bo była to książka z naprawdę dużym potencjałem. Sięgnę pewnie po kolejne tomy, trochę z chęci kolekcjonowania doświadczeń związanych z młodzieżową postapokalipsą, a trochę pewnie wiedziona cieniem nadziei, że z czasem autorka pozostawi w spokoju ludzi i powie więcej o anielskim świecie. Brak mi na rynku takiej właśnie książki.