Gdyby ktoś mnie zapytał, czy lubię powieści o dorastaniu, prawdopodobnie w pierwszym odruchu odpowiedziałabym, że nie – czytałam zbyt dużo przeciętnych lub po prostu słabych książek poruszających ten temat, żeby mieć do nich pełne zaufanie. Aby pisać o dorastaniu, trzeba wykazać się niezwykłą wrażliwością i zrozumieniem nie tylko dla swoich rówieśników, dorosłych, ale także dla dziecka i nastolatka. Nie da się opisać należycie całej zmiany zachodzącej w człowieku bez empatii skierowanej ku jego młodszemu „ja”. Wielu pisarzy tego nie potrafi i w swoich książkach gani, piętnuje, degraduje dziecko jako głupsze i gorsze niż dorosły, lub też czyni je niespójnym i nieautentycznym nadając mu zbyt wiele cech człowieka, którym dopiero ma się stać. Na szczęście nie wszyscy działają w ten sposób.
Beatlesi to powieść w znacznej mierze o dorastaniu właśnie, a autor w mistrzowski sposób realizuje wybrany temat prowadząc czytelnika przez kolejne etapy. Bohaterów poznajemy w roku 1965, gdy są jeszcze dziećmi – ich czas zajmuje szkoła, wybryki oraz wspólne słuchanie płyt. Są zapatrzeni w Beatelsów i jeszcze nie gotowi na to, by poszerzać swoje horyzonty. Jednak wszystko zmienia się tak szybko… Z pasji wyrastają przekonania, z przekonań ideały, te z kolei upadają w kontakcie z brutalną rzeczywistością. Widzimy, jak stopniowo zmieniają się zachowania chłopców, ich postawy, jak się buntują, wyłamują i poszukują własnej tożsamości. Choć z każdym rozdziałem uwydatniają się różnice między nimi, wciąż pozostają sobie bliscy i zjednoczeni w przyjaźni i fascynacjach okresu dorastania.
Trzeba powiedzieć jasno, że jest to bardzo specyficzna książka, a temat, który porusza, należałoby po prostu lubić, by czerpać z niej maksimum satysfakcji. Mamy tutaj bądź co bądź ponad 700 stron, na których rozgrywa się dość niespieszna, dokładna fabuła. Książka nie obfituje w niesamowite zwroty akcji i jest raczej powieścią obyczajową, psychologiczną, niż trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Jednak to w prostocie tematu drzemie siła Beatlesów, bo to opowieść w jakimś stopniu bliska człowiekowi, prawdziwa i dokładnie opisująca znane mechanizmy rządzące światem. Christensen nie wybiera zdarzeń wyłącznie dobrych albo złych – książka oparta jest na różnych scenach, z których jedne bawią, a inne smucą, jednak za każdym razem emocje te są równie silne, bo wynikające właśnie z autentyczności.
Do wszystkich opisywanych pozytywów dochodzi tło, o którym nie sposób nie wspomnieć, bo stanowi ważny element całej historii. W oczywisty sposób jego elementem jest muzyka – tytułami rozdziałów są kolejne piosenki Beatlesów, jednak nie tylko oni pojawiają się w książce Christensena. Ogół kultury tamtych lat ma wielki wpływ na bohaterów chociażby przez społeczne rozprężenie, które jest w pewnym stopniu przyzwoleniem dla eksperymentowania – lata 70’ to czasy, gdy muzyka miała ważny przekaz, teksty opisywały trudny świat, a młodzi ludzie czerpali z życia garściami, gromadząc doświadczenia, które niekoniecznie miały pozytywny wpływ na ich późniejsze życie. To właśnie dzieje się z bohaterami.
Takie powieści mogłabym czytać bez końca – ich objętość nie ma znaczenia, bo proza jest tak cudowna, że po prostu chce się czytać dalej. Choć na początku miała problem z wejściem w tę historię, szybko się to zmieniło, a ponad 700 stron skończyło się stanowczo zbyt wcześnie. Autor posługuje się świetnym stylem, nie ma tu żadnych zbędnych słów, faktów, scen, a lektura jest po prostu przyjemnością. Dzięki Bealtesom przeżyłam wspaniałą przygodę, którą na pewno długo będę wspominać i do której z pewnością jeszcze nie raz wrócę. I tak, lubię powieści o dorastaniu, jeśli są napisane z taką dokładnością, uwagą i wrażliwością.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lars Saabye Christensen. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lars Saabye Christensen. Pokaż wszystkie posty
piątek, 24 czerwca 2016
niedziela, 22 marca 2015
Lars Saabye Christensen - "Odpływ"
Nie lubię powieści o dorastaniu, choć może właściwsze byłoby
określenie, że „nie lubię się z nimi” – zawsze mam wrażenie, że chłód w tej
relacji jest obustronny i utrudnia wzajemną komunikację. Prawdopodobnie z tego
powodu odczuwałam dyskomfort w pierwszym kontakcie z powieścią Christensena –
mimo że młody bohater ewidentnie dążył do wewnętrznych zmian, było mi w tym
świecie niesamowicie dobrze. Może dlatego, że powieść porusza wiele innych
dylematów? A może ze względu na piękno poetyckiego języka? W każdym razie
skończyłam lekturę niesamowicie zadowolona (i właśnie zdałam sobie sprawę, że
zaczęłam tę recenzję od końca…).
Tekst nie jest jednolity, choć łączącą go osią jest osoba
narratora; Chris to uznany skandynawski pisarz i poeta. W pierwszej części
książki towarzyszymy mu w retrospektywnej podróży w świat wspomnień z
dzieciństwa – bohater zaprasza nas nad zatokę Oslofjorden dokładnie w roku historycznego
lądowania człowieka na Księżycu. Gdy wszyscy czekają na ten przełomowy dla
ludzkości moment, w letnim skwarze odbywa się rozwój niezwykłego młodego
człowieka. Chris zmaga się z samym sobą, jak również z budzącymi się w jego
wnętrzu emocjami związanymi z buntem, ale też przyjaźnią, zakochaniem czy
zwykłą ludzką chęcią odrębności. W jego umyśle rozgrywają się dylematy, które
zaważą na dalszym rozwoju; chłopak widzi coraz więcej, dostrzega wielowymiarowość
świata i niejednokrotnie gubi się w tym, co go otacza.
Historię Chrisa przerywa wtrącenie, jego dzieło powstałe
wiele lat po wydarzeniach z roku 1969. Ta swoista „książka w książce” jest
historią człowieka rozpoczynającego pracę jako Pośrednik w mieście, o którym
nie można powiedzieć nic dobrego; do jego zadań należeć ma oznajmianie rodzinom
wszelkich złych nowin na temat ich najbliższych. To przepiękna, metaforyczna
opowieść i największy atut książki Christensena – o ile pierwszą częścią można
się zainteresować, druga umożliwia całkowite zatracenie. Znajdujemy tutaj
refleksję na temat żałoby, życiowych celów, wagi wspomnień i roli, jaką sami im
nadajemy. To także szeroki obraz straty – jej definicji, ale też sposobów
przeżywania.
Nie sposób nie wspomnieć o pisarskim warsztacie autora. Styl
Christensena odbiega nieco od standardowego, chłodnego i minimalistycznego tonu
skandynawskich twórców; na pierwszy rzut oka widać, że autor jest kimś więcej
niż pisarzem. Jego tekstu nie można przeskakiwać czy czytać nieuważnie, a to ze
względu na niesamowite wręcz dopasowanie – jeśli przyjrzeć się mu bliżej,
okazuje się, że nie ma ani jednego zbędnego słowa, nadprogramowego wyrażenia, a
całość komponuje się niemal idealnie. Uwagę zwraca również mnogość tematów,
poruszonych w opowiadanych historiach, które na pierwszy rzut oka zdają się być
całkiem proste – tak naprawdę nie wymieniłam nawet połowy znaczeń i poziomów,
które wprawne oko mogłoby tu odnaleźć. To najlepiej świadczy o możliwościach
pisarza i jego zdolności do tworzenia dzieła pełnego, dogranego do każdego,
najmniejszego nawet faktu.
Proza Christensena urzekła mnie pod każdym względem. To
pisarz, który wie, czego chce i realizuje swoje zamysły w sposób pełny i
wielowymiarowy. Do gustu przypadły mi obie odsłony powieści, choć w oczywisty
sposób wywołały one różne odczucia; obie jednak zachęcają do refleksji i
dostarczają literackiej przyjemności. Spotkanie z twórczością norweskiego
pisarza było dla mnie prawdziwą radością i już nie mogę się doczekać, kiedy
sięgnę po wielokrotnie nagradzanego Półbrata.
Za egzemlarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)