Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Albatros. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Albatros. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 kwietnia 2020

Tom Phillips – „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko”



Zwykle, gdy myślimy o historii ludzkości, przychodzą nam do głowy pozytywne skojarzenia: często zapominamy o krwawych represjach kolonializmu, ale chętnie wspominamy o rozwoju technologii, wynalazkach, wysłaniu człowieka w kosmos i tym podobnych sprawach. Pamiętamy wielkich wodzów (nawet jeśli w końcu przegrali), ważnych myślicieli, bohaterskich odkrywców. A o królach przegrywu nie pamięta nikt.


Nieważne, ilu wyzwaniom dajemy radę sprostać, katastrofa zawsze czyha tuż za rogiem. Przykład historyczny: w jednej chwili jesteś Sigurdem Potężnym (nordyckim jarlem Orkadów z dziewiątego wieku), triumfalnie wracającym do domu po bitwie, z przytroczoną do siodła głową wroga, Máela Brighte'a, ksywka Wystający Ząb.
W następnej jesteś... cóż, kilka dni później jesteś Sigurdem Potężnym, umierającym na skutek infekcji spowodowanej przez wystające zęby Máela Brighte'a, które podczas twojej triumfalnej jazdy ocierały ci się o nogę.
To prawda: Sigurd Potężny zasługuje na wątpliwe wyróżnienie w historii wojskowej jako człowiek zabity przez wroga, którego dekapitował kilka godzin wcześniej. [s. 13]


Tom Phillips w swojej książce zabiera nas z wyjątkową podróż przez porażki ludzkości, prezentując zarówno krótko-, jak i długofalowe skutki Bardzo Złych Decyzji. Zaczynamy od pewnego wodza, który zginął śmiercią idiotyczną (nie bójmy się tego słowa), lecz w kolejnych rozdziałach poznamy nie tylko przywódców i polityków, ale również odkrywców, wynalazców, podróżników i inne osoby, które swoje karty historii zapisały dość niechlubnymi czynami.

Pierwszy wniosek, jaki nasunął mi się po lekturze tej książki, a właściwie dopadł mnie już w trakcie czytania to: komicy częściej powinni pisać (oczywiście o rzeczach, na których się znają). Adam Kay zrobił fenomenalną robotę w swoim Będzie bolało, ubierając wspomnienia z kariery młodego lekarza w formę dziennika pełnego zabawnych anegdot. I poniekąd podobną rzecz zrobił Tom Phillips z antropologią. Już od pierwszych stron jesteśmy w stanie zauważyć, jaki ton będzie miała opowieść: bardzo, bardzo lekki.

Oczywiście poczucie humoru autora (sarkastyczne, złośliwe, bezustannie kierujące przytyki do millenialsów, brytyjczyków i Donalda Trumpa) nie każdemu będzie się podobało. Jestem w stanie to zrozumieć i uszanować. Sama jednak momentami miałam łzy w oczach ze śmiechu - ewidentnie dogadałabym się z Tomem Phillipsem, gdyby nasze drogi kiedykolwiek się skrzyżowały.

Jednak nawet pomijając wszelkie żarty, książka Toma Phillipsa stanowi nie lada gratkę dla wszystkich fanów popularnonaukowych opowieści. Poszczególne rozdziały aż kipią od ciekawostek o władcach, którzy zostali pokonani na własne życzenie (no dobra, Montezumę chyba wszyscy kojarzymy, ale czy słyszeliście kiedyś o Imperium Chorezmijskim?), rozpieszczonych bogaczach, których decyzje niszczą środowisko (króliki nie dostały się do Australii na własnych statkach) czy wynalazcach, którzy czasem nie mieli złych intencji, a czasem zanadto skupili się na zysku i przymykali oczy na to, co ważne (moim absolutnym faworytem jest Thomas Midgley, człowiek, który w pojedynkę zmienił ziemską atmosferę; wygooglujcie go sobie, albo najlepiej po prostu przeczytajcie tę książkę!). Wszystkich łączy jedno: nieumiejętność długofalowego planowania i przewidywania konsekwencji swoich działań.

A może by tak zacząć uczyć się na błędach poprzednich pokoleń?


środa, 6 listopada 2019

Mario Puzo – „Ojciec chrzestny”

Odkąd dorosłam, nie jest mi po drodze z klasykami światowej literatury. W szkole sięgałam po nich głównie z przymusu (choć bez męczarni, bo czytać zawsze lubiłam), rzadziej z rzeczywistej chęci poznania danej, popularnej historii. Do samego Ojca chrzestnego miałam dwa podejścia i żadne nie zakończyło się sukcesem. Zdążyłam już spisać naszą relację na straty i nie miałam w planach sięgać po tę książkę kolejny raz.

W październiku jednak szukałam czegoś, co mogłabym puścić sobie w tle podczas nudnej, acz niewymagającej komputerowej dłubaniny. Wiecie, jakiegoś audiobooka, który zajmie mi głowę, żebym nie miała poczucia marnowania czasu. Padło na darmowy fragment powieści Mario Puzo udostępniony na youtubie Audioteki i muszę się Wam przyznać, że to była najlepsza możliwa decyzja. Samo słuchowisko (bo zamiast jednego lektora mamy tu czytanie z podziałem na role) wciągnęło mnie bez reszty; zakochałam się przede wszystkim we wspaniałej narracji. Rozważałam wykupienie dostępu do serwisu, żeby dokończyć, ale ostatecznie uznałam, że hej, skoro już się wkręciłam, może warto to wykorzystać i sięgnąć po wersję papierową?

Teraz, gdy skończyłam, mogę powiedzieć jedno: to była fenomenalna książka. Bezapelacyjnie najlepsza spośród tych, jakie przeczytałam w 2019 roku i na pewno jedna z najlepszych, jakie dane mi było przeczytać w całym moim życiu.

Jestem zakochana w sposobie narracji, jakim posługuje się Mario Puzo. Wykorzystując różne perspektywy, kreuje on dla nas interesujący i niejednokrotnie zaskakujący obraz świata przedstawionego. Fabuła często zakręca, a wątki są urywane w najważniejszych momentach, by następnie doczekać się dopowiedzenia z zupełnie innej perspektywy. Czasem dowiadujemy się o pewnych efektach, a dopiero później odkrywamy, jak doszło do jakiejś sytuacji. I choć brzmi to szalenie denerwująco, podczas lektury wcale takie nie jest; jesteśmy wodzeni za nos z wyczuciem, tak, że ostatecznie czujemy się zaskoczeni i zadowoleni. 

Kolejnym atutem Ojca chrzestnego są bohaterowie. Wykreowani różnorodnie, ciekawie, w dodatku wyposażeni we własne historie, które świetnie współgrają z ich charakterami. Mario Puzo, podobnie jak Vito Corleone, każdej z pojawiających się postaci okazuje należny szacunek i opowiada o jej życiu, udowadniając tym samym, jak dopracowany jest wymyślony przez niego świat. Tu wszystko jest umotywowane, a sieć zależności przypomina misternie utkaną pajęczynę. 

Ponadto urzekł mnie język i styl autora. Miałam pewne obawy, czy długie wypowiedzi narratora, który w bogaty sposób opisuje nam świat i odczucia bohaterów, sprawdzą się tak samo dobrze w książce, jak w słuchowisku, ale ten lęk okazał się niepotrzebny. Niezależnie od wersji, opowieść prezentuje się świetnie i nie nudzi odbiorcy, a dialogi pojawiające się na tle długich akapitów zyskują dodatkową moc, stają się jeszcze bardziej wyraziste.

Cóż mogę powiedzieć: nie chcę Was namawiać na lekturę, bo sama do niedawna nie uległabym takim namowom. A jednak, jeśli jeszcze nie znacie tej książki, gorąco zachęcam Was do jej poznania – czy to od razu w wersji papierowej, czy w słuchowisku, którego zajawkę znajdziecie tutaj. Nie odbierajcie sobie tej przyjemności. 


poniedziałek, 11 stycznia 2016

Guillaume Musso – „Jutro”

Czasem zastanawiam się, skąd się biorą w mojej głowie pewne całkowicie fikcyjne informacje na temat twórczości niektórych pisarzy. Wychodzi na to, że gdy coś zasłyszę, przerabiam to w swoim umyśle, a na koniec tworzę zupełnie niezrozumiałą opinię. Weźmy na przykład Musso – kiedy pracowałam w księgarni, usłyszałam, że to pisarz, którego chętnie czytają kobiety, więc automatycznie założyłam, że jego książki to z pewnością niezbyt mądre romansidła. W efekcie podchodziłam do niego nawet nie tyle z nieufnością, co jawną niechęcią (nie lubię romansów). Możecie się domyślać, jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy w moje ręce wpadło Jutro – od pierwszej strony wpadłam w tę historię i nie zrobiłam sobie przerwy, póki jej nie skończyłam.

Opowieść w niezwykły sposób splata losy dwóch osób pozornie całkowicie od siebie odległych: Matthew Shapiro, wykładowcy z Harvardu, który rok temu stracił żonę w wypadku samochodowym, oraz Emmy Lovenstein, nowojorskiej sommelierki. Oprócz miejsca zamieszkania bohaterów dzieli wszystko: zainteresowania, sposób bycia, sytuacja rodzinna… Ich historie spotykają się, gdy Matthew kupuje używanego laptopa – ta z pozoru błaha sytuacja rozkręca machinę niemożliwych, tajemniczych zdarzeń i na zawsze zmienia życie obojga bohaterów.

Pierwszym szokiem, jeszcze zanim w ogóle dostrzegłam coś niecodziennego w treści książki, było zetknięcie ze stylem autora. Nie będę owijała w bawełnę – spodziewałam się dość słabej narracji, typowej dla wspomnianego już taniego romansu. A co dostałam? Bardzo dobrą opowieść na naprawdę wysokim poziomie. Autor w przyjemny sposób przedstawia nam kolejne wydarzenia, a tekst prezentuje się równie dobrze zarówno w przypadku opisów (które są odpowiednio bogate), jak i bardzo autentycznej części dialogowej. Kolejne zdania dosłownie śmigają nam przed oczami, a cała opowieść jest niesamowicie płynna i nie sprawia czytelnikowi absolutnie żadnych problemów.

Swoje robi też fabuła – niebanalna, wciągająca i zaskakująca. Bardzo żałuję, że musiałam ograniczyć się do tak lakonicznego jej ujęcia i zdaję sobie sprawę, że mój opis nie oddaje całkowicie uroku tej opowieści, jednak nie miałam innego wyjścia – zdradzając cokolwiek więcej zburzyłabym misternie budowaną intrygę, która zaczyna się już na samym początku książki. Nie chcę psuć Wam zabawy, ale powiem jedno: nie raz zdziwicie się podczas jej czytania. Choć pewne wydarzenia są zupełnie nieprawdopodobne i zakrawają o fantastykę, nie ma się czego czepiać – taką właśnie konwencję wybrał autor na opowiedzenie swojej historii i sprawdziła się ona perfekcyjnie. Musso bawi się z czytelnikiem i wodzi go za nos dokładając coraz to nowe fakty do pozornie zamkniętych historii, czym całkowicie zaskarbił sobie moją uwagę. Wielu rozwiązań zupełnie się nie spodziewałam, a kolejne zaskoczenia sprawiały mi naprawdę dużo radości.

Sama nie wiem, jak poprawnie zaklasyfikować tę książkę. Na pewno nie jest to romans – Jutro nawet z powieści obyczajowej ma niewiele. To historia pełna akcji, zagadek i emocji, jednak daleka od kryminału czy thrillera. Znajdziemy tu wiele różnorodnych elementów i, choć ciężko znaleźć jasne słowa na opisanie tego miksu, końcowy efekt jest naprawdę zadowalający. Jak pisałam na początku – kiedy zaczęłam tę książkę, nie byłam w stanie odłożyć jej choćby na chwilę, tak bardzo miałam ochotę poznać jej dalszy ciąg. Zwracam honor i odżegnuję się od wszystkiego, co do tej pory sądziłam na temat Musso; jego opowieść okazała się wspaniała, a ja z pewnością w krótkim czasie sięgnę po kolejne. Czyżbym znalazła nowego kandydata do grona ulubionych pisarzy?

poniedziałek, 28 września 2015

Stephen King – "Dziewczyna, która kochała Toma Gordona"

Rozwód rodziców zawsze jest trudnym wydarzeniem dla dzieci, niezależnie od wieku. Dziewięcioletnia Trisha stara się znosić go w ciszy – zawsze wycofana, dwa kroki za wirem rzeczywistych wydarzeń. Gdy podczas jednej z wycieczek jej matka i brat toczą kolejną spektakularną awanturę, dziewczynka nie jest w stanie zwrócić na siebie ich uwagi; postanawia na chwilę odłączyć się od rodziny za potrzebą, oczywiście z zamiarem szybkiego powrotu na wyznaczony szlak. Niestety, nie bierze pod uwagę, jak zdradliwe potrafią być niemal bezkresne lasy stanu Maine – znalezienie drogi powrotnej będzie trudniejsze, niż zakładała.

Książka jest zapisem kilkudniowej dziecięcej tułaczki, podczas której rozgrywają się kolejne małe tragedie. Dziewczynka przeżywa skrajny głód, wycieńczenie, paniczny lęk, musi też konfrontować się nie tylko z nowym środowiskiem, ale i niecodziennymi sytuacjami. Jej jedynym łącznikiem ze światem jest przenośne radio, dzięki któremu słucha transmisji meczów baseballowych. Czytelnik staje się obserwatorem narastającego szaleństwa bohaterki, w umyśle której fikcja coraz silniej miesza się z rzeczywistością.

Już na początku muszę zaznaczyć jedno – naprawdę lubię Kinga w wydaniu obyczajowo-psychologicznym; kto mnie zna, ten wie, że wczesne powieści Mistrza uważam za najlepsze i to w nich najchętniej się zaczytuję. Tym razem jednak opowiadana historia najzwyczajniej w świecie do mnie nie trafiła. Ciągle miałam poczucie niedosytu, emocje, które odczuwałam, były zupełnie inne niż chciałam, a brak dojmującej nudy przypisuję jedynie naprawdę sporej czcionce i niewielkiej objętości samego tekstu, bo fabuła naprawdę nie należy do pasjonujących. Praktycznie cały czas obserwujemy poszczególne kroki Trishy w jej podróży, a warstwa psychologiczna jest zbyt powierzchowna, by mogła na dobre zaciekawić czytelnika. Konwencją drogi powieść nieco (ale naprawdę tylko nieco) przypomina Wielki Marsz, nie jest jednak nawet w połowie tak głęboka i treściwa.

Kolejnym aspektem, który wywołuje we mnie mieszane uczucia, jest konstrukcja głównej bohaterki. Na dzieciach znam się dość słabo i naprawdę ciężko jest mi ocenić, co może i potrafi przeciętna dziewięciolatka, ale mogę powiedzieć o swoich odczuciach – przez całą lekturę, ilekroć przyglądałam się zachowaniu Trishy, towarzyszyło mi przekonanie o wielkiej nieautentyczności. Racjonowanie sobie żywności, przenoszenie głazów aby przejść przez strumień, dorosłe i racjonalne myślenie, bardzo rzadkie chwile utraty panowania nad emocjami... Wszystko to daje obraz daleki od mojego wyobrażenia dziecięcych zachowań. Z drugiej strony jednak ów dysonans z czasem bladł – paradoksalnie im dalej posuwała się akcja, tym bardziej autentycznie wyglądała sytuacja. Narastający obłęd dziewczynki i stopniowa dominacja instynktowych odruchów nad racjonalizmem wypadły pozytywnie – im mniej było w Trishy myślącego człowieka, tym prawdziwiej malował się jej obraz.

Dziewczyna... z pewnością nie spodoba się każdemu. Ci, którzy szukają pełnokrwistego horroru, mogą sobie odpuścić już na starcie, bo nie o grozę w tej książce chodzi. King kolejny raz postanowił zabawić się ludzką psychiką budując obraz wielkiej i wyczerpującej tragedii, jednak moim zdaniem podszedł do sprawy jakoś bez przekonania. Opowieść o Trishy z pewnością nie porywa, ma wiele braków i mogłaby zostać pogłębiona, jest w niej jednak pewna niepokojąca płaszczyzna. Autor znów operuje lękami popularnymi i uniwersalnymi, a w narastającym obłędzie dziecka odnaleźć można pewien pierwiastek każdego z nas. Niestety, zbyt mały, by w umyśle zasiać ziarnko niepokoju; lektury nie zakończyłam z żadnym dyskomfortem psychicznym, czego szczerze i mocno żałuję.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Thomas Harris - "Hannibal. Początek"

"Harris, you made my day!" - tak miała się zaczynać recenzja, do której szykowałam się już od pierwszej strony książki. Nadzieje były spore, dlatego też powrót do rzeczywistości nieco boli. Ale przynajmniej miałam ładne, sobotnie śniadanie.


Rok 2013 upłynął mi w pewnym sensie pod znakiem Hannibala Lectera. Akurat zdążyłam odświeżyć sobie ekranizacje z Anthonym Hopkinsem, na nowo przeżyć fascynację bohaterem i zacząć szukać (trudno wówczas dostępnych) książek pióra Thomasa Harrisa, kiedy na pomoc przyszło mi wydawnictwo Albatros, noszące się z zamiarem wznowienia całej serii. Krótko potem pojawił się też serial, ale nie o nim tutaj mowa. Książki w każdym razie pochłonęłam w tempie ekspresowym i naprawdę wielkie było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że na ostatnią przyjdzie mi czekać prawie rok. Byłam jednak cierpliwa, a kilka dni temu zostało to nagrodzone – otworzyłam paczkę z nowiutkim egzemplarzem i zabrałam się do lektury, odkładając na chwilę wszystkie rozpoczęte projekty i zadania.

Ostatnia jak dotąd książka Thomasa Harrisa jest prequelem w stosunku do serii i opowiada historię Hannibala od dzieciństwa aż do wczesnej dorosłości. Wojna, jaka toczy się na terenie Litwy i całej Europy, pozbawia młodego panicza Lectera najpierw poczucia bezpieczeństwa, potem rodziców, aż w końcu odbiera mu to, co najcenniejsze w jego trzynastoletnim życiu – młodszą siostrę, Miszę. Chłopak wypiera z pamięci wydarzenia, których jest świadkiem po napaści szabrowników na rodzinny dom, jednak w miarę dorastania stopniowo dociera do własnej nieświadomości wyciągając na światło dzienne to, co tak bolesne. W domu wuja, mając wszystko czego zapragnie, rozwija w sobie zainteresowania godne arystokraty – budzi się jego zmysł piękna, estetyki oraz twórcze zdolności. Jednakże w połączeniu z wielką inteligencją, ciekawością wprost nie do zaspokojenia oraz demonami, wyłaniającymi się z przeszłości i nie dającymi Hannibalowi chwili wytchnienia, staje się on coraz bardziej śmiały w swoich poczynaniach.

Nowością i dużym zaskoczeniem był dla mnie tak obszerny wątek historyczny, ciągnący się właściwie do współczesności – znaczna część tekstu poświęcona jest samym szabrownikom i temu, jak udało im się wykaraskać z kłopotów i zorganizować sobie zacne życie w powojennym świecie. Z punktu widzenia fabularnego takie rozdziały mają sens, bo uzasadniają późniejsze działania młodego Lectera, moim zdaniem jednak cały wątek mógłby zostać pominięty. Zakładam, że autor chciał pokazać czytelnikowi, jak demony przeszłości zmieniają Hannibala w żądnego krwi i zemsty psychopatę, jednak niezbyt dobrze mu to wyszło. Po pierwsze takie mechanizmy w ogóle nie są w książce pokazane, bo wnikliwość narratora jest naprawdę niska; po drugie – nawet gdyby przyjąć, że wszystkie te działania jakoś się ze sobą wiążą, wciąż pozostaje przepaść między chęcią zemsty, a szukaniem ofiar i podawaniem z nich obiadów przyjaciołom, które później uskuteczniał psychopata. Jednym słowem treść oceniam jako naciąganą, a tematykę książki – mocno rozdmuchaną. Można to było zrobić nieco lepiej.

Niewiele jest książek i filmów, do których wracam. Zwykle wolę spróbować czegoś nowego, natomiast stare sentymenty pozostają w sferze myśli i nigdy niezrealizowanych planów jako wyrzuty sumienia gdzieś z tyłu głowy. Z Lecterem jest inaczej. Mogłabym czytać książki Thomasa Harrisa kilka razy pod rząd, zawsze odnajdując w nich coś nowego, wypełniającego luki w moim obrazie Hannibala. Niestety wciąż uważam, że autor pozostawił wyobraźni czytelnika zbyt duże pole do popisu – nie wiem czy nie chciał, czy może nie był w stanie podać nam więcej szczegółów, dotyczących psychiki bohatera. Co prawda „Hannibal. Początek” rzuca pewne światło na motywy i historię psychopaty, wciąż jednak pozostajemy z niedomówieniami i zbyt wieloma pytaniami bez odpowiedzi. Brakuje mi tekstu osadzonego gdzieś pomiędzy prequelem a „Czerwonym Smokiem”, który dałby przynajmniej ciągłość przyczynowo-skutkową wszystkich znanych nam wydarzeń. Teraz jednak przestałam się łudzić, że coś takiego może zostać przez Harrisa napisane – skoro oficjalnie współpracuje przy tworzeniu serialu NBC, nie mógłby stworzyć tekstu, który bezlitośnie objawiłby, jak bardzo ze światem literackim rozmija się filmowy twór.

Rzadko miewam duże oczekiwania co do książki, ale w tym przypadku naprawdę spodziewałam się czegoś więcej – marzyłam o napisaniu studium przypadku, a dostałam jeszcze więcej niedomówień. Chciałam z każdą stroną poznawać Lectera na nowo i budować swój obraz o nim, układając wszystko w logiczną całość. Miałam w sobie dużo entuzjazmu, który starczył mniej więcej na 2/3 tekstu – potem zaczęło mi się nudzić. Co prawda pod koniec akcja znacznie przyspieszyła, ale i to nie zrównoważyło rozgoryczenia, jakie miałam i nadal mam po lekturze. Wciąż uważam, że bez niej seria byłaby niekompletna, jednak z nią również nie stanowi zwartej całości. Pozostają luki, które wypełniać możemy jedynie własną wyobraźnią, wiedzą psychologiczną i domysłami. W „Hannibal. Początek” bohater wydaje się miałki i nijaki i choć możemy mu współczuć, to nadal ciężko zrozumieć genezę jego szaleństwa. A szkoda, bo wciąż pozostaje jedną z najciekawszych postaci współczesnej popkultury.

piątek, 4 kwietnia 2014

Harlan Coben - "Sześć lat później"

Nazwisko autora mignęło mi już wiele razy gdzieś w Internecie, blogosferze i na księgarskich półkach. Muszę jednak przyznać, że nie interesowałam się zbytnio tym, co ma on do zaoferowania czytelnikom. Pewnie byłoby tak do dziś, gdyby najnowsza powieść Cobena nie wpadła w moje ręce jako urodzinowy prezent. Opis okładkowy wciągnął mnie niesamowicie – na tyle, że rzuciłam wszystkie najnowsze nabytki i zabrałam się za lekturę.

Ciężko wyobrazić sobie siebie w sytuacji Jake’a. Główny bohater ma wiele – pozycję nauczyciela akademickiego, szacunek, urok osobisty, charyzmę i wygląd wyróżniający go z tłumu. Jednakże jego życie nie jest tak poukładane jak mogłoby (i powinno) być. Sześć lat temu przeżył kilkumiesięczny związek z artystką poznaną podczas twórczego wypoczynku. Był pewien, że spotkał miłość swojego życia, ona jednak porzuciła go nagle, z hukiem i fajerwerkami. Z dnia na dzień postanowiła wyjść za innego, natomiast podczas ceremonii ślubnej zdążyła wymóc na Jake’u ostatnią obietnicę – przysiągł, że nie będzie jej szukał i nękał. Wbrew wszelkiej logice mężczyzna wypełnia dane słowo – przynajmniej do czasu, gdy natrafia na nekrolog męża Natalie…

Podstawowy problem tej książki jest taki, że opis okładkowy dość mocno mija się z prawdą. Wiem, dałam się podejść, nie ja pierwsza i nie ostatnia. Tak czy inaczej blurb pozwala wnioskować, że gdy Jake zaczyna szukać Natalie, zostaje uznany za wariata, bowiem nikt z jego otoczenia (ze znajomych i osób spotkanych przed sześcioma laty) nie ma pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak Natalie. Spodziewałam się historii o człowieku, któremu wydaje się, że zwariował, bo nie może odróżnić fikcji od rzeczywistości. W praktyce natomiast owo otoczenie głównego bohatera wie wiele, tylko zwyczajnie nie chce udzielić mu informacji, co oczywiste jest zarówno dla czytelnika, jak i dla samego Jake’a. Taka roszada czyni z tekstu, zapowiadającego się jako dobry i zagadkowy thriller, zwykły kryminał o poszukiwaniu kogoś, kto wpadł w kłopoty i zniknął bez śladu.

Ponarzekawszy na niejasności związane z blurbem, mogę przejść do strony technicznej. Książka wydaje się bardzo gruba, ale to tylko złudzenie spowodowane papierem i naprawdę sporą czcionką. Czyta się szybko, strony mijają niepostrzeżenie, a jeden krótki rozdział, który pozornie niewiele wnosi do sprawy, przemieszcza czytelnika o około 20 stron w przód. Narracja jest pierwszoosobowa i dość denerwująca, bo bardziej przypomina opowieść w czasie rzeczywistym. Generalnie to przyjemna forma, ale wstawki w stylu „rozumiecie?”, których pełno jest w pierwszej części, działają na niekorzyść stylu i nijak nie pasują do akademickiego wykładowcy (nawet tego wyluzowanego). Sama konwencja kryminału również nie wyszła autorowi najlepiej – czytelnik nie staje w obliczu niezwykle trudnej zagadki, a właściwie jedynie odkrywa jej szczegóły. Poza tym pewna kumulacja zdarzeń oraz natłok niezwykłych zbiegów okoliczności są dość mocno nienaturalne. Bohater raz ma bardzo dużo szczęścia, innym razem zdaje się go prześladować pech; czasem nie potrafi czegoś załapać, a innym razem błyskotliwie łączy fakty – nie ma wyważenia, równowagi, konsekwencji. Postaci też jakoś tak zbyt łatwo dają się nabrać czy przekonać. Za zaletę tekstu można uznać humor, ale to według uznania – czasem jest czarny, czasem wisielczy… Mnie to akurat odpowiadało.

Kończąc powoli – mam bardzo duży dylemat. Książkę oczywiście czytało się szybko, ale tak naprawdę nie odnalazłam w niej nic niezwykłego. O Cobenie przeczytałam wiele dobrych opinii, poza tym mówi się, że ta książka jest gorsza od innych. Może ktoś z Was ma jakiejś doświadczenia z tym autorem? Jeśli znacie jakąś jego książkę, która jest warta uwagi – chętnie poznam jej tytuł. Nie chciałabym z góry skreślać faceta, który (podobno) pisze dobrze tylko dlatego, że miałam nieszczęście trafić na przeciętny tekst, który wyszedł spod jego pióra.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (464 strony)

sobota, 20 kwietnia 2013

Stephen King - "Gra Geralda"

Początki z ‘Grą Geralda’ były trudne. Najpierw długie oczekiwanie na dostępność w sklepie, potem fascynacja opisem (tak, w tej kolejności), zdecydowanie współgrającym z moimi zainteresowaniami. Wreszcie moment otrzymania książki i niemal natychmiastowe rzucenie się na nią. Wszystkie codzienne sprawy zostały w tyle – ani uczelniana codzienność, ani przeróbka torby, ani nawet zaczęty jakiś czas temu ‘Kandydat z piekła’ Mastertona nie mogły się równać z kolejną-książką-mistrza-Kinga-w-dodatku-zawierającą-perwersyjny-seks! Niestety, w miarę kolejnych stron euforia ta stopniowo zanikała. Po pięćdziesięciu zaczęłam rozglądać się dookoła w poszukiwaniu zajęcia, po stu natomiast – gotowa byłam odłożyć książkę na lepsze jutro, które miało nigdy nie nadejść. Na szczęście – i mówię to w pełni świadoma tych słów – zrobiłam sobie małą przerwę na czytanie recenzji i to, co w nich znalazłam w pewien sposób mnie uratowało.

Podkreślaną przez wielu (również przeze mnie) prawdą jest fakt, że książkę czyta się źle, przynajmniej na początku. Osobiście nie polubiłam Jessie Burlingame, a jej opór przed napływającymi wspomnieniami i myślami wcale nie ułatwiał mi pozbycia się tego negatywnego wrażenia. Dopiero w miarę narastającego obłędu głównej bohaterki - przykutej do łóżka, coraz bardziej wycieńczonej – a zarazem większej samoświadomości z jej strony, jej opowieść staje się ciekawsza. 

Można powiedzieć, że książka rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Pierwszą, obejmującą niemal cały tekst, jest wspomniana już sfera psychologiczna, oparta o zataczający coraz szersze kręgi obłęd. Jessie, pozostawiona sama sobie, bezbronna, pogrążona w mroku, staje się coraz bardziej podatna na bodźce zewnętrzne, oraz głosy, które słyszy od dzieciństwa. W miarę upływu czasu poddaje się ich namowom, powracając do dawno wypartych wspomnień i traumatycznych przeżyć. Stopniowo na nowo powraca do dawnych zdarzeń i analizuje je, niemal stale w formie polemiki. Po raz pierwszy od lat konfrontuje się z tym, co odległe, umysłem dorosłej kobiety ocenia to, co mylnie zaklasyfikowała w dzieciństwie. 

Wraz z narastającym napięciem, dla Jessie upłynnia się granica między rzeczywistością, a wytworami jej umysłu. Akceptuje głosy, poddaje się wizjom napływającym, gdy traci przytomność, a to, co w jej mniemaniu dzieje się w pokoju domku letniskowego napawa ją coraz większym przerażeniem. Na szczęście dla bohaterki – działa ono motywująco.

Jak już wspomniałam, w książce można wyodrębnić jeszcze drugi ważny aspekt, a jest nim zakończenie, które, przynajmniej w moim przypadku, w dużej mierze odpowiada za ocenę. Z oczywistych względów nie będę wdawała się w szczegóły, ale powiem, że dla wytrwałych czytelników, którym udało się dotrzeć do końca książki, Stephen King przygotował małą niespodziankę. 

Przechodząc powoli do oceny końcowej – w książce nie ma scen perwersyjnego seksu, za to bardzo dobrze pokazany jest opór, towarzyszący stopniowemu odkrywaniu dawno wypartych zdarzeń. Mimo początkowych trudności książkę z czasem czyta się coraz lepiej, a pod koniec zdarzenia w domku letniskowym nabierają rzeczywistego tempa. Tak jak wspomniałam – w moim przypadku za rewelacyjną ósemkę odpowiada głównie zakończenie, które pięknie spaja tekst i sprawia, że nie pozostajemy z uczuciem niedosytu, jak to w przypadku niektórych książek bywa.