Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fabryka Słów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fabryka Słów. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 2 października 2017

Aneta Jadowska – „Szamańskie tango”



Niewiele jest serii, na premierę których czekam z niecierpliwością i ściśniętym sercem; niewielu bohaterów uwielbiam tak bardzo, że odkładam dla nich aktualnie czytane książki. Lekturę Szamańskiego tanga udało mi się odwlec dokładnie o jeden dzień – dłużej nie mogłam czekać. A gdy zaczęłam... cóż, po prostu nie byłam w stanie się oderwać!

Pojawienie się w życiu Witkaca córki, w dodatku również magicznej, musiało wywołać lawinę zmian: od teraz człowiek, który nie potrafi skutecznie zadbać o własny byt, ma pod opieką inną istotę – dumną, pewną siebie i skorą do lekkomyślności. A trzeba pamiętać, że magia to nie przelewki! Ten, kto używa jej nierozważnie, z pewnością prędzej czy później będzie potrzebował pomocy; szczęście, jeśli w pobliżu będzie ojciec gotów nadstawić karku dla dobra ukochanej córeczki. 

Druga część cyklu o Witkacym różni się znacząco od swojej poprzedniczki – zamiast dwóch nowelek poprowadzonych w trybie procedural otrzymujemy jedną, ciągłą opowieść. Choć pojawiają się pewne elementy utrzymujące historię w sferze realnej, znaczna część wydarzeń rozgrywa się w zaświatach, których do tej pory bohater unikał, jak tylko mógł. W ten sposób powieść staje się znacznie mniej urban, a bardziej fantasy, pozostając przy tym tak samo interesująca. Co ważne, seria nie straciła nic z lekkości, humoru i specyficznego klimatu, który wiąże się z bardzo charakterystyczną postacią Witkaca, policjanta-szamana, który ma wyraźne problemy z odpowiedzialnością i zaangażowaniem.

Od lat zachwycam się pomysłami Anety Jadowskiej na wykorzystanie różnych kultur i mitologii. W wykreowanym przez nią świecie rozmaite systemy religijne współistnieją nie czyniąc sobie żadnej krzywdy (przynajmniej na co dzień): zaświaty są pojemne, a bohaterowie trafiają dokładnie do tych bogów, których potrzebują. Uwielbiam odkrywać elementy związane z kolejnym wprowadzanym systemem i nie będzie kłamstwem, jeśli powiem, że ten związany z szamanizmem należy do moich ulubionych. Na drodze Witkaca staje cała plejada ciekawych bohaterów – wykreowane na podobieństwo dawnych bogów duchy opiekuńcze to barwne i głośne towarzystwo. Każdy z nich ma ciekawą osobowość i wiele ludzkich cech (głównie przywar), więc gdy zbierze się ich razem, dynamika grupy napędza się sama. 

Jak już wspominałam, świat książek Anety Jadowskiej jest bardzo pojemny. Jeśli szukacie nietypowego, zabawnego paranormal romance z bohaterami, którzy ciągle wpadają w tarapaty, odsyłam Was do cyklu o Dorze Wilk. Jeśli lubicie mocne, silne postaci kobiece o trudnych charakterach, serdecznie polecam serię o Nikicie. Natomiast jeśli wolicie pierwiastek męski w lekko niezdarnym wydaniu, za to z dużą dawką humoru, zapraszam Was do opowieści o Witkacu. Nie pożałujecie. 






Szamański blues || Szamańskie tango

środa, 17 lutego 2016

Aneta Jadowska – „Szamański blues”

Nie wiem, co mnie bardziej zasmuciło – to, że cykl o Dorze Wilk doczekał się końca, czy informacja, że bohaterem kolejnego projektu Anety Jadowskiej ma być Witkac. Nigdy nie lubiłam go jakoś szczególnie, a przy głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że właściwie nie przepadałam za fragmentami, w których się pojawiał. Poza tym bałam się, że ów pomysł jest ze strony autorki tylko próbą ciągnięcia czegoś, co ma przynieść zysk, a nie ma żadnej logicznej racji bytu. Wreszcie (a może przede wszystkim) nie chciałam zostawiać Mirona, Joshui, Baala, Romana i całego tego cudownego towarzystwa, które poznałam i pokochałam właśnie dzięki serii o Dorze. Jak nietrudno się domyślić, moje nastawienie do Szamańskiego bluesa nie było pozytywne. Spróbowałam jednak i… przepadłam.

Dla tych, którzy nie wiedzą: Witkac to policjant po trzydziestce, który bynajmniej nie jest książkowym przykładem porządnego obywatela – zanim dowiedział się o płynącej we krwi magii, miał kontakt właściwie ze wszystkimi możliwymi substancjami psychoaktywnymi, które na domiar złego działały na niego dość niestandardowo. Gdy okazało się, że jest szamanem, jego życie zmieniło się diametralnie – rozpoczął szkolenie magiczne i choć teoretycznie jak każdy adept ma opiekę mentorską, w wielu przypadkach musi radzić sobie sam, zwłaszcza że w Thornie (magicznym odpowiedniku Torunia) nie ma nikogo, kto miałby taką moc jak on. W związku z tym Witkacy sam zajmuje się odsyłaniem dusz w zaświaty, a że niektóre dość mocno przy tym rozrabiają… cóż, ryzyko zawodowe.

Szamański blues jest właściwie zestawem dwóch nowelek o podobnej długości i treści. Oprócz tego, że obie składają się w fabularny ciąg związany z osobistą sytuacją bohatera, zawierają też dwie odrębne sprawy magiczne. Pierwsza związana jest z wyjątkowo paskudnym duchem, który atakuje i zabija noworodki w miejskim szpitalu, druga natomiast zaczyna się od tajemniczego skupiska energii, które wskazuje, że ktoś (lub coś) majstruje przy miejscowym cmentarzu. Obie historie są wciągające, dynamiczne i ciekawe, a ich przebieg naprawdę angażuje czytelnika. Gdzieś w tle opisywanych wydarzeń rozgrywa się również wspomniana opowieść o życiu Witkaca i nierozwiązanych sprawach z przeszłości, która z jednej strony przybliża nam sylwetkę bohatera, z drugiej zaś stanowi bardzo przyjemny łącznik między historiami.


- Jak trafiłeś do policji?
A więc utniemy sobie pogawędkę o życiu i rodzinie. Może być.
- Uświadomiłem sobie, że wcześniej czy później trafię na komisariat i że ode mnie zależy, po której stronie krat się znajdę. Uznałem, że lepiej mi będzie z odznaką niż z numerem więziennym.[s.87]


Skoro już jesteśmy przy postaci głównej, muszę Wam wyznać, że Witkac kupił mnie właściwie od pierwszych stron książki, mimo że, jak już wspomniałam, do tej pory niezbyt za nim przepadałam. Widać wyraźnie, że opowieść z Szamańskiego bluesa snuta jest zupełnie inaczej niż cykl o Dorze Wilk, a autorka naprawdę przyłożyła się do wykorzystania męskiej perspektywy. Witkac to stuprocentowy facet, samotny mruk w okolicach wieku średniego, który rzuca naprawdę celnymi, ironicznymi i przyjemnie złośliwymi uwagami. Dzięki narracji pierwszoosobowej znamy jego myśli i przekonania, a i on sam nie należy do krętaczy – gdy czegoś nie potrafi, przyznaje się przynajmniej przed samym sobą (a tym samym i przed czytelnikiem, co niejednokrotnie brzmi dość zabawnie). Jego komentarze są zawsze trafne i również dostarczają nam rozrywki, a przemycone wątki obyczajowe trzymają naprawdę dobry poziom. Trochę obawiałam się, jak po (bądź co bądź momentami dość babskim) cyklu o Dorze Wilk Aneta Jadowska poradzi sobie z męską historią, ale śmiało mogę powiedzieć, że zdała egzamin wspaniale – tę opowieść można polecić osobom obu płci.

Co ważne, osoba, która nie zna poprzedniego cyklu, śmiało może sięgnąć po Szamańskiego bluesa. Jasne, jest tutaj kilka nawiązań, ale są one kompletnie nienachalne i nie odwołują się do żadnych informacji, które posiadają ci, którzy wcześniejszą serię znają. Cieszy mnie, że został zachowany humor, za który tak uwielbiałam autorkę, oraz niepowtarzalny klimat wykreowanego przez nią świata. Tutaj również magia przyjemnie miesza się z rzeczywistością, a różne systemy przenikają się nawzajem tworząc ciekawą, a przy tym spójną całość.

Jak widać, mimo wielu obaw, najnowsza powieść Anety Jadowskiej bardzo mi się podobała. Choć opowieści snute były niespiesznie, absolutnie nie czułam się znudzona – taki zabieg pozwolił nam dokładnie przyjrzeć się wszystkim ich aspektom, a także „pobabrać się” nieco w emocjach z nimi związanych. Mimo że czytelnik od początku ma świadomość, że dana sprawa będzie miała swój happy end (tak są skonstruowane te opowiadania), nie umniejsza to napięcia, bo historie są ciekawe same w sobie i już samo ich odkrywanie zapewnia nam bardzo dużo satysfakcji. Cieszę się również, że autorka postawiła na maksymalne wykorzystanie potencjału charyzmatycznego, męskiego bohatera – nie spodziewałam się, że to powiem, ale naprawdę polubiłam Witkaca. Jestem ciekawa, czy Anecie Jadowskiej uda się podobnie odczarować Nikitę, bo to jej losów będzie dotyczył kolejny cykl, który rozpocznie się w tym roku…

wtorek, 29 grudnia 2015

"Krwawe powroty"

Temat wampirów wydaję się być już wyeksploatowany w każdy możliwy sposób. Filmy, seriale, gry, komiksy i rzecz jasna książki w szerokim zakresie: od powieści dla nastolatek i romansów, przez krwawe horrory w stylu gore, aż po kryminały czy też sztandarowe dla tego tematu urban fantasy. Czy da się zatem napisać w tym motywie coś nowego, nietypowego; coś, co dało by historiom o krwiopijcach choć niewielki powiew świeżości? Wydaje się, że tak: wystarczy wymieszać tematykę wampirów z czymś, co na pierwszy rzut oka zupełnie do nich nie pasuje. Ot, na przykład urodziny - taki właśnie pomysł był impulsem dla powstania antologii Krwawe powroty, w ramach której wielu autorów spróbowało swych sił i we własny sposób ukazało horrorowe upiory w roli jubilatów. Czy efekt takiego połączenia był zadowalający?

Cóż, odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Jak to w antologiach bywa, poziom tekstów okazał się bardzo zróżnicowany, zatem znaleźć tu można zarówno perełki, jak i opowiadania wątpliwej jakości. Do tej drugiej grupy zdecydowanie należy historia Jak zostałem nastoletnim wampirem - banalny, wręcz infantylny pomysł, w nieudolny sposób próbujący być zabawny, w dodatku ciąg wydarzeń jest przewidywalny i pozbawiony puenty. Z kolei Zmierzch oparty był na całkiem ciekawym koncepcie, jednak koniec końców okazał się być rozczarowujący. Jak Stella odzyskała swój grób była natomiast bardzo przyjemną historią, w pewien sposób nawet wzruszającą, problemem była jednak autorka tekstu - Toni L.P. Kelner to autorka romansów i wyraźnie widać to w tekście: liczba nic nie wnoszących scen miłosnych okazała się być przytłaczająca.

Sporo opowiadań okazało się być na przyzwoitym poziomie, a ich jedyną wadą było uczucie niedosytu, jakie po sobie pozostawiały. Wielu autorów stworzyło niesamowite kreacje światów, które z łatwością dałoby się eksploatować licznymi historiami, a jednak próżno szukać jakichkolwiek kontynuacji. Przykładowo Smutna pieśń sów -  chyba najlepszy tekst w całej antologii, o naprawdę ciekawym, nieco baśniowym pomyśle, niestety jest on wyjątkowo krótki i, choć teoretycznie zawiera zamknięta historię, miałem po lekturze nieodparte wrażenie, że to tak naprawdę wstęp do o wiele większej rzeczywistości. Podobnie jest w przypadku Pierwszego dnia mojego życia, Czarownicy i wampira czy Życzenia - potencjał, jaki miały w sobie te teksty, starczyłby na całe serie książek, nie zaś na pojedyncze opowiadania…

Kilkoro pisarzy, których teksty znalazły się w antologii, to autorzy mniej lub bardziej znani, a w dodatku tworzący serie powieści z nurtu urban fantasy, nie jest więc dziwne, że postanowili osadzić zamieszczone w zbiorze opowiadania w światach już przez siebie wymyślonych. Taki zabieg okazał się mieć jednocześnie negatywny i pozytywny wydźwięk. Wadą był niewątpliwie fakt, że jako czytelnik byłem wrzucany w sam środek światów bogatych w historie i bohaterów - brak ich znajomości był momentami bardzo odczuwalny, a pewne relacje między postaciami - nie do zrozumienia bez znajomości szerszego kontekstu. Z kolei jako zaletę wskazałbym fakt, że opowiadania te bardzo zachęcały do sięgnięcia po powieści autorów. Zemsta Drulindy Jima Butchera w jasny sposób pokazała mi, że Akta Harry’ego Dresdena, które staram się zebrać od jakiegoś czasu, to zdecydowanie coś dla mnie i powinienem czym prędzej brać się za ich lekturę. Natomiast Noc Draculi ukazała mi w pozytywnym świetle Charlaine Harris - dotychczas byłem przekonany, że jej książki to literatura raczej dla kobiet, tymczasem teraz sądzę, że mogłyby mi się one spodobać.

Krwawe powroty to zdecydowanie antologia o cechach typowych dla zbiorów opowiadań różnych autorów. Część tekstów była wybitna, inne określiłbym jako przeciętne, a resztę - jako po prostu słabe. Dostałem jednak to, za co cenię sobie takie zbiory: miałem okazję w szybko sposób poznać styl i potencjał wielu pisarzy. Po raz kolejny poznałem kilka nazwisk, których będę wypatrywał na grzbietach książek, do twórczości jednej autorki mimo pewnych uprzedzeń mogłem się przekonać, a pewnych pisarzy będę się z pewnością wystrzegał. Jeśli więc tak jak ja lubicie poszerzać swoje horyzonty literackie i poznawać nowych twórców wartych waszej uwagi, rozważcie sięgnięcie po tę antologię.


środa, 30 września 2015

Aneta Jadowska – "Ropuszki"

Kto śledzi naszego bloga, ten wie, że heksalogię o Wiedźmie skończyłam stosunkowo niedawno i byłam nią (mówiąc krótko) zachwycona. Świadoma, że nie było to moje ostatnie spotkanie z wykreowanym przez Anetę Jadowską światem, czekałam z niecierpliwością na dwa nowe projekty, które w niedługim czasie miały wyjść spod pióra autorki. Dziś nadchodzi ta wspaniała chwila, kiedy mogę opowiedzieć Wam o pierwszym z nich, a mianowicie Ropuszkach. Jest to zbiór 14 opowiadań osadzonych w świecie Thornu i stanowiących uzupełnienie dla cyklu o Dorze Wilk.

Jeśli chodzi o tematykę tekstów, najlepiej o tym aspekcie opowiada sama autorka we wstępie do zbioru; ja mogę wspomnieć jedynie, że naprawdę wielu bohaterów doczekało się tu swoich pięciu minut. Nie zawsze narratorką jest Dora – czytelnik ma szansę zetknąć się z perspektywą chociażby Witkaca czy Mirona – i nie zawsze wydarzenia dotyczą jej w takim stopniu, jak te opowiadane w heksalogii. Jest to nowa sytuacja zarówno dla nas, jak i dla samej autorki, a efekt tego projektu jest naprawdę pozytywny. Cieszę się niesamowicie, że Aneta Jadowska zdecydowała się na tak duże zróżnicowanie wśród bohaterów antologii – ich spektrum zdecydowanie się poszerzyło, gdy do głosu doszły chociażby Katia czy doktor Alina, postaci dotąd drugo- czy wręcz trzecioplanowe, a, jak się okazuje, o niesamowicie interesujących losach. Owszem, czasem prezentowane sceny nie wpływają na nasz obraz bohatera absolutnie w żaden sposób (jak w przypadku Leona), są jednak i takie, które zmieniają nasze spojrzenie o 180 stopni (jak historia Bogny).

Fabularnie cała książka utrzymuje dość wysoki poziom. Opowiadania mają różną długość, od kilkunastu do niemal stu stron, a co za tym idzie także zróżnicowaną dynamikę. Nie zdarzyło się jednak, abym miała poczucie znużenia, wręcz przeciwnie – ilość stron jest idealnie dopasowana do tekstu, a autorka nie przeciąga go tam, gdzie nie trzeba. Swoje dokłada także humor, jakim posługuje się Jadowska; dla mnie po prostu idealny.

Nie można również nie wspomnieć o wielkiej zalecie Ropuszek, jaką są... ilustracje! Nareszcie, po wydaniu całej heksalogii, doczekaliśmy się realizacji standardowego planu Fabryki Słów przewidującego obecność w książkach kilku świetnych grafik obrazujących poszczególne sytuacje. Rysunki do antologii stworzyła Magdalena Babińska i moim zdaniem wykonała kawał dobrej roboty – może nie za każdym razem jej wizja postaci zgadza się z tą, która pojawiła się w moim umyśle, ale wszystkie grafiki mają w sobie coś, co całkowicie do mnie przemawia. Zdecydowanie jest to element, którego brakło mi w heksalogii.

Cały zbiór ma tak naprawdę tylko jedną poważną wadę – zdecydowanie zbyt szybko się kończy. Na zakończenie chciałabym wyrazić nadzieję, że projekt antologii opowiadań uzupełniających będzie przez Anetę Jadowską kontynuowany – tak jak wciąż mam wątpliwości co do powstającej serii o Witkacu, tak w Ropuszkach zatraciłam się zupełnie. Podczas lektury otrzymałam dokładnie to, czego chciałam i czego się spodziewałam; poczułam się zupełnie jak na spotkaniu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi, w dodatku w świetnej atmosferze. Podobne ciekawostki, smaczki, opowiastki i historyjki mogłabym czytać bez końca, a jestem pewna, że sporo zostało jeszcze do opowiedzenia. Choć nie ukrywam, że z największym entuzjazmem przyjęłabym opowieść poświęconą wyłącznie Romanowi lub Baalowi, tak naprawdę jestem głodna wszystkiego, co związane ze światem Thornu.

Ach, jeszcze ważna sprawa dla tych osób, które póki co po heksalogię nie sięgnęły – osobiście nie polecam zaczynania swojej przygody z cyklem akurat od Ropuszek. Autorka co prawda stosuje wprowadzenia dla postaci, jednym lub dwoma zdaniami wyjaśnia, kto jest kim, jednak osobie nie obeznanej z serią może być ciężko się w tym połapać, no i zwyczajnie narobi sobie spoilerów. Niezłym pomysłem może być podczytywanie opowiadań z Ropuszek w tych momentach heksalogii, gdzie są one umiejscowione (Aneta Jadowska dokładnie opisuje oś czasu we wstępie do zbioru), jednak wymaga to sporo zachodu. Osobiście najbardziej polecałabym jednak czytanie wraz z kolejnością wydania, czyli rozpoczęcie od Złodzieja dusz (moją recenzję znajdziecie tutaj).

niedziela, 6 września 2015

Aneta Jadowska - "Wszystko zostaje w rodzinie", "Egzorcyzmy Dory Wilk", "Na wojnie nie ma niewinnych"


Każdy z nas ma jakieś literackie słabostki - gatunki, które pozwalają odreagować, czy serie, które uwielbiamy. Ja swojego faworyta w tej kwestii znalazłam stosunkowo niedawno. Choć na co dzień czytam różne książki, nie będę ukrywała, że najlepiej odpoczywa mi się przy tych mniej ambitnych - potrzebuję bohaterów, których pokocham całym sercem, nieskomplikowanej narracji i fabuły, która będzie potrafiła odciągnąć mój umysł od życia. Wiem, że to dość subiektywne kryteria, ale i wybór w tym względzie jest całkowicie "mój". A seria o Dorze Wilk w powyższe punkty wpasowuje się idealnie.

Choć myślałam, że ostatnie tomy pochłonę w tempie ekspresowym, wcale się tak nie stało - zupełnie nieświadomie dawkowałam sobie tę przyjemność, rozciągając w czasie przygodę z ulubionymi bohaterami. Nie miałam poczucia, że opowieści mnie nie wciągnęły, wręcz przeciwnie - z wielką radością odkrywałam kolejne historie, nawet jeśli łatwo mogłam się domyślić ich ostatecznego zakończenia.

Nie ma co się oszukiwać - im dalej zagłębiamy się w serię, tym wyraźniej widzimy rządzące nią schematy. Praktycznie każda książka zaczyna się (lub kończy) nagłym, burzącym spokój wydarzeniem, po którym Dora pakuje się w tarapaty. Aby z nich wybrnąć, uruchamia znajomości (tu pomogą jej wilki, tu wampiry, tu odwoła się do wsparcia piekielników...), po czym następuje mniej lub bardziej prosta droga do rozwiązania problemu. Oczywiście główna bohaterka i jej najbliżsi wychodzą ze sprawy bez szwanku (ups, wybaczcie spoiler, ale to chyba tak jak z Rywalkami - przecież już od pierwszej strony wiadomo, jaki będzie finał...), przeciwnicy dostają po tyłku i albo się nawracają, albo spotyka ich zasłużona, okrutna kara.

Brzmi koszmarnie, prawda? Jestem przekonana, że w przypadku wielu książek uznałabym to wszystko za wadę nie do przejścia i zarzuciłabym serię po drugim, no, może trzecim tomie. Ale nie w przypadku Dory Wilk. Wspominałam już o tym, że jest coś w klimacie, tematyce i bohaterach tego cyklu, co nie tyle każe mi przymykać oko na powyższe sprawy (przecież doskonale je widzę!), a raczej sprawia, że stają się one dla mnie zupełnie nieistotne. Dzięki lekkiej atmosferze, humorze bliskim mojemu i magicznej otoczce zapominam o całym świecie (a później przez telefon opowiadam Sylwkowi fabułę lub wysyłam mu fragmenty tekstu - biedny, biedny chłopak...).

Jeśli kogoś to interesuje - moim ulubionym tomem są Egzorcyzmy Dory Wilk - mimo tego, że w ostatnich częściach do głosu dochodzi sporo postaci, które szczerze uwielbiam (fenomenem jest tu objawienie Romana w ostatnim tomie), to atmosfera piekła, historia Baala i niekończące się słowne utarczki przemawiają do mnie najbardziej ze wszystkich opisywanych historii. Najmniej natomiast podobał mi się finał; raz, że historia nie za bardzo mnie wciągnęła, dwa - chyba spodziewałam się kilku innych rozwiązań. Do negatywnych odczuć na pewno swoje dorzucił też fakt, że sama na siłę rozwlekałam lekturę, przez co mogła mi się wydawać dużo bardziej nudna niż była w rzeczywistości.

Z jednej strony ciężko mi pogodzić się z faktem, że to już koniec, z drugiej jednak - wiem, że będę do tej serii wracała, bo wykreowany przez Anetę Jadowską świat mocno wrył się w moją głowę. Póki co z mieszanymi uczuciami czekam na Ropuszki i pierwszy tom serii o Szamanie. Nie przepadam za postacią Witkaca, ale dam mu szansę, bo gdzieś po cichu liczę, że ten klimat i humor, za które pokochałam cykl o Dorze, nie mogą tak po prostu zniknąć. W każdym razie chcę w to wierzyć.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Feliks W. Kres - "Galeria złamanych piór"

Wśród miłośników książek nierzadko znaleźć można osoby, które w pewnym momencie postanawiają spróbować swoich sił w pisaniu. Niestety, czasem talent i ciężka praca nie wystarczą, by samodzielnie doszlifować swój warsztat i móc śmiało skierować swe kroki do czołowych wydawców - niekiedy potrzebna jest pomoc osoby z zewnątrz; kogoś doświadczonego, kto krytycznym okiem oceni dorobek autorski nowicjusza i udzieli kilku cennych wskazówek. Swego czasu takiej właśnie roli podjął się Feliks W. Kres.

Na Galerię złamanych piór składają się trzy części. Pierwsza, Kącik złamanych piór, to przedruk rubryki publikowanej najpierw w miesięczniku Fenix, a następnie w Magii i Mieczu - jej założeniem było udzielanie ogólnych porad początkującym pisarzom, niekiedy krótka ocena ich prac i jednocześnie prowadzenie nieustannego dialogu z czytelnikami. Druga część, Galeria osobliwości, w założeniu miała być miejscem, w którym Feliks W. Kres okraszałby swoim komentarzem teksty dziwne, by w ten nietypowy sposób wskazać młodym autorom właściwą drogę; praktyka okazała się jednak być zupełnie inna i pochodzące z tej rubryki felietony bardzo przypominają te umieszczane w Kąciku złamanych piór. Ostatni element książki to trzy opowiadania, które wyszły spod pióra Kresa - są to teksty nie poddane redakcji; tym sposobem pisarz pokazuje, jak udzielane przez niego rady mają się do faktycznego pisania.

Czytając Galerię złamanych piór jedna rzecz wysuwa się na pierwszy plan: Feliks Kres nie uważa się za eksperta w dziedzinie pisania. Wielokrotnie w jego felietonach przewija się stwierdzenie, że coś jest tylko i wyłącznie jego pogląd, a on sam w pełni zdaje sobie sprawę, że ktoś może mieć inne przekonania, ba!, on nawet rozumie stojący za nimi tok myślenia. Dodatkowo niezwykle pozytywnie oceniam stosunek pisarza do początkujących twórców. W żadnym wypadku nie traktuje on nikogo z góry, wręcz przeciwnie - młodzi autorzy to dla niego koledzy z branży, którym on, jako ten bardziej doświadczony w fachu, chce udzielić kilku cennych porad i wskazówek. Choć zdarza się, że w bezsilności jedyna udzielana rada to prośba o zaprzestanie pisania…

Porady, jakie zawarte zostały w felietonach, z reguły odnoszą się do aspektów technicznych i większości są bardzo ogólnikowe. Kres nie stara się nikomu mówić, jak ma pisać, wręcz przeciwnie - sugeruje wypracowywanie własnego stylu przy jednoczesnym zachowaniu pewnych standardów. Wskazuje, jak bardzo ważna jest praca nad tekstem i wracanie do niego po pewnej przerwie, a także jak ustrzec się rzeczy, które znacznie pogarszają odbiór tekstu przez czytelnika. Z mojego, blogerskiego punktu widzenia, książka miała jeszcze dodatkowy walor - pokazanie rzeczy, które przeszkadzają w lekturze, a nie zawsze bezpośrednio widoczne, z pewnością ułatwi mi pisanie postów o książkach. I nie powiem, poczułem lekką dumę, gdy Feliks Kres pisał o mankamentach w tekstach, na które sam nieraz zwracałem uwagę.

Bardzo spodobał mi się pomysł zamieszczenia na końcu książki trzech, niepublikowanych wcześniej opowiadań, w dodatku w takiej wersji, w jakiej wyszły one spod ręki Kresa. Surowe teksty, nietknięte przez żadnego redaktora, w znakomity sposób pokazują, że teoria i praktyka potrafią się bardzo rozejść. Choć felietony Kresa prezentują wiele istotnych zasad pisania, to okazuje się, że autorowi przy tworzeniu tekstu może być bardzo ciężko się tego trzymać. Wniosek z tego płynie prosty - tekst posyłany do redakcji nie musi być idealny.

Nie oszukujmy się - Galeria złamanych piór nie nauczy nikogo pisać książek. Tworzenie tekstów to ciężka praca autora i to od niego najbardziej zależy, czy jego twórczość przeciśnie się przez szczelne sito machiny wydawniczej. Nie mniej jednak w zbiorze felietonów Kresa zawartych zostało mnóstwo wyjątkowo cennych rad, które zdecydowanie mogą pomóc każdemu w pracy nad własnym warsztatem artystycznym. Skłamałbym jednak mówiąc, że mamy tu do czynienia z poradnikiem skierowanym wyłącznie do młodych pisarzy - i odbiorca nie planujący własnej kariery literackiej znajdzie tu coś dla siebie, teksty są bowiem przesycone naprawdę znakomitym, niekiedy ciętym humorem autora, dzięki czemu lektura kolejnych stron to czysta przyjemność.


piątek, 7 sierpnia 2015

Aneta Jadowska - "Bogowie muszą być szaleni", "Zwycięzca bierze wszystko"


Cykle książkowe można lubić lub nienawidzić; ja należę do osób, które uwielbiają uczucia związane z posiadaniem znanej, pewnej serii, idealnej na leniwe wieczory i skutecznie poprawiającej humor. Coś takiego nie trafia się często, ale zawsze sprawia jednakową radość. Po lekturze Złodzieja dusz czułam podskórnie, że opowieść o Dorze Wilk może do takiego miana aspirować, jednak (nie wiedzieć czemu) złożyło się tak, że kolejnych części nie sprawiłam sobie od razu. Dopiero kilka dni temu, dzięki Sylwkowi, na mojej półce pojawiły się wszystkie pozostałe tomy, a ja, pijana szczęściem, wpadłam w czytelniczy ciąg. Póki co mam za sobą dwie części i czekam niecierpliwie, aż mój bezwzględny diler wydzieli mi kolejne dawki; w międzyczasie postanowiłam opowiedzieć o tym, co już znam.

Druga odsłona cyklu to w gruncie rzeczy przedłużenie wprowadzenia w tematykę i postaci. Dora, której podwójne magiczne dziedzictwo wystarczająco komplikuje życie, okazuje się być postacią dużo bardziej złożoną; jej drzewo genealogiczne ma bardziej rozłożystą budowę, niż mogliśmy się spodziewać. Oprócz stojącego u jej boku diabła i anioła, bohaterka zyskuje koligacje z wampirami, a zapomniana natura sprawia, że zyskuje posłuch również wśród wilczej sfory. Z jednej strony takie powiązania są niecodzienne, niejednokrotnie zabawne i pozwalają w prosty sposób wytłumaczyć nadzwyczajne szczęście bohaterki. Niestety, nie zawsze wypada to naturalnie, a Dora okazuje się prawdziwą superbohaterką, która przekona do siebie absolutnie każdego; właściwie nie wiadomo dlaczego, "bo tak".

Trzeci tom jest z kolei wariacją na temat historii Joshui i Mirona. Podczas lektury narzekałam, że ich losy pozostają wielką tajemnicą, jednak doczekałam się - całość zostaje podana i okazuje się być naprawdę spójną i ciekawą opowieścią. Choć poziom zagmatwania przypomina chwilami operę mydlaną, wszystko okazuje się być dobrze umotywowane. Powiązania między niebem a piekłem wypadają autentycznie, a zamieszane w sprawę postaci są dobrze skonstruowane - mają swoje indywidualne cechy i interesujące historie. Zasada ta dotyczy także przedstawicieli innych systemów i ras; z pewnością nie można powiedzieć, że książka jest pod tym względem monotonna.

Jeśli chodzi o samą fabułę, oba tomy mają podobną budowę, na którą składa się jeden wątek główny i jeden poboczny, przy czym nie zawsze wypada to jednakowo dobrze - w przypadku tomu drugiego miałam wrażenie przesytu i uważam, że zaprezentowanymi wydarzeniami swobodnie można by obdzielić dwie książki, dodatkowo je rozbudowując. Trzeci tom jest pod tym względem skonstruowany lepiej - zdarzenia nie są już opisywane "po łebkach", ładniej się splatają i przynoszą czytelnikowi dużo więcej informacji. Obie historie są pół-kryminalne, pół-obyczajowe - Dora i spółka wpadają w kłopoty, rozwiązują zagadki i łamią wszelkie tabu; zawsze z uśmiechem na ustach i wielką dozą ironicznego humoru.

Nie można nie wspomnieć o wątku miłosnym - czegoś tak specyficznego, pokręconego i dziwnego nie miałam dotąd okazji czytać. Można by narzekać na ilość emocji, którą tu mamy, na sceny erotyczne, właściwie na wszystko -  jestem pewna, że nie każdemu ta książka by się spodobała. Ja jednak jestem całkowicie kupiona i przyjmuję całe to rozchwianie w pozytywny sposób. Opowieść mnie urzeka, wywołuje na ustach uśmiech i idealnie wpasowuje się w mój pokręcony gust - łapałam się na tym, że gdzieś w głębi umysłu kibicowałam Mironowi, a cały wątek niesamowicie mnie emocjonował.

Kilka miesięcy temu pisałam, że zachorowałam na Dorę Wilk - dziś to zdanie podtrzymuję i wiem, że jest to choroba nieuleczalna. Choć objawy ustąpiły na jakiś czas, po lekturze dwóch kolejnych tomów powróciły z całą mocą, a ja najchętniej pochłonęłabym z miejsca pozostałe odsłony serii. Historia wiedźmy jest niezwykle bliska mojemu sercu pod każdym względem, a głównie za sprawą niezwykłej bohaterki, której humor, upodobania i niesamowite szczęście podbijają moje serce z każdą kolejną stroną. Urzeka mnie również świat magiczny, w którym rozgrywa się akcja powieści - systemy wierzeń przenikają się tutaj i mieszają w idealnych proporcjach. Mogłabym tak opowiadać bez końca, bo jestem po prostu zachwycona - może nie jest to najambitniejsza seria, z jaką miałam do czynienia, jednak ja takich właśnie opowieści potrzebuję. Wiem, że będzie to cykl, do którego wiele razy wrócę.

wtorek, 5 maja 2015

Jacek Piekara - "Sługa Boży"

Witajcie w świecie, gdzie Chrystus zstąpił z krzyża, by policzyć się ze swoimi oprawcami, a wierni ludzie modlą się o siłę do zemsty. W alternatywnej rzeczywistości również działa inkwizycja, a jej typowym przedstawicielem jest Mordimer Madderdin - człowiek bezwzględny, pewny siebie i gotów do działania. Zgodnie ze swoją profesją ściga tych, którzy parają się czarną magią; wbrew pozorom nie brak ich zarówno wśród wyższych sfer, jak i przedstawicieli gminu.

Moje pierwsze spotkanie z Jackiem Piekarą miało miejsce podczas lektury Przenajświetszej Rzeczpospolitej i, muszę przyznać, było bardzo udane. Spodobał mi się mocny styl, jasny przekaz i humor - czarny, ale bardzo dopasowany do mojego. W związku z tym do cyklu inkwizytorskiego, choć powoli, podchodziłam ze sporym zapałem i oczekiwaniami; niestety nie wszystkie znalazły swoje odzwierciedlenie w książce...

Przede wszystkim sporo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do stylu i narracji. Denerwowały mnie powtórzenia językowe i, moim zdaniem, mała naturalność wypowiedzi, na szczęście z czasem zwyczajnie się przyzwyczaiłam. Co innego treść - do niej ciężko było mi się przekonać. Podawanie czytelnikowi wciąż tych samych informacji technicznych w każdym opowiadaniu ma sens, jeśli te pojawiają się osobno (na przykład w czasopismach), ale w zbiorze jest nużące i momentami denerwuje. Sama fabuła książki nieodmiennie w jakiś sposób kojarzy mi się z przygodami Wiedźmina - inkwizytor żyje w spokoju, nagle dostaje zlecenie, podejmuje się jego wykonania, a ono komplikuje się w ten sposób, że stanowi mniejsze lub większe zagrożenie jego życia; oczywiście całość kończy się całkowicie pomyślnie, a zagadka zostaje rozwikłana. Niestety, w tym zestawieniu Mordimer wypada dość blado, bo losy Geralta są po stokroć bardziej wciągające, przynajmniej dla mnie.

Tyle że kuzyn hrabiego Wassenberga, niestety, nie przeżył przesłuchania. Zresztą nie z mojej winy, gdyż nie zdążyliśmy nawet użyć narzędzi. Przy pierwszej prezentacji, kiedy serdecznym tonem wyjaśniałem mu zasady działania piły do cięcia kości, nagle się zatchnął, wytrzeszczył oczy, policzki mu poczerwieniały i taki właśnie - czerwony i z wytrzeszczonymi oczami - zmarł na moim stole. Faktycznie, jak się okazało, był niewinny (pomyłka w czasie aresztowania), jednak gdyby tak pochopnie nie umarł, być może zdołałby nam wszystko wytłumaczyć.[s.346]

Były momenty, kiedy stawałam się skłonna polubić tę opowieść. Chwilami parskałam śmiechem, chwilami z dezaprobatą patrzyłam na poczynania Inkwizytora, ale z każdą stroną nabierałam coraz większej sympatii do prezentowanej historii. Największą rolę odgrywa tu czarny humor i ironia, które całkowicie do mnie przemawiają i fundują doskonałą rozrywkę. Z pewnością sięgnę po kolejną część cyklu i mam nadzieję, że zdobędzie moje serce. Jeśli nie - prawdopodobnie z żalem sobie odpuszczę...

poniedziałek, 6 października 2014

Aneta Jadowska - "Złodziej dusz"

Zdarza Wam się tak, że jakaś książka niemal dosłownie za Wami chodzi? Wiecie, pojawia się w różnych miejscach, przypadkiem trafiacie na nią w Internecie, a na domiar złego spotykacie autora i sama jego obecność bezczelnie Wam o niej przypomina? Tak właśnie było ze mną i ze Złodziejem dusz. Na książkę miałam ochotę właściwie od pierwszego kontaktu z Anetą Jadowską – uznałam, że ktoś, kto TAK opowiada, musi być również genialnym pisarzem. Potem były przypadkowe spotkania i policjantka zerkająca na mnie z okładek tomów w księgarniach. Nawet po zakupie wzbraniałam się przed lekturą jeszcze trochę – teraz myślę sobie: Po co zwlekałam tak długo?!!! Tak, jestem Kaś i właśnie zachorowałam na Dorę Wilk.

Toruńska policjantka wiedzie podwójne życie – na co dzień jest skuteczną i nieprzejednaną funkcjonariuszką, po godzinach, już oficjalnie jako wiedźma, baluje w klubach dla magicznych w alternatywnym grodzie Kopernika. Łączenie dwóch tożsamości idzie sprawnie, dopóki nie wpada w spore tarapaty, które z czasem stają się tarapatami jeszcze większymi – jako policjantka zostaje zawieszona w czynnościach przez osobiste animozje pewnego prokuratora; jako wiedźma dostaje zlecenie tropienia czarownika o potężnej mocy, który terroryzuje cały magiczny światek i z każdą ofiarą rośnie w siłę. Kierowana prywatnymi pobudkami oraz decyzją Starszyzny Dora zabiera swego najlepszego przyjaciela i rozpoczyna poszukiwania – nie spodziewa się nawet, jak wiele zmieni to śledztwo w jej, dotąd względnie poukładanym, życiu.

Fabuła książki oparta jest głównie o magiczną historię kryminalną i takiemu rozwiązaniu sprawy nie można niczego zarzucić. Dodatkiem jest masa wątków pobocznych, które są miłym urozmaiceniem. Kwestie romansowe również się pojawiają, jednak (przynajmniej w pierwszym tomie) są nienachalne. Zapewniam, że nie jest to typowe paranormal romance dla nastolatek – przede wszystkim opowiadana historia jest spójna i konsekwentna, a bohaterowie starsi i lepiej skonstruowani niż w większości przedstawicieli tego gatunku. Choć trudno było mi się przyzwyczaić do tego, jak poszczególne postaci traktują związki, emocje i seks, w ostatecznym rozrachunku traktuję to jako duży plus. Prawda jest taka, że (choć bardzo tego nie chciałam), umysł podczas lektury podsuwał mi wizje iście disneyowskich rozwiązań fabularnych, tymczasem na próżno szukać tutaj tego typu ckliwych i naiwnych happy endów. Za to za literacki majstersztyk uważam scenę przenikania się aury Dory i Mirona – sama miałam na plecach dreszcze, choć nie przepadam za tego typu opisami!

Kolejnym plusem książki są charyzmatyczni bohaterowie. Choć tych głównych jest troje, Aneta Jadowska nie poprzestała na dopracowaniu właśnie ich. Udało jej się za to opisać całą plejadę niezwykłych postaci ze świata paranormalnego – od wampirów, wilkołaków, poprzez wiedźmy i czarownice, na aniołach i diabłach kończąc. Choć nie ma tu właściwie gatunków nowatorskich, przyjemnie jest obserwować, gdy ktoś garściami czerpie z tradycji, podań i mitów. Warto też zaznaczyć, że cała ta grupa absolutnie nie zlewa się w ujednoliconą masę, wręcz przeciwnie – pojawia się wielu przedstawicieli swoich gatunków o indywidualnych cechach, własnej historii i problemach. W dodatku wszystkie te opowieści pięknie się przeplatają i uzupełniają.

Jakby tego było mało, dla swoich podopiecznych Jadowska stworzyła całkiem ciekawe uniwersum. Podoba mi się pomysł alternatywnych miast, ukrytych i dostępnych tylko dla magicznych, a także ukazanie panujących w tym świecie relacji i hierarchii. To, co mogłoby się wydać nierealne, jak choćby współwystępowanie postaci związanych z religią i mitologiami, jest uwarunkowane magicznymi traktatami tak, że nie ma się do czego przyczepić. Także wszelkie sprawy związane ze stosowaną magią są opisane dokładnie i wyczerpująco. Nie ma tu miejsca na niedomówienia, a przy tym zachowana zostaje płynność opowieści – na pewno nie uświadczymy tu efektu słownika, wszystkie informacje wplecione są niezwykle zgrabnie.

Uwielbiam tego typu lekką fantastykę, pozwalającą czytelnikowi na całkowite oderwanie od rzeczywistości i zatracenie się w niezwykłym świecie, porwanie przez wir przygód, fascynację losami bohaterów. Książka Anety Jadowskiej zapewnia to wszystko na naprawdę dobrym poziomie. Nie żałuję ani chwili spędzonej przy lekturze i zapowiadam – dołączyłam do grona fanek Dory Wilk. Nie wiem kiedy dokładnie (oby jak najszybciej), ale na pewno nabędę kolejne tomy cyklu i z chęcią będę o nich opowiadała – być może każdej przypadkowo napotkanej osobie. 
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (447 stron).

piątek, 3 października 2014

Andrzej Pilipiuk - "Wampir z M-3"

Temat wampirów od lat wałkowany jest przez różnego rodzaju twórców, czy można zatem napisać o nich coś nowego? Otóż okazuje się, że tak - wystarczy tylko do motywu krwiopijców dodać dużą dawkę absurdalnego humoru, mocno wstrząsnąć i wymieszać, a następnie osadzić to wszystko w schyłkowych latach PRL-u. Taki właśnie pomysł pojawił się w głowie czołowego polskiego fantasty-grafomana, Andrzeja Pilipiuka, którego wyobraźnia nie zna chyba żadnych granic.

Gosia to rozpieszczona nastolatka, córka wysoko postawionego urzędnika partyjnego, która chociaż dostała od losu więcej, niż jej rówieśnicy, wiecznie narzeka i jest niezadowolona. Gdy dziewczyna dowiaduje się, że jej chłopak jest z nią tylko ze względu na fakt, że jej ojciec jest komunistyczną szychą, postanawia wszystkim pokazać i.. popełnia samobójstwo. Coś jej jednak poszło nie tak i Gosia, zamiast leżeć spokojnie w trumnie jak na przykładnego nieboszczyka przystało, budzi się w rodzinnym grobowcu po kilku miesiącach letargu. Zdezorientowana, udaje się do rodzinnej willi, gdzie krewni witają ją krzykami przerażenia i pociskami z dubeltówki. Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna jest wampirem - istnienie takiego zabobonu nie jest jednak korzystne dla postępowej ateistycznej rodziny, która jest ściśle związana z PZPR…

Kto zna książki Pilipiuka, ten wie, czego się spodziewać. Tony niekoniecznie wyszukanego, ale jednak zabawnego humoru, pęczki absurdalnych wydarzeń i żartów sytuacyjnych, a także niezwykle celna satyra na społeczeństwo i pojedyncze jednostki. Pilipiuk napisał książkę pełną dystansu do świata i takim humorystycznym spojrzeniem zaraża czytelnika. Ze względu na temat nie zabrakło też licznych nawiązań do innych książek poświęconych wampirom, zarówno tych starszych, jak i bardziej współczesnych - nie można przecież było nie wspomnieć o pewnych amerykańskich wampirach, które żywią się biednymi zwierzątkami… Na istotny epizod załapała się także dość bezpośrednia ekranizacja Carmilli oraz tajemnicza księga zwana Necronomiconem.

Nie ma jednak co ukrywać - Wampir z M-3 to książka od Pilipiuka dla “fanów Pilipiuka”. Każdy, kto zna dotychczasową twórczość autora, dostrzeże tutaj sporo odniesień do wykreowanych przez niego postaci. Wpomniane są tu takie persony jak Jakub Wędrowycz (z wiadomej serii) czy też stróże cmentarza na Powązkach (z opowiadania Szkolenie zamieszczonego w zbiorze Rzeźnik Drzew), a na epizodyczną rolę załapał się częsty bohater tekstów pisarza, doktor Tomasz Olszakowski. Co ciekawe, dość istotną postacią w fabule jest Pan Samochodzik, którego część przygód także opisał Andrzej Pilipiuk. W książce dowiadujemy się jednak, że jego wizerunek w powieściach dla młodzieży został mocno ugładzony i ocenzurowany..

Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by po książkę sięgnęła osoba nie znająca pozostałej prozy autora. Powieść czyta się szybko i przyjemnie, a kartki przewracają się same. Na pewno spory wpływ na lekkość lektury ma konstrukcja książki - składa się ona z kilku chronologicznie ułożonych opowiadań, z których każde (mimo mniejszych lub większych powiązań między sobą) jest jak najbardziej samodzielne. Historie w nich opowiedziane nie są szczególnie rozbudowane, większość z nich dzieje się na przełomie kilku dni. Dzięki temu mamy do czynienia z niewymagającą lekturą, znakomitym umilaczem wolnego czasu.

Jasne, dzieło Andrzeja Pilipiuka nie jest arcydziełem literatury. Nie jest książką wybitną, znakomitą czy wyjątkową. Jest po prostu lekką lekturą, która ma jedno proste zadanie - rozśmieszyć czytelnika i zapewnić mu spędzenie kilku przyjemnych chwil. I właśnie w takim zadaniu Wampir z M-3 sprawdza się idealnie - szukając odprężającej lektury warto zastanowić się właśnie nad tą pozycją.

poniedziałek, 15 września 2014

Jakub Ćwiek - "Dreszcz 2. Facet w czerni"

Po odłożeniu pierwszej części Dreszcza byłam mocno zmotywowana, żeby od razu sięgnąć po kolejną - spodobał mi się klimat i nie chciałam z niego wypadać. Nie miałam jednak na podorędziu tomu drugiego i tym samym musiałam odłożyć lekturę na lepsze czasy. Gdy nadeszły, nie tylko ciężko było mi się na nowo wbić w rytm i specyfikę tekstu, ale też ze zdumieniem odkryłam, że czuję się książką rozczarowana. Choć opowieść biegła równie szybko jak poprzednia, lektura nie przyniosła mi już tyle satysfakcji. Co najwyżej nieco dobrej zabawy.

Dreszcz nie zmienił się nic a nic - choć oficjalnie został superbohaterem, wciąż zachowuje się skandalicznie. Znalazł ziomków podobnych sobie (nie do końca ze społecznej elity) i dalej zdarza mu się szaleć na koncercie czy zwyczajnie zalać się w trupa. Benjamin zarzucił już starania by go zmienić, bo i po co? Swoją funkcję jako superbohater spełnia prawie należycie i radzi sobie z zagrożeniami, których - jak się okazuje - na Śląsku nie brakuje...

Przyznać trzeba, że książka ma wyraźny i dopracowany klimat, który od początku do końca jest zasługą autora. Jego wyobraźnia jest niezwykła, a realizacja pomysłów zawsze odbywa się na najwyższym poziomie. Wszystko zgrywa się w całość - ciekawe postaci, wulgarny (choć nie prostacki) język oraz autentyczność otoczenia. Choć Ćwiek bazuje na kontrastach, wychodzi mu to świetnie. Efektu dopełnia cała plejada osobliwości, zaczynając od genialnego hakera, poprzez człowieka opętanego przez własny cień, na stworzonym z kawałków świętych Ekumenie kończąc. Każdy z nich jest przejawem indywidualnego, ciekawego pomysłu.

Dlaczego więc nie uznałam Dreszcza 2 za arcydzieło, a nazwałam wręcz rozczarowaniem? Otóż ciężko mi przywyknąć do zbiorów opowiadań tego typu, które z jednej strony mają różne wątki, a z drugiej jedną wspólną oś przyczynowo-skutkową. Taki zabieg wprowadza do cieniutkiej książeczki mnogość tematów i wydarzeń, która nie do końca mi pasuje. Mamy tutaj do czynienia z dokańczaniem i rozbudowywaniem pewnych kwestii z pierwszej części, a do tego dochodzą też sprawy całkiem nowe. Większość z nich kończy się w połowie i zostaje porzucona. Domyślam się, że jest to zabieg celowy, że losy Dreszcza są po prostu zbiorem scenek, jednak ciężko jest mi zaakceptować tę formę, pozostawiającą tak wiele niedopowiedzeń.

Zastanawiam się jednak, czy techniczna ocena tekstu ma jakikolwiek sens - myślę, że książka ma nam po prostu dostarczać rozrywki w określonym klimacie. Opowiadanie o Dreszczu jest trudne - w moim przypadku za pozytywny odbiór książki odpowiada związany z nią humor, który idealnie wpasowuje się w mój gust. Nieidealny superbohater, pokłady absurdu i dosadność to coś, co w odpowiednich proporcjach tworzy dla mnie mieszankę wybuchową, ale i wspaniałą. Z drugiej strony wiem, że jest to dowcip niski i prosty, czy grubiański, gdyby chciało się użyć eufemizmu. Nie każdemu musi to pasować.

sobota, 13 września 2014

William Nicholson - "Niewolni"

Spokój nie trwał długo - dający ochronę Pieśniarz Wiatru zamilkł, a łowcy niewolników obrali sobie za cel miasto ludu Manth. Po napaści w Aramanth nie pozostał kamień na kamieniu; ci, którzy przeżyli, zostali uprowadzeni i po długiej podróży trafiają do Hegemonii - kraju, gdzie nikt poza władcą nie jest wolny. Zbiec udało się tylko Kestrel, a celem i obsesją stała się dla niej zemsta na oprawcach. Czy uda jej się dotrzeć do najbliższych, zanim na dobre zadomowią się we wrogim miejscu?

Podczas lektury po prostu nie da się uniknąć porównań do pierwszego tomu cyklu, tym bardziej, że różnic jest co nie miara. Co gorsza, Niewolni już od pierwszej strony wypadają znacznie słabiej - nie ma tu wciągającej akcji, charakterystycznej dla Pieśniarza Wiatru, a szybkość czytania zawdzięczamy jedynie dość rozwlekłemu wydaniu, z którego słynie Fabryka Słów. Konstrukcja opowieści również się zmieniła - tekst składa się z rozdziałów ukazujących losy bohaterów oraz interwałów będących rozwinięciem prologu. Owe interwały wprowadzają wątek związany z historią ludu Manth, nie zostaje on jednak rozwinięty na tyle, by oceniać go jako wadę lub zaletę - jest to po prostu pewien element metafizyczny. W powieści został zarzucony motyw drogi - zamieniono go na statyczne obrazy rozgrywające się w dwóch sceneriach, oparte głównie o taktyki i rozważania, jak można wyjść z trudnej sytuacji. Skutkiem tego książce daleko jest do tekstu przygodowego, zachwycającego wartką akcją i niezwykłymi zdarzeniami, będącymi udziałem bohaterów.

Siłą powieści (zarówno tego tomu, jak i całej serii) jest lekkie pióro autora. Właściwie momentami nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać, w rezultacie czego przez większość lektury poddałam się niekontrolowanemu chichotowi. William Nicholson ma zdecydowany talent do kreowania ciekawych i zabawnych postaci, a absurd jest jego bronią przed patosem niektórych poważnych sytuacji. Choć w książce nie brakuje okrucieństwa (jest go znacznie więcej niż w pierwszym tomie), w ostatecznym rozrachunku tekst wspominam jako pogodny i przyjemny w odbiorze - po raz kolejny miałam poczucie, że cała historia skończy się dobrze.

Mimo tego, że opowieść nie była tak wciągająca jak ta w Pieśniarzu Wiatru, nie żałuję zetknięcia z lekturą. Liczę, że pewne wątki, które pojawiły się w Niewolnych zostaną rozwiązane w ostatnim tomie cyklu, a akcja będzie prowadziła do satysfakcjonującego zakończenia. Choć z początku wydawało mi się, że poszczególne części opowieści będą odrębne, powoli wyłania się ich wspólny mianownik, który zdaje się być interesujący. Mam nadzieję, że już niebawem znajdę czas, by sprawdzić, jak kończy się historia niezwykłego rodzeństwa i ludu pochodzącego od słynnego proroka.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (400 stron).

wtorek, 19 sierpnia 2014

William Nicholson - "Pieśniarz Wiatru"

Aramanth to zamknięta kraina, której mieszkańcy żyją według jasno określonych reguł. Istotą systemu jest punktacja - ludzie są stale oceniani za to, co robią, w szkołach dzieci punktowane są za wyniki w nauce i swoje zachowanie, natomiast raz w roku do Wielkiego Egzaminu przystępują ojcowie, walczący o dobre imię najbliższych. Według zmieniającej się cyklicznie klasyfikacji przydzielane są mieszkania w jednej z czterech dzielnic, symbolizowanych kolorami oraz odległością od centrum. Najwyższą władzą w państwie jest Imperator, choć rzeczywiste rządy sprawuje coś na kształt komisji egzaminacyjnej i stojący na jej czele Wielki Egaminator.

W takim środowisku wychowuje się wielu młodych ludzi w tym bliźnięta - Kestrel i Bowman. Dzieci mają szczęście żyć w rodzinie o niezbyt poważnym stosunku do egzaminów, ich rodzice z przymrużeniem oka traktują codzienność w Aramanth. Jednak gdy sytuacja w szkole staje się napięta, takie wychowanie pokutuje - Kestrel buntuje się, a incydent z jej udziałem wstrząsa mieszkańcami spokojnego i uporządkowanego jak dotąd miasta. Przypadek sprawia, że dziewczyna unika kary, ponadto dowiaduje się o legendzie, opowiadającej o sposobie zwrócenia wolności mieszkańcom Aramanth. Podejmuje się wypełnienia niebezpiecznej i trudnej misji, a w podróż zabiera brata oraz... najgorszego ucznia w swojej klasie.

W pierwszej kolejności należy przyznać, że Pieśniarz Wiatru ma nieco dystopijny charakter. Choć pomysł niezwykłej organizacji społeczeństwa nie wyszedł od samych ludzi, tkwią oni w systemie opartym na szeroko zakrojonej propagandzie, a najwyższe władze wmawiają im, że taki układ jest dla nich jak najlepszy. Egzaminy i punkty promowany są jako wyjście sprawiedliwe, ponieważ każdy obywatel startuje z tego samego poziomu i co roku może zmienić swoje położenie. Mówi się, że wszystko zależy od wkładu pracy, a słabsze osoby traktuje się jako leniwe i nie podejmujące działań, jednak jest to w oczywisty sposób krzywdzące - tak naprawdę dzięki własnej pracy można podnieść się tylko do pewnego etapu, a przeskoczenie braków jest trudne, jeśli nie w ogóle niemożliwe.

Biorąc pod uwagę te aspekty można patrzeć na Pieśniarza Wiatru jak na krytykę systemów edukacji. Podczas Wielkiego Egzaminu, do którego co roku przystępują głowy rodzin, sprawdza się, czy znają gramatykę, arytmetykę i podstawy nauk, i to w oparciu o tę wiedzę ocenia się ich wartość i przydatność dla społeczeństwa. Nie ma tu miejsca na indywidualizm czy doskonalenie się w swoim fachu. Można być niewyobrażalnie dobrym meteorologiem, muzykiem czy krawcem, ale bez dobrego wyniku na Wielkim Egzaminie pozostanie się po prostu nikim, przynajmniej w oczach władz i innych mieszkańców Aramanth.

W zakresie treści w książce został wykorzystany klasyczny motyw drogi, trochę jak w Hobbicie czy Podróżach Guliwera - bohaterowie z tych czy innych powodów (tutaj trochę z buntu, a trochę z poczucia misji) wyruszają w drogę i... idą. Po drodze mijają najróżniejsze miejsca, poznają inne cywilizacje, wpadają w kłopoty, zyskują sprzymierzeńców, a nade wszystko - przeżywają przygody i rozwijają się. Nie ma tu miejsca na dłuższe poznawanie nowych rzeczy, trzeba adaptować się szybko i nigdzie nie zagrzewa się miejsca. Taka konwencja czyni z książki tekst przygodowy, pełen ciekawych zdarzeń i pozwalający zachwycać się wyobraźnią autora oraz uruchamiać własną.

Ponadto muszę powiedzieć, że Pieśniarza Wiatru czyta się trochę jak baśń - nie dość, że występuje w nim element legendy, to jeszcze zdarzenia układają się po niezwykle prostej linii. Bohaterowie przeżywają wiele ciekawych przygód, jednak zawsze na ich drodze pojawia się ktoś pomocny, a oni sami wciąż znajdują się w idealnym miejscu o idealnym czasie. Czuć tu oddech fatum i przeznaczenia, atmosfera jest nim przesycona. W przeciwieństwie do popularnych, współczesnych dystopii, w których co i rusz komuś dzieje się krzywda, a bohaterowie, których lubimy, umierają, tutaj czytelnik od początku do końca ma poczucie, że wszystko skończy się dobrze. Mnie osobiście się to podoba, trochę dość mam nerwowego "wyglądania za róg" i sprawdzania, czy moim ulubionym postaciom nie stanie się coś złego.

Jeśli chodzi o moje odczucia po lekturze, muszę przyznać, że nie tylko wciągnęłam się w treść, ale i nie zawiodłam - spodobał mi się pomysł na świat przedstawiony i wciąż pozostaję pod wrażeniem, jak wiele opcji na dystopie są w stanie wymyślić autorzy książek. Cała opowieść ma bardzo lekką konwencję, autor pokusił się o specyficzny język przekleństw, który niestety wyraźny jest tylko na początku tekstu. Poza tym nawet w sytuacjach trudnych bohaterom towarzyszy humor, który przechodzi na czytelnika - sama śmiałam się pod nosem prawie przez cały czas lektury. Zdecydowanie chcę sięgnąć po kolejne tomy i po raz kolejny żałuję, że ciekawa książka nie jest znana szerzej - moim zdaniem Pieśniarz Wiatru na to zasługuje.

wtorek, 8 lipca 2014

Jakub Ćwiek - "Dreszcz"

Na samym wstępie przyznam się bez bicia – nie miałam zamiaru w ogóle sięgać po tę książkę. O ile kilka lat temu fascynowałam się tekstami Kuby Ćwieka, o tyle po lekturze Chłopców całe zainteresowanie minęło mi jak ręką odjął – to zdecydowanie nie było to, czego szukam w literaturze. Zamaszystym ruchem postawiłam więc kreskę na autorze, którego teksty chciałam poznać lepiej i nie podejmowałam kolejnych prób. Ostatnio jednak, szukając czegoś szybkiego i lekkiego na upalne dni, sięgnęłam po szeroko zachwalanego Dreszcza.

Podstarzały rockman superbohaterem? Takie pomysły tylko u Ćwieka. Sam główny bohater, Rysiek Zwierzchowski, wyśmiałby zapewne ów dziwaczny pomysł. Świat się jednak zmienia, a główny bohater musi zweryfikować poglądy na pewne sprawy po tym jak rażony piorunem nie umiera, a zyskuje dodatkowe supermoce. Jak się okazuje – nie tylko on. Jedni umieją znikać, inni zmieniać wizerunek, a jeszcze inni z zaskakującą łatwością asymilują części ciała… Całości dziwacznego obrazu dopełnia syn lokaja-milionera i emerytowany górnik. A to wszystko we współczesnej Polsce!

Tekst w pierwszej kolejności zachwyca wartką i wciągającą akcją. Konstrukcja jest naprawdę dobra, a poziom wyrównany – zarówno dialogi jak i monologi poprowadzone są po prostu dobrze. Wspaniale skonstruowany jest świat – z jednej strony fantastyczny, z drugiej niesamowicie wręcz zwyczajny. Niezwykłości przeplatają się tu z szarą rzeczywistością i bezpośredniością współczesnego Śląska. Co do języka – po lekturze Chłopców, a także wstępu do Dreszcza miałam pewne obawy, ale tutaj jest on zaskakująco wręcz dopasowany. Wulgaryzmy pojawiają się, ale nie rażą – prawdę mówiąc brzmią niezwykle autentycznie, a to rzadko udaje się pisarzom. Jedyny problem mogą stanowić wypowiedzi Alojza, emerytowanego górnika, który posługuje się śląską gwarą. Dla mnie osobiście nie był to problem, bo wręcz słyszałam w głowie jak akcentuje dane słowa, wiem jednak, że niektórym osobom mogłoby to utrudniać odbiór tekstu.

Klimaty komiksowych superbohaterów, rock’n’roll i diss na współczesne społeczeństwo – Ćwiek z właściwą sobie swobodą i bynajmniej nie bez gracji łączy różnorakie elementy i tworzy przerysowane, ale przy tym niezwykle prawdziwe obrazy z pogranicza naszej codzienności. To nie tylko tekst z dziwaczną tematyką. Dreszcz to również – a może przede wszystkim – dobrze przemyślana satyra, która bawi dzięki świetnie wyłuskanym elementom rzeczywistym. Obrywa się katolikom, subkulturom, a nawet kontrolerom biletów PKP – Ćwiek krytykuje wszystko i wszystkich i ani myśli się za to kajać. I dobrze, bo mieści się to w granicach dobrego smaku (przynajmniej moich). Naprawdę bawiłam się świetnie, od pierwszej do ostatniej strony.

Choć siadałam do lektury obrażona na Kubę Ćwieka, z ustami ściągniętymi w ciup, już od pierwszej strony ciężko było mi utrzymać powagę. Polubiłam Ryśka od początku, choć nie jestem pewna, czy jest to klasyczny bohater „do lubienia”. W każdym razie Dreszcz dał mi dokładnie to, czego szukałam – doskonałą rozrywkę na wysokim poziomie. Już teraz obiecuję sobie, że kolejne czytanie (a z pewnością takowe nastąpi) wzbogacę o odpowiedni soundtrack – chętnie przypomnę sobie czasy, kiedy sama słuchałam ciężkiej muzyki, a z pewnością klimat tekstu nabierze na wyrazistości.


A, i jeszcze jedno: Iwo, świetna robota z grafikami! Scena pojedynku Ekumena z Panią Różą sprawiła, że dobrych kilka minut gapiłam się na szczegóły rysunku. ;)

wtorek, 8 kwietnia 2014

Marta Kisiel - "Dożywocie"


No i nie wytrzymałem. Naprawdę chciałem wykazać się silną wolą, pokazać, że potrafię sobie dawkować przyjemności. Ale niestety, odkąd na mojej półce znalazło się "Dożywocie", mój wzrok z utęsknieniem spoglądał na grzbiet tej książki. Opamiętałem się jednak na tyle, żeby skończyć czytaną wówczas powieść, ale gdy tylko dotarłem do ostatniej kropki, nie minęła nawet sekunda, a już siedziałem z debiutancką książką Marty Kisiel w dłoniach..

Konrad Romańczuk to początkujący pisarz tuż po trzydziestce i jednocześnie mieszczuch pełną gębą. Pewnego dnia okazuje się, że jako jedyny spadkobierca dalekiego krewnego (którego imienia nawet nie jest w stanie podać) stał się właścicielem Lichotki - wiekowego domostwa o dość ekscentrycznym, gotyckim wyglądzie. Ów nieruchomość zamieszkana jest przez równie ekscentrycznych lokatorów, z których każdy mógłby startować w konkursie na największe żywe (bądź nieżywe) kuriozum.

Plejadę osobliwości otwiera Licho - anioł płci nijakiej - z upodobaniem do porządków wszelkiej maści, cierpiące niestety na alergię na pierze. Oprócz niego w domu zamieszkuje widmo panicza-samobójcy z epoki romantyzmu, pradawny stwór z licznymi mackami i hobby w postaci kuchcenia oraz czworo utopców z zamiłowaniem do higieny. No, jest też jeszcze czarna kotka o imieniu Zmora, ale to byt całkiem zwyczajny (nie licząc jej uwielbienia do całkiem żywej poduszki w postaci Konrada). Z czasem liczba lokatorów się zwiększa, nie będę jednak zbytnio zdradzał fabuły..

...zwłaszcza, że tej fabuły nie ma tak naprawdę zbyt wiele. Cała książka podzielona jest na pięć ni to rozdziałów, ni to opowiadań, mniej lub bardziej połączonych ze sobą historią, która nie jest najistotniejszą częścią powieści. Dzieło Marty Kisiel oparte jest w głównej mierze na znakomicie wykreowanych postaciach i zachodzących między nimi relacjach, fabuła jest tu niejako tłem dla licznych zabawnych sytuacji i gagów. Momentami miałem wrażenie, że mam do czynienia nie tyle z powieścią, co z bardzo rozbudowanym skeczem kabaretowym. Muszę jednak nadmienić, że pod sam koniec książki kwestie fabularne wracają ze zdwojoną siłą, rozbudzając w czytelniku całą gamę emocji, a nie tylko liczne salwy śmiechu.

Oprócz świetnej kreacji bohaterów kunszt literacki Ałtorki ujawnia się jeszcze w jednym aspekcie - w języku. Każde zdanie, ba, każde słowo wydaje się być dokładnie przemyślane i nadaje narracji oraz dialogom wyraźnie widoczne cechy. Zdecydowanie nie ma w tej książce przypadkowych wyrazów. Język, jakim posługuje się Marta Kisiel, jest bogaty w niespotykane na co dzień wyrażenia, nie są to jednak zwroty niezrozumiałe - wręcz przeciwnie! Co więcej, w momentach tego wymagających Ałtorka świetnie i zarazem przezabawnie tworzy wypowiedzi oddające ducha romantyzmu, idealnie też obrazuje udawanie przez postać wady wymowy.

"Dożywocie" to komizm w czystej, najdoskonalszej postaci. Ciężko jest doszukiwać się strony, przy której czytelnik nie parsknie śmiechem. Prezentowany w powieści humor nie jest może za każdym razem najwyższych lotów, w żadnym jednak momencie nie jest on prostacki. Zarówno postaci, jak i żarty oraz język są dopracowane w każdym calu, dzięki czemu książka zapewnia kilka godzin porządnej rozrywki - mi na przykład solidnie pomogła przetrwać czas spędzony na chorowaniu.

czwartek, 20 marca 2014

Olga Gromyko - "Zawód: Wiedźma"

Przyznam już na samym wstępie, że byłam nastawiona do tej książki bardzo negatywnie. Moje jedyne, jak dotąd, zetknięcie z rosyjską fantastyką i magiczkami to „Flossia Naren” Kiry Izmajłowej – nie można tego nazwać kontaktem owocnym i udanym. Po nielichej traumie, jaką załapałam, nie miałam ochoty dalej zagłębiać się w temat. Książka Olgi Gromyko na pewno nie trafiłaby na moje półki, gdyby nie przewidywana obecność autorki na Pyrkonie – już raz żałowałam, że nie wzięłam podpisu od zagranicznego pisarza (Edwarda Lee konkretnie) i nie chciałam powtórki z rozrywki. Jak się okazało intuicję miałam słuszną, bo książka przebojem wdarła się do mojego serca i z pewnością na długo w nim pozostanie.

Wolhna Redna z pewnością nie jest zwyczajną osiemnastolatką – uczy się w Wyższej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa, w dodatku na typowo męskim wydziale magii praktycznej. Nie jest jednak tym faktem ani trochę speszona, radzi sobie świetnie, a w wolnych chwilach rozrabia, że aż strach. Jest wścibska, ciekawska, niepokorna i nad wyraz aktywna w swojej działalności. Choć dopiero się uczy, to właśnie ją Mistrz wysyła, by rozwiązała zagadkę potwora nękającego niedaleką społeczność wampirów. Zagadkę, która jak dotąd pochłonęła 13 ofiar, w tym magów. Nie zważając na niebezpieczeństwo Wolhna widzi w tej sytuacji szansę na napisanie świetnej pracy zaliczeniowej na zapomniany, wampirzy temat, jednak problemy, z jakimi przyjdzie jej się zmierzyć, są skomplikowane o wiele bardziej niż zagadnienie antypatii krwiopijców do czosnku. Jedno jest jednak pewne – dzięki bliskiej znajomości z przywódcą tej mitycznej rasy, Lenem, czas będzie płynął jej szybko, a okazji do obserwacji i badań nie zabraknie.

Po dłuższym namyśle uznałam, że podoba mi się sposób ukazania relacji Wolhnej i Lena. Niby młoda magiczka na niego zerka, komentuje wygląd i pod jakimś tam wrażeniem jest, ale nic tu nie jest wulgarne i „zbyt”. Ot, po prostu przystojny wampir się przechadza obok, estetyczny widok, ponadto ujęta jest paleta emocji większa niż tylko sam zachwyt. Z takim poziomem literackiej subtelności i kokieterii Olga Gromyko mogłaby z powodzeniem pisać książki typowo młodzieżowe, bo w tych dzisiejszych autentycznych emocji zdecydowanie brak. Przy lekturze perypetii W. Rednej sama przystanęłam nad postacią przywódcy wampirów i zaczęłam się nad nią zastanawiać – to chyba przykład tego, że dałam się wciągnąć.

Od strony technicznej również wszystko wygląda pozytywnie. Język książki jest prosty i przystępny, a wszystko, co niezrozumiałe ze względu na konstrukcję świata, jest nam tłumaczone niemal od razu – nie encyklopedycznie, nie protekcjonalnie. Raczej mimochodem, jakby od niechcenia. Poza tym akcja ma przyjemne tempo, dodatkowo zróżnicowane dzięki wspomnieniom magiczki. Bardzo podoba mi się też okładka – rysunek jest piękny i dopracowany w każdym szczególe. Niestety, jak to z Fabryką Słów bywa, w kolejnych tomach wydawcy poszli w stronę okładek na bazie zdjęć, co tylko zaszkodziło jakości.

W gruncie rzeczy największą wadą tej książki jest jej niewielka objętość – tylko 291 stron, a chciałoby się więcej i więcej przygód magiczki w krainie wampirów. Oczywiście cykl ma w tej chwili jeszcze 4 tomy, których jakości jestem raczej pewna, mnie jednak będzie tęskno właśnie do tego konkretnego wątku. Do lektury kolejnych tekstów zabiorę się jednak z pewnością, bo to kawałek naprawdę przyjemnej i lekkiej fantastyki.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (marcowy motyw - kobieta).

wtorek, 25 lutego 2014

Martyna Raduchowska - "Demon luster"

Pierwsza książka Martyny Raduchowskiej, choć nie była dziełem idealnym, zdecydowanie mnie zauroczyła. Z tego też powodu pewnikiem był fakt, że przy pierwszej lepszej okazji chwycę po kontynuację przygód Idy Brzezińskiej, "Demona luster". Okazja taka natrafiła się kilka dni temu, nie omieszkałem więc z niej skorzystać, czego w żaden sposób nie żałuję.

Ida, szamanka od umarlaków z ledwie kilkumiesięcznym doświadczeniem w swojej profesji, wpakowała się w nie lada tarapaty. Niefortunnie złożona przysięga, w której zobowiązała się odprowadzić pewną zagubioną duszę w zaświaty, okazuje się być niemal niewykonalna - owa dusza bowiem znajduje się w świecie Demona Luster (zwanego niekiedy Kusicielem), o którym niewiele wiadomo. Ida jest jednak zdeterminowana wypełnić to zobowiązanie, bowiem w przeciwnym wypadku to jej własna dusza obróci się w niebyt..

Wiem, ów opis wydaje się być nieco lakoniczny, nie chcę jednak zdradzać zbyt wiele z fabuły, gdyż jest ona jednym z najlepszych elementów powieści. Spójna i dopracowana, przez wszystkie strony książki trzyma czytelnika w napięciu, czy to dzięki nagłym zwrotom akcji, czy też dzięki odkrywaniu coraz to nowszych elementów układanki. I choć "Demon luster" to klasyczny przykład urban fantasy, nie brak tu elementów charakterystycznych dla powieści detektywistycznej lub sensacyjnej.

Najnowsza powieść Martyny Raduchowskiej jest bezpośrednią kontynuacją fabuły ukazanej w "Szamance od umarlaków", jednocześnie jednak, co jest dość nietypowe, "Demon luster" jest pozycją w gruncie rzeczy samodzielną: już pierwsze strony książki w zwięzły i treściwy sposób relacjonują najważniejsze dotychczasowe wydarzenia z życia Idy, zaś w miarę rozwoju fabuły pojawiają się wzmianki o wszystkich najistotniejszych kwestiach zawartych w poprzedniej części. Dzięki temu zabiegowi czytelnik, który nieopatrznie sięgnie po "Demona.." bez świadomości, że jest to kontynuacja przygód Idy Brzezińskiej (opis okładkowy książki, jak i większość materiałów prasowych, konsekwentnie pomija ten fakt..), nie będzie miał podczas lektury poczucia, że do zrozumienia fabuły brakuje mu jakichś niezwykle istotnych informacji. Nie mniej jednak oczywiste jest, że znajomość pierwszej wydanej książki znacznie ułatwia i uprzyjemnia przygodę z Kusicielem..

Pod względem technicznym książce nie można niczego zarzucić. Warsztat literacki autorki jest jeszcze lepszy niż w "Szamance..", a już wtedy był powyżej przeciętnej panującej na polskim rynku fantastyki. Język, zawsze dopasowany do sytuacji, bogaty jest w liczne porównania, nie brak też w nim elementów humorystycznych - jest ich jednak mniej niż w pierwszej części, bowiem fabuła "Demona..
 jest o wiele bardziej poważna i mroczna, a cała powieść wydaje się być dojrzalsza. Obcowanie ze śmiercią w inny sposób niż dotychczas ma znaczący wpływ na konstrukcję bohaterów: ich działania o wiele bardziej niż dotychczas uzewnętrzniają ich, często negatywne, emocje, a sama Ida odnajduje w sobie mroczne cechy charakteru.. Sam język powieści również cechuje się większą powagą, nie brak tu też wulgaryzmów - zawsze są one jednak uzasadnione sytuacją.

Ciężko jest mi się doszukać jakichś błędów w "Demonie Luster". Początkowo nie podobała mi się kontynuacja motywu Pecha rozpoczętego w pierwszej z książek autorki - wzmianki o nim pojawiały się przez pierwsze rozdziały tylko sporadycznie, a nagły powrót "bohatera" zupełnie nie przypadł mi do gustu. Ostatecznie jednak, po poznaniu całej fabuły, nie mogę uznać motywu za zepsuty, nie pokrył się on jednak z moimi oczekiwaniami. Oczywiście to tylko moje zdanie, myślę bowiem, że wielu osobom historia Pecha bardzo się spodoba.

Podsumowując: "Demon Luster" to powieść, po którą zdecydowanie warto sięgnąć. To znakomita lektura, która nie tylko potrafi rozbawić czytelnika, ale też skłonić go do pewnych przemyśleń. Martyna Raduchowska to dla mnie doskonały dowód na to, że w młodym pokoleniu polskich autorów drzemie wielki potencjał, który za kilka lat może zaowocować literaturą na światowym poziomie. Zachęcam oczywiście każdego do rozpoczęcia przygód z Idą Brzezińską od "Szamanki od umarlaków", a dopiero potem radzę sięgnąć po "Demona..". Pozwoli to na lepsze poznanie głównej bohaterki, co może przydać się w przyszłości - zakończenie drugiej z książek ponownie pozostawia otwarte wątki (na szczęście nie w tak wielkim stopniu, w jakim robiła to "Szamanka"), zaś sama autorka w jednym z wywiadów ujawniła, że ma pewne pomysły odnośnie kontynuacji..

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (499 stron).

środa, 12 lutego 2014

Martyna Raduchowska - "Szamanka od umarlaków"

Długo trwało zanim w końcu wziąłem się za "Szamankę od umarlaków". Po zakupie tej książki przeczytałem kilka pierwszych stron i byłem pod wielkim wrażeniem lekkości języka autorki, mimo to wewnętrzne przeczucie kazało mi poczekać jakiś czas z lekturą.  Ostatecznie impulsem do zagłębienia się w tej powieści była premiera wydanej niedawno kontynuacji, "Demona Luster".

Ida Brzezińska, choć urodzona w magicznej rodzinie, zawsze chciała prowadzić normalne życie. I nawet by się jej to udało (ba! dostała się nawet na studia psychologiczne we Wrocławiu!), ale okrutny Pech postanowił uprzykrzyć jej nieco życie: o ile Ida faktycznie nie potrafiła czarować, o tyle rodzinna spuścizna nie pozostawiła jej bez żadnego talentu. Nastolatka jest bowiem szamanką od umarlaków: połączeniem medium i banshee. Potrafi więc nie tylko widzieć duchy i z nimi rozmawiać, ale też przepowiedzieć czyjąś śmierć. Dziewczyna w obcym mieście, w dodatku widząca wszędzie dusze zmarłych, nie miałaby lekkiego życia. Całe szczęście Idą zaopiekowała się mieszkająca we Wrocławiu ciotka Tekla - medium z dość specyficznym stylem bycia, zwracająca się do wszystkich w trzeciej osobie. To ona bierze pod swoje skrzydła najmłodsze pokolenie Brzezińskich, dając jej najbardziej istotne lekcje w kwestii bycia szamanką od umarlaków.

Fabuła powieści toczy się niemal całkowicie wokół Idy: narrator podąża za nią krok w krok. I choć jest ona jedyną główną bohaterką, niektóre postacie drugoplanowe wydają się być równie wyraziste. Najlepszym przykładem jest Tekla - jest ona przykładem osoby, której nie chciałoby się spotkać na swojej drodze, mimo to jako postać na kartach powieści wzbudziła moją sympatię, niekiedy nawet większą niż Ida. Wespół z ciekawą historią idzie znakomity język, jakim posługuje się autorka - bogaty w metafory i humor znacznie uprzyjemnia lekturę.

Ciekawym motywem jest też Pech. W powieści Raduchowskiej został on w pewien sposób upersonifikowany, stając się niejako jednym z bohaterów. Pojawia się on dość często, z reguły w tych mniej przyjemnych dla Idy sytuacjach. Wszelkie opisy przedstawiają go niemal jak istotę ludzką, która nie tylko w specyficzny sposób bierze udział we wszystkich wydarzeniach, ale przejawia też typowe dla ludzi uczucia, takie jak smutek czy radość.

Niestety, nie obyło się bez drobnych wad. Pierwsza z nich dotyczy postaci drugoplanowych: im bliżej końca, tym więcej pojawia się pobocznych bohaterów, wprowadzonych do historii w sposób dość chaotyczny, na szybko. Jest to o tyle rażące, że są to w pewien sposób istotne postaci, zatem wskazane by było choć trochę bliższe przedstawienie ich czytelnikowi. Drugą wadą jest natomiast zakończenie. A konkretnie jego brak, bo fabuła książki urywa się w środku - nie dość, że większość wątków nie zostaje rozwiązana, to dodatkowo na ostatnich stronach pojawia się jeszcze więcej niewiadomych. By poznać dalsze losy Idy należy chwycić po "Demona luster", jednak nigdzie na okładce "Szamanki.." nie ma informacji, że nie jest to samodzielna historia.

"Szamankę od umarlaków" z czystym sumieniem polecam każdemu - to solidna dawka urban fantasy doprawiona znakomitym humorem i równie dobrym językiem, która potrafi uprzyjemnić czas. Doradzam jednak zaopatrzyć się od razu w "Demona Luster", ponieważ powieść pozostawia po sobie spory niedosyt. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu, ja już nie mogę się doczekać kiedy poznam dalsze losy Idy. I Pecha w sumie też...

czwartek, 3 października 2013

Marcin Mortka - "Miasteczko Nonstead"

Dziwaczna była motywacja do zakupu tej książki… Jakiś czas temu, siedząc nad (wstępną jeszcze) listą gości Polconu 2013, odznaczałam tych, których książki posiadamy i chcemy zabrać w celu uzyskania podpisu autora. Na liście był też Marcin Mortka, którego kojarzyłam oczywiście, ale nigdy nie czytałam żadnej z jego książek. Uznałam, że to świetna okazja do sięgnięcia po jakąś – oczywiście kupując. Długo się zastanawiałam, aż w końcu natrafiłam na opis „Miasteczka Nonstead” – to było to, czego mi potrzeba! Za punkt honoru przyjęłam przeczytanie tej książki przed konwentem i, prawdę mówiąc, pochłonęłam ją niemal od razu.

W "Miasteczku" mamy do czynienia z klasyczną formułą grozy - Nathan tworzy książkę dotyczącą upiornych historii prosto z ludzkiego życia, po czym.. jego własne losy zmieniają się o 180 stopni. Po szalonych wakacjach jego dziewczyna nie jest już sobą, popadając w coś na kształt depresji, aż w końcu znika. W międzyczasie książka Nathana staje się hitem, ale niestety na jej wydanie pada cień. Uciekając przed sytuacją i samym sobą bohater postanawia zaszyć się w małej miejscowości – przynoszącym wiele wspomnień z lepszych czasów Nonstead. Szybko okazuje się, że miasteczko nie jest bynajmniej ciche i normalne, a mroczne sekrety mieszkańców, skrzętnie zatajane, już wkrótce wyrządzą więcej złego niż największy kataklizm.

W Nonstead ludzie znikają bez śladu i odnajdują się na skraju śmierci, zwierzęta są mordowane, a w środku lasu stoi rzekomo przeklęty dom, który opiera się wszelkim próbom zniszczenia. Sprawa zaczyna się wikłać wraz z przybyciem Nathana - wypadki nasilają się, a on sam nie ma zamiaru zostawić sprawy samej sobie, tym samym stopniowo coraz silniej wiąże swoje losy z mieszkańcami miasteczka.

Książka Marcina Mortki to kawałek przyjemnej literatury grozy, którą czyta się lekko i która zostaje w naszej pamięci. Nowoczesność przeplata się tam z małomiasteczkowością, realizm z fikcją. Sami mieszkańcy Nonstead nie zawsze są w stanie rozróżnić, co jest prawdą, a co nie; co jest dziełem zła, a co tylko zbiegiem okoliczności. Skrywane tajemnice męczą ich i duszą, jednak zmowa milczenia nie pozwala nikomu zrobić choćby kroku, by rozwiązać zagadkę. To typowe zachowanie małych społeczności jest destrukcyjne dla ich członków, prowadzi bowiem do skrajnej znieczulicy. Ludzie, owszem, są zdolni do pomocy, jednak tylko płytkiej, powierzchownej – fizycznej lub materialnej. Żaden z nich nie zostanie na dłużej i nie wysłucha drugiego. Z resztą i tak nie miałby czego słuchać, bo nikt o swoich problemach nie mówi na głos. Wstyd nie pozwala im dostrzegać, że mroczne sekrety posiada każdy z nas, a współdziałanie mogłoby być milowym krokiem do ich przezwyciężenia.

Co charakterystyczne, w książce odnajdujemy dużo nawiązań do Stephena Kinga i jego twórczości. Czy to wieczne aluzje i żarciki o stanie Maine, czy same konkretne sytuacje… To rzeczywiście sprawa zauważalna, ja jednak traktuję ją z przymrużeniem oka. Być może są to sugestie żartobliwe, być może prowokacyjne.. Ja na ich widok się uśmiecham, bo sama jestem wielką fanką Kinga.

Kończąc wypowiedź, chwalę ”Miasteczko Nonstead” za urok lekkiej grozy, która bardziej odpręża niż przeraża. Można się nieco pośmiać, jeśli ktoś lubi czarny humor. Można przysiąść i pomyśleć, czy wokół nie ma ludzi zbyt zamkniętych w swoim świecie. Każdy z nas ma jakiś mroczny sekret, ale paniczne ukrywanie go przed światem nigdy nie da nam niczego dobrego. Nie warto, jeśli ma to być przyczyną naszego upadku.

wtorek, 1 października 2013

"Wielka Księga Horroru, t.2"

Pierwszy tom "Wielkiej Księgi Horroru" miałem okazję czytać tuż po jego ukazaniu się, a więc dobre trzy lata temu.  Chociaż w owym czasie nie miałem zbyt wielkiej styczności z literaturą grozy, to antologia nie wzbudziła we mnie większego strachu; mimo to ogólne odczucia z lektury były bardzo dobre, a niektóre z opowiadań na długo zapadły mi w pamięci. Dlatego też oczywistym było, że prędzej czy później sięgnę po drugi tom.

Co otrzymujemy w środku? Osiem opowiadań, a więc o połowę mniej niż było to w przypadku pierwszej antologii. Z tego powodu historie są dłuższe i bardziej rozbudowane, a jedna z nich aspiruje wręcz do miana mini-powieści. Ośmioro zaprezentowanych w tym zbiorze autorów to sami twórcy z najwyższej półki - niemal wszyscy to pisarze wielokrotnie nagradzani nie tylko nagrodami dla literatury z gatunku horroru, ale też i tymi ogólnofantastycznymi.

Pierwszym opowiadaniem, na jakie natrafimy po otwarciu antologii, jest "Rzucony" autorstwa Dona Tumasonis. Główni bohaterowie, Marline i Martin, to turyści przemierzający Kretę. Martin jako dziecko nigdy nie lubił nieba, bo uważał, że "coś z nim jest nie tak", a teraz w końcu dowiaduje się, skąd miał takie przeświadczenie... Samo opowiadanie do samego końca skrywa przed czytelnikiem o co tu naprawdę chodzi, nie jest jednak w żaden sposób straszne, zaś język w jaki zostało napisane w żaden sposób nie czyni lektury przyjemną.

Caitlin R. Kiernan jest autorką opowiadania "Wszystkie domy zniknęły, zalało je morze" . Jest to historia w narracji pierwszoosobowej, opisująca związek narratora z Jacovą Angevine. Stworzyła ona sektę Otwarte Wrota Nocy i pewnego dnia ona i jej wyznawcy popełnili samobójstwo topiąc się w oceanie. Opowieść skacze pomiędzy retrospekcjami ukazującymi wspólne życie głównego bohatera z Jacovą, a teraźniejszością, w której odkrywane są coraz to nowe fakty dotyczące założycielki sekty. Niestety, tak przeplatana fabuła okazała się być ciężką przeprawą, w dodatku nie dającą żadnego poczucia grozy.

Trzecie opowiadanie jest jednocześnie pierwszym, które mi się podobało. Historia, która nosi tytuł "One", a której autorem jest David Morrell, przedstawia nam dwunastoletnią dziewczynkę i jej rodzinę, którzy żyją na skraju lasu w pewnej odległości od wsi. Problem pojawia się, gdy nadchodzi zima, a w okolicy pojawiają się tytułowe One. Nikt nie wie czym są te przypominające wilki inteligentne bestie, które w krótkim czasie zabijają okoliczną zwierzynę i zaczynają czyhać na życie schowanych w drewnianym domku ludzi. Czytając to opowiadanie nieraz można poczuć strach, co potęgowane jest dodatkowo tym, że całą sytuację widzimy oczami małej dziewczynki.

"Mechaniczny horror" to utwór napisany przez Fergusa Gwynplaine'a MacIntyre'a, który wbrew wiele obiecującemu tytułowi horrorem nie jest. Otrzymujemy zgrabnie napisaną historię o Edgarze Allanie Poe i jego spotkaniu z automatonem, mechanicznym człowiekiem grającym w szachy (w dodatku dość często wygrywającym!). Historia skupia się raczej na samej postaci głównego bohatera i jego zdolnościach dedukcyjnych, a sam autor po prostu postarał uzupełnić fikcją pewne luki w biografii znanego pisarza. Chociaż w ani jednym momencie opowiadanie nie przeraża, jest ono spójne i bardzo przyjemne w lekturze.

"Szafki" autorstwa Richarda Mathesona to dość specyficzny utwór - ciężko nazwać go opowiadaniem, zważywszy, że mieści się on na dwóch stronach formatu a5. Nie mamy też tutaj klasycznej linii fabularnej, otrzymujemy za to dość nietypowy opis przeżyć osoby, której bliski okazał się być seryjnym mordercą. Ogrom przeżyć i emocji zawartych w tak niewielkim tekście poraża i przeraża, zmusza też czytelnika do przemyśleń. Opowiadanie jest idealnym dowodem na to, że nie liczy się ilość lecz jakość.

Następny w tym zestawieniu znalazł się Geoff Ryman wraz z "Piękną córką Pol Pota". W opowiadaniu śledzimy losy nastoletniej latorośli byłego dyktatora Kambodży, którą nawiedzają dusze osób zamordowanych przez jej ojca. A że Tatuś rządził surową ręką, to i duchów jest co niemiara. Pomimo takiej tematyki historia nie jest straszna, skłania ona natomiast do przemyśleń. Autorowi w znakomity sposób udało się uchwycić różnicę między najbiedniejszymi, a najbogatszymi mieszkańcami Phnom Penh, zręcznie wplatając w to wszystko ludowe wierzenia mieszkańców Indochin.

W "Uśmiechu diabła" autorstwa Glena Hirshberga poznajemy Selkirka, pracownika Inspektoratu Latarni Morskich Stanów Zjednoczonych. Udaje się on do należącej do urzędu placówki w celu poinformowania o jej zamknięciu. Gdy dociera na miejsce opiekująca się latarnią pani Marchant opowiada mu o tym, jak zginął jej mąż. Cała opowieść ma depresyjny wydźwięk i skupia się na przerażającej potędze, jaką jest zdający się posiadać własną osobowość ocean. Niestety, konwencja oparta na wysłuchiwaniu wspomnień pogrążonej w depresji kobiety nie wzbudzi u czytelnika strachu, a jedynie smutek i współczucie.

Ostatnie opowiadanie w zbiorze jest też jednocześnie najdłuższym. "Człowiek, który wysiadł z Pociągu duchów" Kima Newmana zajmuje ponad jedną trzecią książki, może więc wydać się nieco przydługie w porównaniu z pozostałymi utworami. W tej historii poznajemy Richarda Jepersona, członka Klubu Diogenesa, tajnej organizacji chroniącej Wielką Brytanię przed zagrożeniami ze strony zjawisk paranormalnych. Podczas nieplanowanego postoju na stacji kolejowej w Culler Richard opowiada młodszemu koledze z Klubu swoje pierwsze śledztwo prowadzone dla stowarzyszenia, które dotyczyło tytułowego Pociągu Duchów. Historia charakteryzuje się typowym angielskim flegmatyzmem, przez co czytelnik musi cierpliwie czekać aż autor odkryje przed nim wszystkie karty. Dzięki temu zabiegowi do niemalże samego końca jesteśmy trzymani w niepewności, co tylko podsyca wyobraźnię. Na plus zaliczyć trzeba także otoczkę, w jaką opowiadanie zostało ubrane - sposób kreacji bohaterów idealnie oddaje przekrój społeczeństwa brytyjskiego z połowy dwudziestego wieku.

Przyznaję, że po przeczytaniu drugiego tomu "Wielkiej Księgi Horroru" miałem mieszane odczucia. Z jednej strony jest to może nie wybitna, ale wciąż całkiem dobra antologia, z historiami potrafiącymi wciągnąć na długie godziny. Wadą natomiast jest to, że spodziewałem się opowieści grozy, których nie uświadczyłem zbyt wielu w tym zbiorze. Opowiadania wywoływały we mnie różne uczucia i emocje, strachu jednak w tym wszystkim było najmniej. Mimo to śmiało mogę polecić tę antologię każdemu, kto lubi poznawać nowe krótkie opowieści, zwłaszcza, że książka ta jest okazją do poznania pisarzy znających się na swoim rzemiośle. Jednak żeby uniknąć rozczarowania lepiej nie nastawiać się na solidną dawkę przerażenia...