Pokazywanie postów oznaczonych etykietą W.A.B.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą W.A.B.. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 25 listopada 2021

Maciej Marcisz – „Książka o przyjaźni”

W kwietniu 2020 roku przeczytałam Taśmy rodzinne Macieja Marcisza. A właściwie pochłonęłam je niemal na raz, bo świat głównego bohatera wciągnął mnie od pierwszej strony. Czułam, że jest to opowieść pokoleniowa, ale nie pod względem klimatu, a treści. Po prostu o ludziach takich jak ja: około trzydziestoletnich, wychowywanych w Polsce, rozczarowanych. W dodatku było to napisane tak fenomenalnym językiem! Ostatecznie Taśmy… znalazły się w moim zestawieniu najlepszych książek ubiegłego roku. 

Debiut Macieja Marcisza postawił poprzeczkę naprawdę wysoko, a fakt, że jego kolejna książka miała dotyczyć przyjaźni (nie jest to mój ulubiony temat), wywołał we mnie lekką nieufność. Teraz się tego wstydzę, bo były to obawy całkowicie bezpodstawne. Książka o przyjaźni w niczym nie ustępuje bowiem swojej poprzedniczce. To historia trojga bohaterów, którzy poznali się w liceum i od tej pory idą przez życie w pewnym sensie wspólnie. Poznajemy ich już jako dorosłych, w momencie kryzysu relacji, a narracja równocześnie nakreśla nam historię ich przyjaźni oraz bieżące wydarzenia.

Podobnie jak w przypadku Taśm rodzinnych, tutaj również najważniejsza zdaje się być nie historia, a bohaterowie, ich przemyślenia, doświadczenia i spojrzenie na świat. Maciej Makselon nazwał niedawno Macieja Marcisza „polską Sally Rooney” i ja się z tą opinią zgadzam. Tutaj również, podobnie jak na przykład w Normalnych ludziach ogromną rolę odgrywa pewna rzeczywistość komunikacyjna między postaciami, to jak bardzo różni się obraz sytuacji z perspektywy poszczególnych jej uczestników oraz niekoniecznie konstruktywne sposoby rozwiązywania problemów. I podobnie jak w przypadku książek Rooney, jestem pewna, że powieści Macieja Marcisza będą zbierały skrajne opinie. Moim zdaniem są świetne, ale mam świadomość, że wynika to w dużej mierze z faktu, że w jakimś sensie doświadczyłam tych braków, które mają ich postaci i nie mam zamiaru udawać, że owe braki nie istnieją.

Cóż jeszcze mogę Wam powiedzieć… Pochłonęłam Książkę o przyjaźni w jeden wieczór. Zaznaczałam cytaty jak szalona. Wysyłałam znajomym zdjęcia fragmentów, bo znów czułam całym sercem, że jest to książka o nas: o naszych doświadczeniach i naszym spojrzeniu na świat. Jest to coś bardzo nieuchwytnego: z jednej strony nie utożsamiam się z bohaterami, ich historiami i przeżyciami (a przynajmniej nie zawsze), a i tak czuję z nimi więź, a niektóre z ich myśli są niebezpiecznie bliskie moim. 

I tak sobie myślę, że znów cienka jest granica między świetną powieścią, a czczą gadaniną. Na szczęście Maciej Marcisz znajduje się po tej pierwszej stronie. 



środa, 30 grudnia 2020

3 najlepsze książki wydane w 2020 roku i 2, które polecam, choć są stare i zapomniane przez Boga i ludzi


Pamiętam jak w marcu, na samym początku pandemii, wraz z innymi czytelnikami gromadziłam zapasy książek na kwarantannę i planowałam pobijać rekordy. Rok 2020 jawił się wtedy jako szansa na wyczyszczenie stosów wstydu i nadrobienia wszystkich zaległości. Jednak życie szybko zweryfikowało te pomysły. Marzec i kwiecień spędziłam z książką w dłoni. W maju zachłysnęłam się słońcem. Wakacje spędziłam wyrywając się z domu i ciesząc każdą chwilą poza nim. Jesień przepłakałam. 

Ledwo, ledwusieńko i tylko dzięki grudniowej mobilizacji udało mi się przeczytać 52 książki. Większość z nich nie została wydana w 2020 roku, więc w tym roku moja topka składa się z różnych książek, nie tylko nowości. Standardowo zdjęcia i tytuły są linkami do recenzji - chyba że akurat takowa się nie ukazała...


Janina Bąk – „Statystycznie rzecz biorąc”


Zacznijmy od pozycji, która znalazła się w tym zestawieniu jeszcze zanim pojawiła się na rynku. Zanim ją napisano. Ba, zanim została pomyślana! Kiedy tylko usłyszałam, że JANINA WYDAJE KSIĄŻKĘ, od razu wiedziałam, że znajdzie się wśród tych najlepszych. I co? I MIAŁAM RACJĘ, moi mili, bo to jest absolutne mistrzostwo pisania o nauce.

Janina w swojej książce odpowiada na szereg pytań kluczowych dla rozwoju ludzkości. Czy masło przedłuża życie? Czy szczęście można zmierzyć linijką? I – co szczególnie bliskie mojemu sercu psychologa – dlaczego powinniśmy się cieszyć, że Stanley Milgram nigdy nie spotkał Philipa Zimbardo?! Tłumaczy też nam, czym jest korelacja, zmienna, jak powinien wyglądać dobry wykres, a jak wygląda taki, za który trafia się prosto do piekła. A to wszystko w otoczeniu wszechobecnego żartu, który, wymieszany w odpowiednich proporcjach z faktami, daje mieszankę zwiększającą chłonność naszych umysłów. 



Andrés Barba – „Świetlista republika”  

Teraz moje odkrycie z grudniowego rzutu czytelniczego, wielki zachwyt i jeszcze większe zaskoczenie. Niepozorna opowiastka o prostej fabule. Ot, w pewnym prowincjonalnym miasteczku, które rządzi się ukonstytuowanymi zasadami, pewnego dnia pojawia się banda dzikich dzieci. Początkowo tylko są, z czasem jednak stają się bardziej agresywne. Aż w końcu dochodzi do tragedii. 

Nieco ponad 200 stron retrospektywnej opowieści później kończymy lekturę i rozpoczynamy festiwal interpretacji i odczytywania metafor. Po czym orientujemy się, że mamy przed sobą dzieło znacznie bardziej złożone, niż nam się wydawało. Nie tylko pod względem intelektualnym, choć to zawsze przyjemne, móc pogłowić się nad interpretacjami i odkryć tak wiele płaszczyzn tej samej opowieści. Najważniejsze jednak, że powieść Barby skłania nas do refleksji, zaskakująco aktualnych i konkretnych, dotyczących społeczeństwa, prawa i... nas samych. Bo odbicie jednostki można znaleźć zarówno w marzeniach klasy średniej o ładzie, spokoju i pewności, jak i w dziecięcym dążeniu do niczym nieskrępowanej wolności.


Maciej Marcisz – „Taśmy rodzinne”

No i mamy naszego gagatka, tego, który nie doczekał się wpisu na blogu, a nawet (o, zgrozo!) kilku zdań na Instagramie... Nie wierzę, że zostawiłam tę powieść ot tak, bez słowa, choć wewnątrz czułam (i nadal czuję!) wiele emocji z nią związanych. Pierwsza to zazdrość w stosunku do autora, bo to się przecież nie godzi mieć tak dobre pióro, tak składać zdania! Dalej jest już tylko poruszenie samą treścią, która niesamowicie do mnie trafiła. 

Taśmy rodzinne są w gruncie rzeczy powieścią o związkach z krewnymi. O historii, która lubi zataczać koło, nawet (a może przede wszystkim!) , gdy chcemy się od niej odciąć. O tym, że nasi rodzice, których błędy wychowawcze widzimy jak na dłoni, też mieli rodziców, a ci z kolei... Wiadomo, o czym mowa. Jednak przede wszystkim podczas lektury czułam, że jest to po prostu powieść o naszym pokoleniu. Nie bezpośrednio, jak na przykład w Latach poniżej zera, gdzie kultura lat 90-tych przesłoniła fabułę. Raczej w warstwie emocjonalnej, doświadczeniach bohatera i jego typowym, a jednocześnie wyjątkowym losie. 



Wojciech Chmielarz – „Żmijowisko”


Zanim przejdę do ostatniej książki, muszę oddać sprawiedliwość i zasłużone miejsce najlepszemu kryminałowi/thrillerowi, jaki poznałam w 2020 roku. Długo zastanawiałam się, która z książek z mojego ulubionego gatunku powinna się tu znaleźć. Chciałam wybrać coś z premier (Krok trzeci Szczygielskiego, a może Zadrę Małeckiego...), jednak zrozumiałam, że to byłoby niesprawiedliwe, bo moim zdaniem najlepsze pozostaje właśnie Żmijowisko.

Choć nie ma tutaj emocjonalnego rollercoastera i akcji pędzącej na łeb na szyję, to właśnie powieść Wojciecha Chmielarza zachwyciła mnie misternie utkaną fabułą pełną zaskoczeń. Podczas lektury czułam się, jakbym stopniowo zanurzała się w bagnie niedopowiedzeń, brudnych gierek i paskudnych emocji, a moje próby oceny bohaterów i rozwiązania zagadki były skazane na porażkę. Choć na lekturę musiałam poświęcić nieco czasu, był to świetnie spędzony czas. I myślę, że jeszcze długo czegoś podobnego w literaturze nie doświadczę.



Sally Rooney – „Normalni ludzie”  

Na sam koniec zostawiłam sobie powieść najbardziej kontrowersyjną, ale też moim zdaniem najlepszą, wśród tych, które w 2020 roku wpadły w moje ręce. Normalni ludzie zebrali w sieci wiele skrajnych opinii i choć mnie zachwycili, rozumiem każdy krytyczny głos. Po pierwsze dlatego, że po wybuchu zachwytów łatwo było wyrobić sobie wysokie oczekiwania. A po drugie ze względu na to, że odbiór tej książki uważam za sprawę nie tylko subiektywną, ale wręcz intymną. 

Mnie zachwyciła przede wszystkim kruchym poczuciem, że nawiązałam z bohaterami relację i dzięki niej staję się uczestnikiem zdarzeń, które nie powinny być moim udziałem. Spodobał mi się ten teatr dwojga aktorów, precyzyjne oddzielenie wątków i tła, okazja do przyjrzenia się tym samym sytuacjom z różnych perspektyw. Zdarzenia i odczucia bohaterów poruszyły we mnie jakąś znajomą strunę, przez którą książka dotknęła mnie do żywego. Tak bardzo, że nawet nietypowa narracja zakrawająca momentami o strumień świadomości kompletnie mi nie przeszkadzała. Tak bardzo, że 8 miesięcy po lekturze nadal mam ciarki na myśl o tej historii. Tak bardzo, że z pewnością kiedyś do niej wrócę. 


A Wy, co dobrego przeczytaliście w 2020? Koniecznie dajcie znać, rozkręćmy razem tę karuzelę polecanek!



środa, 8 kwietnia 2020

O co tyle hałasu? || Sally Rooney – „Normalni ludzie”



Ona i on: dwoje nastolatków, reprezentujących przeciwległe bieguny szkolnego życia. Sportowiec i outsiderka, gwiazdor i dziwaczka, dziewczyna z bogatej rodziny i chłopak, który nigdy nie znał swojego ojca. Dzieli ich wszystko, a  jednak w wyniku mieszaniny rozmaitych zdarzeń i emocji, ich drogi łączą się po raz pierwszy, by krzyżować się nieustannie na przestrzeni kolejnych lat. 

O Normalnych ludziach napisano już wiele. A dziś ja postanowiłam dołożyć swoje trzy grosze. 

Przede wszystkim książka Sally Rooney nie jest typową młodzieżówką, której fabuła poprowadzi nas przez szkolne korytarze i boiska sportowe, która z wyczuciem opowie zarówno o zabawie na imprezie, jak i sprzeczkach z rodzicami czy rodzeństwem. Normalni ludzie to teatr dwojga aktorów i opowieść wyłącznie o nich. Gdy inne tematy się pojawiają, stanowią tło lub służą do zobrazowania konkretnych emocji; nie angażują czytelnika i nie odwracają uwagi od sedna sprawy. Niezależnie w jakiej scenerii się znajdujemy, reflektory pozostają nieruchome: jasnym światłem wskazują, że chodzi o Connella i Marianne. 

I choć tak zaprezentowana książka może wydawać się nudna, absolutnie tak nie jest, a przynajmniej ja tego nie odczułam. Normalnych ludzi przeczytałam na raz – zaczęłam rano, skończyłam po południu i nie zrobiłam właściwie żadnej dłuższej przerwy. Kiedy weszłam w świat bohaterów, nie chciałam go opuszczać nawet na chwilę; być może jakoś podświadomie bojąc się, że zburzę atmosferę intymności, jaka stała się moim udziałem. Nie wiem, czy znacie takie uczucie, gdy ktoś, kto nie jest Wam jakoś bardzo bliski, nagle zaczyna opowiadać o czymś ważnym i macie wrażenie, że łączy Was cienka nić, której nie chcecie przedwcześnie zerwać. Zdarzyło mi się doświadczać tego w prawdziwym życiu i coś podobnego czułam podczas czytania książki Sally Rooney.

Kolejnym ciekawym zabiegiem zastosowanym przez autorkę są przeskoki czasowe. Generalnie opowieść toczy się linearnie, kolejne rozdziały przedstawiają następujące po sobie wydarzenia, ale czasem zdarza się, że bohaterowie we wspomnieniach wracają do pewnych scen, które wcześniej nie zostały do końca nakreślone. Mamy wtedy długie, retrospektywne akapity, które nakreślają nam sytuację między postaciami i pozwalają lepiej zrozumieć moment, w którym się znaleźli. I tak jak zwykle nie lubię podobnych zabiegów, tym razem pasowały one do narracji, idealnie wpasowywały się w jej rytm.

Normalni ludzie są powieścią nietypową również ze względu na zapis dialogów, a konkretnie brak ich wyodrębnienia. Jeśli czytacie angielskie książki, możecie być przyzwyczajeni do pomijania myślników na początku wypowiedzi bohaterów, jednak tutaj nie ma nic – ani kresek, ani cudzysłowów, ani ostrych nawiasów. Cytaty zapisywane są jeden pod drugim, mamy też narratora, więc wiemy doskonale, która z postaci jest aktualnie przy głosie. A przez pominięcie dodatkowych znaków, opowieść toczy się nad wyraz płynnie i rytmicznie, jak strumień świadomości. Osobiście miałam wrażenie, że to wszystko dzieje się po prostu w czyjejś głowie, zdanie po zdaniu, scena po scenie. 

I tak naprawdę mogłabym zakończyć swój tekst na wychwalaniu technicznej strony tej powieści. A jednak jest jeszcze jeden, najważniejszy moim zdaniem aspekt – emocjonalny. Pewne sceny Normalnych ludzi zrobiły na mnie ogromne wrażenie - jedne ze względu na wyjątkową bliskość do moich przeżyć, inne dlatego, że są po prostu mocne. I choć na samym początku, czytając dialogi bohaterów myślałam sobie: "Rany, jak oni świetnie się komunikują!", szybko wyszłam z tego błędu i zrozumiałam, jak wiele w ich relacji pozostaje niewypowiedziane. Im dalej podążamy za Marianne i Connellem, tym bardziej widzimy, jak się miotają, jak często godzą się na coś, czego nie chcą, pozwalają, by ktoś inny kierował ich losem, gdy oni sami są sparaliżowani strachem czy oczekiwaniami. Wchodzimy coraz głębiej w ich życie i zaglądamy w coraz ciemniejsze miejsca. To boli, a przynajmniej mnie bolało w niemal namacalny sposób. 

I właśnie dlatego uważam Normalnych ludzi za fenomenalną powieść.


czwartek, 5 marca 2020

Janina Bąk – „Statystycznie rzecz biorąc” [przedpremierowo]

Nie będę owijała w bawełnę – akademicki przedmiot o wdzięcznej nazwie "Metodologia badań psychologicznych i statystyka" nie należał do moich ulubionych (i to wcale nie dlatego, że jestem z tych osób, które na pytanie o ulubiony przedmiot z czasów szkolnych odpowiadają "dzwonek", ewentualnie "kanapka"). Dwa planowe semestry przypominały przedzieranie się przez dżunglę amazońską niezrozumiałych zwrotów (i to bez maczety!), a kolejne dwa (bo zaliczyłam powtórkę, tak bardzo chciałam przeżyć to jeszcze raz) spacer po rozżarzonych węglach. Dopiero na końcu tego festiwalu śmiechu i zabawy zaczęłam cokolwiek kojarzyć (bo przecież nie rozumieć) i chyba dzięki temu udało mi się w ogóle skończyć studia. 

Ten przydługi wstęp miał prowadzić do prostego wniosku: gdybym przeczytała Statystycznie rzecz biorąc wcześniej, miałabym tak dobrą bazę do dalszej edukacji, że prawdopodobnie przepłynęłabym przez wspomniany przedmiot gładko, niczym puchata kaczuszka przez osiedlowe jeziorko.

A teraz serio. Mam nadzieję, że wszyscy kojarzycie Janinę Bąk – prowadzi bloga, a także przewspaniałe social media, w których opowiada trochę o świecie, trochę o własnym życiu, a trochę o statystyce, bo tym z tym związane jest jej wykształcenie i droga zawodowa. Jej styl pisania jest nie do podrobienia, a humor przyciąga rzesze fanów. Sama obserwuję Janinę od lat i gdy tylko zobaczyłam, że wydaje książkę, od razu wiedziałam, że będę chciała ją przeczytać. Co prawda spodziewałam się papierowej instrukcji wyplatania koszy z kiełbasy, a nie jakichś wywodów o cyferkach, ale bądźmy szczerzy: nie o treść tu chodzi, a o formę.

Prawda jest taka, że czytając Statystycznie rzecz biorąc dajemy się wciągnąć w bardzo niebezpieczną grę, w której na jednej szalce jest nasza dotychczasowa ignorancja, a na drugiej złoty laur wiedzy. Czytamy sobie te wszystkie anegdoty, śmiejemy się pod nosem z żartów o kotach i Wojtkach, aż w końcu orientujemy się, że te wszystkie informacje podstępnie wpełzają do naszej głowy, by zostać tam na zawsze. Janina w swojej książce odpowiada na szereg pytań kluczowych dla rozwoju ludzkości. Czy masło przedłuża życie? Czy szczęście można zmierzyć linijką? I – co szczególnie bliskie mojemu sercu psychologa – dlaczego powinniśmy się cieszyć, że Stanley Milgram nigdy nie spotkał Philipa Zimbardo?!

Dużym atutem jest to, że książka jest wprost fenomenalnie napisana. Kto zna social media Janiny, ten wie, czego mnie więcej może się spodziewać – Statystycznie rzecz biorąc to właściwie taki bardzo długi (NAPRAWDĘ długi, nawet jak na standardy autorki) post pełen rozmaitych żartów i przytyków (głównie pod adresem tych, którzy na statystyce się nie znają, a powinni). W książce znajdziemy też świetne ilustracje Beaty Smugaj, czyli autorki Lisich Spraw. Jej wizualizację powiedzenia "hold your horses" zamówiłabym bez mrugnięcia w wielkim formacie do powieszenia przy biurku w pracy. 

Zaprawdę powiadam Wam, że warto sięgnąć po tę książkę, bo zmieni ona Wasze życie na zawsze. Zaczniecie odróżniać dobre żarty od złych. Zabłyśniecie w towarzystwie, opowiadając o stronach, które gromadzą ładne i przydatne wykresy. Wreszcie znajdziecie swoją drugą połówkę, a wszelkie szczęście zacznie Wam sprzyjać. Choć to ostatnie może być wyłącznie korelacją pozorną. 







Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.
Premiera 25 marca!

sobota, 25 stycznia 2020

Bartosz Szczygielski – „Krok trzeci” [przedpremierowo]

„Lubiła kochankę męża, nie miała jednak pojęcia, co stało się z jej ciałem.”

Uwielbiam pisać wstępy do recenzji, ale tym razem nie streszczę Wam fabuły, by niechcący nie zdradzić zbyt wiele. Niech to jedno tajemnicze zdanie z okładki pobudzi Waszą wyobraźnię tak, jak do niedawna pobudzało moją. Resztę zostawmy opinii, którą zamieszczam poniżej. W wielkim skrócie: to wyjątkowa i niebanalna książka, po którą naprawdę warto sięgnąć!

Choć lekturę skończyłam dobrych kilka godzin temu, wciąż nie wiem, co tak naprawdę się tu wydarzyło. Sięgałam po zwykły thriller psychologiczny (jestem już z tym gatunkiem całkiem nieźle zaznajomiona), a otrzymałam istny rollercoaster emocji i prawdziwą kaskadę niedomówień. W pozytywnym tego słowa znaczeniu! Krok trzeci niezaprzeczalnie jest thrillerem i sięga do głębi ludzkiej psychiki i duszy, a jednocześnie stanowi coś, co wykracza poza ramy wszystkich książek z gatunku, jakie miałam okazję czytać. To opowieść w której nic nie jest jasne, fikcja miesza się z rzeczywistością, a kolejne wydarzenia wiele razy zmieniają nasze spojrzenie na całą historię. Myślimy, że coś wiemy, że mamy o co się zaczepić, a chwilę później nasza wizja obraca się w pył i znów błądzimy po omacku. I tak raz za razem, raz za razem...

Nie wiem, jak będzie z innymi czytelnikami, ale u mnie Krok trzeci wywołał mnóstwo rozmaitych emocji. Nie będę ukrywała – nie zawsze strony przewracały się same, czasem miałam kłopot z brnięciem dalej i głębiej w tę opowieść, bo dyskomfort był ogromny – tu wielki plus dla autora za wielką autentyczność historii i bohaterki. Mimo wszystko czytałam jednak dalej, bo wiedziałam, że to wszystko jest po coś i przeczuwałam, że rozwiązanie może mnie zaskoczyć. Zwłaszcza, że powieść pozostawia nam wiele przestrzeni na snucie domysłów i analizę kolejnych ważnych wydarzeń, które na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasują do już znanych elementów. Czasem nie wiedziałam, czy mam do czynienia z jakąś farsą, czy nie balansuję wraz z bohaterką na granicy obłędu. Innym razem musiałam odkładać książkę na kilka chwil, bo była dla mnie zbyt ciężka. A potem chwytałam ją znów, łapczywie chwytając wszystkie wskazówki co do rozwiązania.

Obawiam się, że dziś wyszło dziwnie i chaotycznie, ale i omawiana powieść nie należy do standardowych. To coś zupełnie innego niż wszystkie książki, jakie do tej pory czytałam. Choć motyw patrzenia na świat oczami bohatera, który z trudem odróżnia to, co realne od wytworów wyobraźni, nie jest nowy, tutaj został wykorzystany tak niebanalnie, a przede wszystkim tak autentycznie, że chwilami czytelnik zaczyna wątpić w prawdziwość własnych osądów. 

I to zakończenie! Naprawdę warto na nie czekać. I warto nie zaglądać na ostatnie strony, póki nie dotrzemy do nich naturalnie, poznając tę opowieść. 






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.
Premiera 29 stycznia!

sobota, 30 listopada 2019

Eduardo Galeano – „Dzieci czasu”

Wszyscy przyzwyczailiśmy się do linearnej nauki historii, kiedy to poznajemy następujące po sobie wydarzenia w porządku chronologicznym. Gdy chcemy lepiej zrozumieć świat, jest to chyba najlepsza droga, bo pozwala uchwycić potrzebne konteksty i ciągi przyczynowo-skutkowe. Z drugiej strony swoją wiedzę możemy poszerzać również poprzez poznawanie zupełnie przypadkowych faktów – ciekawostek, które mogą okazać się początkiem nowej pasji lub zachęcą nas do dalszych poszukiwań.

Dzieci czasu to właśnie taki zbiór różnorodnych wydarzeń, z których każde przypisane jest do jednego dnia w roku. Znajdziemy tutaj nieoczywiste historie z różnych zakątków świata. Jest to swego rodzaju kalendarz, który możemy czytać dowolnie: cały na raz, jak zwykłą książkę, lub każdego dnia sięgając po małą dawkę wiadomości, które zebrał dla nas autor, Eduardo Galeano. 

Kiedy zdecydowałam się zamówić Dzieci czasu, kierowałam się chęcią poszerzenia swojej wiedzy. Wydawało mi się, że wśród tych wszystkich ciekawostek znajdę jakąś inspirację, coś co pozwoli mi sięgać dalej, może dobrać jakieś kolejne lektury... Formuła książki skojarzyła mi się z Krótką historią jednego zdjęcia – tam również mamy krótkie opisy zupełnie niezwiązanych ze sobą wydarzeń. Byłam przekonana, że teksty Eduardo Galeano będę czytała z podobnym zainteresowaniem; niestety ostatecznie aż tak wspaniale nie było. 

Wydaje mi się, że głównym problemem tej książki jest forma, na jaką zdecydował się autor. Poszczególne opowieści są bardzo krótkie (od kilku zdań do jednej niepełnej strony), a wiele z nich nie zawiera absolutnie żadnego kontekstu, który stanowiłby dla czytelnika punkt odniesienia. I o ile dany fragment dotyczy powszechnie znanych osób czy wydarzeń (chyba wszyscy wiemy, kim był Hitler czy Picasso), łatwo jest nam docenić poznawaną treść. Kiedy jednak sprawa dotyczy bardziej abstrakcyjnych ciekawostek, ich odkrywanie nie sprawia aż takiej przyjemności. Gdy nie wiemy, z czym połączyć daną historię, bardzo szybko o niej zapominamy.

Drugą, nieco bardziej subiektywną sprawą, jest to, że nie znalazłam dobrego sposobu na czytanie Dzieci czasu. Gdy próbowałam przysiąść do nich na dłużej, jak do zwykłej powieści, bardzo szybko poszczególne opowieści zaczęły mi się zlewać w jedną, nijaką masę. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że miałabym codziennie brać tę książkę do ręki i czytać jedną czy dwie ciekawostki, a potem odkładać ją na miejsce; to rozwiązanie zupełnie mi nie odpowiada. Ostatecznie rozłożyłam lekturę na kilka dni, ale nie przyniosła mi ona większej satysfakcji.

Na pewno nie będzie to najlepsza książka miesiąca, roku, czy dekady; dla mnie to jedna z tych pozycji, które powstały... właściwie nie wiadomo, po co. Owszem, zawiera sporo ciekawych informacji, ale ich prostota sprawiła, że Dzieci czasu kojarzą mi się raczej z kalendarzem-zrywką, niż pełnoprawną pozycją do postawienia na półce (choć opis okładkowy zapewnia, że to zupełnie inna sprawa!). Przeczytałam w kilka godzin, odłożyłam, zapomnę. I niestety nie czuję się bogatsza w wiedzę czy doświadczenia. 






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

środa, 16 października 2019

Dzisiejszej nocy niektórzy zbiją fortuny! || Marc Elsberg – „Chciwość” [przedpremierowo]



Galopujący kapitalizm i pogłębiające się nierówności społeczne sprawiły, że największe gospodarki uległy załamaniu. Obywatele, mający już dość stale bogacących się bogaczy, wyszli na ulice; w największych światowych metropoliach trwają strajki, które coraz trudniej opanować. W Berlinie trwa nadzwyczajny szczyt gospodarczy, na którym przywódcy państw i najważniejsi ekonomiści starają się podjąć decyzje kluczowe dla przyszłości świata. Wśród nich jest pewien niedoceniany człowiek – noblista, który twierdzi, że rozgryzł zagadkę powszechnego dobrobytu. Tajemnicą chce się podzielić z uczestnikami szczytu, jednak zanim na niego dotrze, zostaje zamordowany.

Jeśli czytaliście którąkolwiek z książek Marca Elsberga, Chciwość raczej Was nie zaskoczy – pomiędzy nią, a pozostałymi powieściami autora jest kilka ważnych punktów wspólnych. Przede wszystkim mowa o wykorzystaniu aktualnych wątków i niepokojów oraz opisanie świata tuż po kryzysie w wybranym obszarze. Mieliśmy już awarię prądu, big data, modyfikacje genetyczne, a teraz przyszedł czas na ekonomię i krach światowej gospodarki. Co ważne, za każdym razem taka mniej lub bardziej globalna "apokalipsa" stanowi punkt wyjścia dla opowiedzenia znacznie bardziej kameralnej historii. Nie inaczej jest i tym razem – czytelnik poznaje bohaterów, w których losy dość szybko się angażuje.

Pod względem tempa akcji nie mam Chciwości nic do zarzucenia – wystarczyło dosłownie kilka stron, żebym wciągnęła się w tę opowieść tak bardzo, że prawie minęłam stację, na której co rano wysiadam z pociągu. Nie wiem, co takiego ma w sobie proza Marca Elsberga, ale za każdym razem, kiedy sięgam, po którąś z jego książek, zapominam o świecie wokół. I choć na początku, zanim akcja na dobre się zawiąże, potrzebujemy chwili, by poznać bohaterów i zorientować się, kto jest kim, to nawet ów wstęp jest interesujący. A potem wszystko dzieje się coraz szybciej!

Choć kiedyś traktowałam książki Elsberga jako rasowe thrillery, dziś widzę w nich raczej powieści sensacyjno-przygodowe z elementami dreszczowca. Chciwość czyta się trochę jak książki Dana Browna – mamy wartką akcję, zagadkę do rozwiązania i sporo niebezpieczeństw czyhających na głównego bohatera, mimo że wcale się o to nie prosił.

Co ważne, mimo że gros scen w Chiwości rozgrywa się wśród przedstawicieli wyższych sfer, autor uczynił głównym bohaterem zwykłego, szarego obywatela – młodego chłopaka ze społecznych nizin. Dzięki takiemu zabiegowi kwestie społeczne związane z kryzysem ekonomicznym stały się jeszcze wyraźniejsze. Towarzysząc Janowi w ucieczce, a następnie poszukiwaniu prawdy, mamy dostęp do jego przemyśleń, a te zwykle poddają bogaczy brutalnej ocenie. Dzięki temu dostrzegamy, jak bardzo oderwani od rzeczywistości są ci, którzy rządzą światem (a przecież stanowią mniejszość!), a także czyich interesów bronią, gdy sytuacja staje się kryzysowa. 

Co tu dużo mówić, Chciwość to Marc Elsberg w najlepszym wydaniu – książka o kryzysie gospodarczym jest dynamiczna i wciągająca już od pierwszej strony, a opowiadana historia angażuje czytelnika. Owszem, można powiedzieć, że niektóre wątki toczą się w sposób nieprawdopodobny, ale mnie to nie przeszkadza – tak samo, jak lubię oglądać w kinie wysokobudżetowe, hollywoodzkie produkcje, tak i tutaj na pierwszym miejscu stawiam emocje, tempo akcji i pomysły autora. A tych, jak widać, nie brakuje! Z niecierpliwością czekam na kolejną powieść Elsberga i jestem ciekawa, który aspekt naszej codzienności wykorzysta tym razem. Na pewno będzie to coś aktualnego!






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.
Premiera 30 października!

sobota, 12 października 2019

Iza Komendołowicz – „Rozwód po polsku” [przedpremierowo]

W ostatnich latach liczba rozwodów znacznie się zwiększyła – nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Zakończenie małżeństwa nie jest już postrzegane jako naganne; właściwie nie jest nawet dziwne. Jestem pewna, że każdy z nas ma w swoim otoczeniu (jeśli nie najbliższym, to nieco dalszym) dzieci wychowywane przez jednego rodzica lub patchworkowe rodziny, poskładane z osób po tak zwanych "przejściach". Jak słusznie zauważa Iza Komendołowicz (...) bardziej jesteśmy zaskoczeni, kiedy słyszymy, że jakieś małżeństwo szczęśliwie trwa od lat, niż kiedy się rozpada. Z czego to wynika? Czy to niepokojąca tendencja? I jakie mogą być jej długofalowe skutki dla społeczeństwa?

Rozwód po polsku to próba odnalezienia odpowiedzi na te pytania. Na przestrzeni 32 rozdziałów i nieco ponad 300 stron odnajdujemy opowieść o tym, jak świat rodzimych rozwodów wygląda od kulis. Poznajemy przykłady poszczególnych spraw przedstawione zarówno z perspektywy samych rozwodników, jak i członków palestry, którzy w nich (sprawach, nie rozwodnikach) uczestniczyli. Jedni i drudzy podają przykłady straszne, wstrząsające i bulwersujące, a czasem nawet zakrawające o absurd. Z pewnością jest wśród nich wiele takich, które wywołają u czytelnika emocje i myśl "dokąd zmierza ten świat?". 

Niewiele jestem w stanie poradzić na to, że nie do końca przypadła mi do gustu konstrukcja tej książki. Oczywiście z racji wykorzystania różnych form przekazu (mamy tu do czynienia zarówno z wywiadami, jak i krótkimi cytatami oraz fragmentami litego tekstu), Rozwód po polsku ma różne momenty, raz lepsze, raz gorsze. Niestety przez większość czasu miałam wrażenie, że czytam roczniki statystyczne lub inny suchy, naukowy zbiór danych. Nawet w tych miejscach, gdzie do głosu dochodzą bohaterowie opowieści, konkretne, "żywe" osoby, zadawanie machinalnie pytania sprawiają, że historie zlewają się w jedno. W większości przypadków nie mamy szans zrozumieć bohaterów reportażu, ani nawet zastanowić się nad ich sytuacją. Najczęściej stykamy się po prostu ze zbiorem wyrwanych z kontekstu ciekawostek.

Ostatecznie nie jestem pewna, czy Rozwód po polsku to książka dla każdego. Mnie osobiście bardzo skusił temat i chyba liczyłam na rozbudowany, ciekawy reportaż. Niestety ze względu na formę, przeskoki między tematami i dość mało pogłębioną analizę poszczególnych przypadków, nie do końca się w tej książce odnalazłam. Oczywiście możemy ją czytać i śmiać się z absurdów, albo po prostu oburzać się na polski system sądownictwa lub zmieniające się czasy i upadek kulturowy. Ale czy na pewno o to chodzi? Mam nadzieję, że każdy kto sięgnie po tę pozycję ani na moment nie zapomni, że to tylko jedna strona medalu, ta naprawdę negatywna, często skrajna. A przecież rzeczywistość jest znacznie bardziej wyszarzona.







Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.
Premiera 16 października!

niedziela, 16 czerwca 2019

Dima Garbowski – „Polak z Ukrainy”

W Polsce mieszka już ponad milion Ukraińców, a szacunki ekspertów wskazują, że liczba ta w najbliższych latach będzie bardzo szybko rosła. Choć nie jesteśmy potęgą ekonomiczną, dla naszych wschodnich sąsiadów nasz kraj stanowi stabilną, bezpieczną przystań, która pozwala na zdobycie pracy i osiedlenie się. Nasze języki i kultury są podobne, łatwiej więc emigrantowi zaaklimatyzować się w nowym środowisku, a w razie, gdyby coś poszło nie tak, powrót nie jest tak daleki i trudny jak z krajów Zachodu. Polska nie jest może rajem, ale solidną alternatywą – to wystarcza. 

Wśród setek tysięcy podróżnych z Ukrainy, znalazł się również autor naszej książki. Dima wraz z żoną i córką zostawił swoją codzienność i postanowił przenieść się do stabilniejszego kraju, do Polski. Nie jest uchodźcą politycznym, nie przyjechał do nas za pracą. W ojczyźnie wiodło mu się całkiem przyzwoicie: miał dobrze prosperującą firmę, mieszkanie i przyjaciół. A jednak zaryzykował w imię jeszcze lepszych perspektyw. Dziś ma stabilną pracę, mieszkanie i kanał na Youtubie, gdzie opowiada o szoku kulturowym, stereotypach, a także różnicach i podobieństwach między naszymi krajami.

Książka, która powstała jako kontynuacja i owoc kanału, stanowi zapis codzienności Dimy i jego rodziny od podjęcia decyzji o emigracji, poprzez przygotowania, aż do ustabilizowania swojego życia w naszym kraju. To historia o blaskach i cieniach losu emigranta, a także absurdach, jakie napotyka na swojej drodze. Dowiemy się z niej, z jakimi kosztami (faktycznymi i ukrytymi) wiąże się legalne osiedlenie w naszym kraju, jakie są potencjalne trudności, na które trzeba się przygotować (i ile jest takich, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć), a także jak przebiega proces aklimatyzacji od strony społecznej. Dla kogoś, kto nigdy nie opuszczał swojego kraju to wiedza tyleż ciekawa, co abstrakcyjna. Za to zdobywana z wielką przyjemnością!

Przyznaję się bez bicia, że nie zwróciłam na tę książkę uwagi, mimo że migała mi w zapowiedziach kilkukrotnie. Do lektury skłonił mnie dopiero podesłany przez Wydawnictwo fragment, który zawierał swego rodzaju checklistę z podobieństwami między polskimi a ukraińskimi domami. Wśród nich między innymi jedzenie wszystkiego z chlebem (bo bez chleba się nie najemy!), trzymanie w domu reklamówki pełnej... innych reklamówek, a także zostawianie starych ubrań do noszenia "po domu". Nie wiem jak Wy, ale w moim domu rodzinnym działa w 100%. I choć w naszym pokoleniu te "tradycje" zanikają (zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie), jakoś tak ukłuł mnie sentyment, poczułam więź z autorem i bohaterem opowieści i postanowiłam sprawdzić, co ma do powiedzenia.   

Polak z Ukrainy to krótka, lekka i przyjemna lektura, która nie raz wywoła uśmiech na Waszych twarzach. Z jednej strony oswaja przybyszy zza wschodniej granicy, z drugiej zaś pozwala inaczej spojrzeć na nasz kraj. Patrząc oczami Dimy i jego rodziny możemy zobaczyć zupełnie inną Polskę –piękniejszą, spokojniejszą, znacznie bardziej przyjazną, niż dostrzegamy na co dzień. I to jest moim zdaniem prawdziwa wartość płynąca z lektury. Owszem, jest tu wiele absurdów i słodko-gorzkich fragmentów, ale to nie one dominują. Obraz Polski, który z nami zostaje jest zdecydowanie pozytywny.







Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

środa, 5 czerwca 2019

Książka czy serial? || Caroline Kepnes – „Ty”

Thrillery przyciągają mnie jak magnes, choć raczej w wersji książkowej niż filmowej. Zdecydowanie wolę literackie sposoby budowania napięcia i kreację bohaterów zależną od innych czynników niż gra aktorska. I gdyby nie jedna z moich koleżanek, która namiętnie ogląda seriale, prawdopodobnie w ogóle nie sięgnęłabym po netfliksowy przebój, a ten z kolei nie miałby szansy przekonać mnie do sięgnięcia po książkę Caroline Kepnes. Jestem więc bardzo szczęśliwa i wdzięczna, bo ominęło by mnie coś naprawdę dobrego.

Główna oś zdarzeń jest taka sama dla książki i serialu: oto tajemniczy księgarz Joe Goldberg spotyka na swojej drodze uroczą studentkę Guinevere Beck. Niemal od razu zaczyna mieć na jej punkcie obsesję: śledzi ją, gromadzi informacje na jej temat i robi wszystko, by znaleźć się jak najbliżej niej. Jest spokojny, metodyczny i gotów na wiele, byleby dostać się do jej świata. A niczego nieświadoma Beck, choć sama ma wiele tajemnic, staje się ofiarą manipulacji ze strony psychopaty.

Obie wersje opowieści o Joem i Beck łączy nietypowa perspektywa; wszystko rozgrywa się jakby w głowie głównego bohatera. Oprócz standardowej narracji pierwszoosobowej mamy też pełen wgląd w myśli i odczucia Joego. WSZYSTKIE myśli i odczucia, co jest totalnie chore i robi na odbiorcy mocne wrażenie. To prawdziwy strumień świadomości, często galopujący w dziwne rewiry, a przede wszystkim odbiegający od myśli przeciętnego Kowalskiego. I choć przez ten zabieg książka traci na dynamizmie, moim zdaniem zyskuje wzamian zupełnie nowy, interesujący wymiar. Mamy okazję zajrzeć w umysł psychopaty i na bieżąco obserwować jego reakcję zarówno wtedy, kiedy wszystko idzie tak, jak zaplanował, jak i wtedy, gdy do jego myśli wdziera się panika. 

Jest to jedna z tych książek, które obok trzymającej w napięciu fabuły, niosą też silną przestrogę przed współczesnym światem. Właściwie cała historia oparta jest o ilość danych na swój temat, które udostępniamy w internecie. Gdy Beck traci telefon, Joe zyskuje dzięki niemu dostęp do najintymniejszych sekretów z jej życia: dzięki mailom, które dziewczyna wymienia z przyjaciółkami, jest w stanie zbliżyć się do niej i odpowiednio dopasować swoją postawę do jej reakcji. Książka porusza również temat kreowania swojego wizerunku w internecie i nie tylko – szeroko pojęta manipulacja to właściwie główny wątek Ty.

Na sam koniec muszę wspomnieć o genialnym tłumaczeniu, którego autorem jest Jacek Żuławnik. Świetna robota, Panie Jacku! To chyba pierwsza książka, w której wulgarny język zupełnie mnie nie raził, a wręcz przeciwnie, był bardzo naturalny. W tekście znalazło się wiele potoczyzmów i polskich idiomów, które pasują do ogólnego języka bohaterów. 

Nie będę ukrywała, że zarówno książka, jak i film są dość specyficzne – nietypowa perspektywa, mocne, brutalne sceny i nierówne tempo akcji to cechy charakterystyczne obu odsłon opowieści. Sądzę, że w naturalny sposób serial znajdzie większe grono odbiorców (jest łatwiejszy w odbiorze), ale moim zdaniem książka jest równie fenomenalna. Dla osób, które uwielbiają babrać się w psychice szaleńców i którym nie straszne obrzydliwe ciągi zdarzeń i myśli, to będzie coś wspaniałego. Nie wiem, od której wersji lepiej jest zacząć. Ja najpierw sięgnęłam po serial i jestem zadowolona. 






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Amy Stewart – „Zbrodnie roślin”



Większość ludzi jest dość zachowawcza w stosunku do roślin, zwłaszcza jeśli wychowywaliśmy się w mieście i nie znamy ich najlepiej. Raczej nikt nie zacznie nacierać się nieznanym liściem, ani nie zje owoców niewiadomego pochodzenia. Co jednak z tymi przedstawicielami flory, którymi otaczami się na co dzień jak hiacynty, konwalie czy groszek? Czy zdajemy sobie sprawę, że mogą być niebezpieczne dla nas, naszych dzieci czy zwierząt?

wtorek, 29 maja 2018

Co czytać w czerwcu? Subiektywny przegląd zapowiedzi



Miesiąc temu, kiedy szykowałam pierwszy post z zapowiedziami, byłam pewna, że liczba książek na przestrzeni kolejnych miesięcy będzie oscylowała w granicach 5. Jak bardzo się pomyliłam! Może to wysyp nowości przed martwym sezonem letnim (chcę tak myśleć!), ale fakty są takie, że wyszparałam aż 9 pozycji, które pojawią się na rynku w czerwcu, a które bardzo, bardzo chciałabym przeczytać (lub już czytałam i polecam z całego serducha). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, opinie o nich pojawą się na blogu w najbliższych tygodniach.

niedziela, 27 maja 2018

Karen Cleveland – „Muszę to wiedzieć” [przedpremierowo]




Nie wiem jak Wy, ale ja zwykle po przeczytaniu opisu okładkowego mam w głowie pewien obraz książki i sporą dawkę oczekiwań – co do strony technicznej, ale również w kontekście tego, jak potoczy się fabuła. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Muszę to wiedzieć, od razu się zainteresowałam; w końcu to thriller z tajnymi służbami w tle. Spodziewałam się wybuchów, dynamicznej akcji i niebezpieczeństw, a tymczasem otrzymałam zupełnie niebanalną powieść z pogranicza gatunków. To się nazywa fart!

czwartek, 4 stycznia 2018

A.J. Finn – „Kobieta w oknie” [przedpremierowo]



Kiedy sięgam po thriller, oczekuję dwóch rzeczy: odpowiedniego poziomu napięcia oraz dobrej psychologicznej konstrukcji postaci. W większości przypadków to wystarczy, żebym była z lektury zadowolona. Sięgając po książkę A.J. Finna nie nastawiałam się na nic konkretnego oprócz tych dwóch elementów; w końcu autor jet debiutantem, a ja nie wiedziałam o nim nic. Mimo wszystko cieszę się, że zaryzykowałam, bo książka wypadła naprawdę bardzo pozytywnie.

środa, 4 października 2017

Katarzyna Berenika Miszczuk – „Sekretnik Szeptuchy”



Koniec roku zbliża się wielkimi krokami, nic więc dziwnego, że na rynku zaczynają się pojawiać wszelkiej maści kalendarze i plannery. Do niedawna to był mój ulubiony czas – biegałam wtedy po sklepach i buszowałam po internecie w poszukiwaniu idealnego towarzysza na kolejny rok. Teraz moje planowanie nieco się zmieniło, o czym wspomnę pewnie więcej w najbliższych tygodniach, ale to nie znaczy, że od kalendarzy trzymam się z daleka! Zwłaszcza jeśli dotyczą bliskich mi tematów, albo, jak w tym przypadku, cykli powieściowych, które są w kręgu moich zainteresowań.

Sekretnik Szeptuchy ma charakter plannera uniwersalnego. Co to oznacza? Nie znajdziemy tutaj kalendarza skróconego na rok bieżący i kolejny, a przy konkretnych dniach mamy tylko nazwę miesiąca i numer, bez podawania dnia tygodnia. W ten sposób możemy zacząć go używać w momencie zakupu, od Nowego Roku lub w jakikolwiek inny dzień – wszystko zależy od nas i własnego widzimisię. W zależności od tego, czego potrzebujemy, może to być wadą lub zaletą produktu – dla luźnych notatek jest to jak najbardziej na plus, trzeba jednak pamiętać, że w ten sposób nie mamy podglądu na dany miesiąc czy rok. 

Ale nie będę ściemniała – podobnie jak pewnie spora część odbiorców tego produktu, nie zainteresowałam się nim dlatego, że jest kalendarzem. W moim przypadku chodziło głównie o opowiadania z młodości Jarogniewy, ale przyznam, że liczyłam też na ciekawe informacje odnośnie zielarstwa jako takiego. 

W Sekretniku... faktycznie znajdziemy różnorodne wiadomości: od charakterystyki słowiańskich bogów i demonów, poprzez elementy zielarstwa, aż do prostych przepisów. Nie są to oczywiście informacje rozbudowane i dogłębnie zanalizowane; to raczej delikatne zahaczenie tematu w lekki i przyjemny sposób. Udało mi się dowiedzieć czegoś nowego na temat różnorodnych drzew, z kolei temat demonologii pominęłam całkowicie, gdy zobaczyłam, że to przedruk materiału z prelekcji autorki, na której byłam w czasie Polconu. Z oceną treści mam pewien znaczący problem, bo z jednej strony spodziewałam się czegoś więcej, z drugiej zaś – mam świadomość, że nie jestem "targetem" tej książki, podobnie jak całego cyklu Kwiat Paproci

A, właśnie, cykl. Biorąc pod uwagę, że kalendarz jest adresowany do jego fanek, uważam, że kompletnie bezsensownym zabiegiem jest wrzucenie do niego takiej ilości fragmentów z poprzednich części. Ilekroć trafiałam na stronę z dużą ilością tekstu, miałam wielką nadzieję, że to w końcu obiecane opowiadanie albo bonusowy fragment Przesilenia. Niestety, te znajdziemy dopiero na samym końcu kalendarza. 

Czy warto czekać? Moim zdaniem tak, bo opowiadania są naprawdę przyjemne, zabawne i utrzymane w klimacie serii. Czy warto zapłacić za nie 40 zł? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami. Jeśli szukacie kalendarza, ale nie potrzebujecie w nim skrótów miesiąca i innych stałych elementów organizacyjnych, a ponadto jesteście fanami serii, jest to pomysł do rozważenia. W każdym innym przypadku możecie mieć całkiem sporo zastrzeżeń.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

czwartek, 28 września 2017

Katarzyna Berenika Miszczuk – „Obsesja”



Psychiatra Joanna Skoczek próbuje składać swoje życie po nieprzyjemnych zawirowaniach. Rozwód, przeprowadzka, nowe miejsce pracy – wszystko to stanowi potężne źródło stresu, a jednak zawsze może być gorzej, o czym zdaje się przypominać otoczenie lekarki. Do Warszawy powraca nieschwytany dotąd morderca zwany Okulistą, a jego kolejną ofiarą jest jedna z pacjentek szpitala, w którym pracuje Joanna. Czy to możliwe, że również psychiatrze grozi niebezpieczeństwo?

Nie będę Wam wmawiała, że ta książka była moją miłością od pierwszego wejrzenia. Przez pierwsze 100 stron na przemian irytowałam się i wznosiłam oczy ku niebu widząc, jak zachowuje się główna bohaterka. Obsesja to książka przez znaczną część poprowadzona w narracji pierwszoosobowej, mamy więc pełen wgląd w przemyślenia bohaterki na temat mężczyzn, związków i seksu, co denerwowało mnie niemiłosiernie – chwilami można było mieć wrażenie, że jedynym problemem młodych lekarek jest rozważanie, z kim chciałyby się umawiać lub nie. 

Dlaczego nie zrezygnowałam, zapytacie? Odpowiedź jest prosta: klimat thrillera z każdą kolejną stroną stawał się coraz bardziej widoczny. Przemyślenia bohaterki ustępowały miejsca lękowi, poczuciu zagrożenia i niepewności. Romans powoli przeradzał się w kryminał. Atmosfera gęstniała w miarę jak wokół bohaterki zaciskała się pętka zagrożeń i choć nadal trudno mi było sympatyzować z Joanną, nie przeszkadzała mi już tak bardzo, jak na początku. Górę wzięła opowiadana historia, zagadka i klimat, który zaliczyć mogę jak najbardziej na plus. 

Bardzo podobał mi się sposób konstruowania tej opowieści, podobnie jak rzucane czytelnikom informacje, dawkowane w bardzo inteligentny sposób. Autorce udało się trafnie pomieszać tropy i odwieść mnie od rozwiązania zagadki, utrzymując jednocześnie satysfakcjonujący poziom napięcia. W miarę rozwoju powieści cień podejrzeń pada na różne osoby, dzięki czemu nie jest nam łatwo odgadnąć, kto tak naprawdę jest sprawcą przestępstwa. Mamy okazję do snucia domysłów, a raczej mielibyśmy, gdyby akcja nie gnała do przodu jak szalona. O ile na początku lektura może się dłużyć, o tyle z czasem tempo rośnie, co stanowi kolejny pozytywny element powieści. 

W Obsesji nie wszystko jest idealne: poziom głównej bohaterki niezbyt mi się podobał, momentami zgrzytały też dialogi, które wydawały się bardzo nienaturalne. Szpitalne realia, choć mniej cukierkowe niż w serialach paramedycznych, wciąż nie są ukazane perfekcyjnie. Tym niemniej nie są to rzeczy, do których nie da się przyzwyczaić, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z klimatyczną i ciekawą historią. To kolejny thriller w tym roku, który pozostawia po sobie bardzo pozytywne wrażenie.







Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

czwartek, 20 lipca 2017

Katarzyna Berenika Miszczuk – „Szeptucha”, „Noc Kupały”, „Żerca”



Niezastąpiona Karolina obdarowała mnie urodzinowo dwiema częściami cyklu Kwiat Paproci. To dopiero prezent wywołujący dysonans poznawczy… Z jednej strony uwielbiam wszystko, co związane ze słowiańskimi wierzeniami, z drugiej zaś – w mrokach mojej duszy wciąż tkwi trauma po poprzednim spotkaniu z prozą Katarzyny Bereniki Miszczuk przy okazji powieści Ja, Diablica. Delikatnie rzecz ujmując książka ta nie należy do moich ulubionych. I co tu odpowiedzieć, co robić? Po namyśle postanowiłam, cytując Muńka Staszczyka, „uprzedzenia wyrzucić w kąt” i dać autorce jeszcze jedną szansę, skoro już los skrzyżował moje drogi z fanką serii. Nie zwykłam lekceważyć głosu przeznaczenia.

Gwoli wstępu: Kwiat paproci to cykl opowiadający historię młodej adeptki sztuk medycznych, Gosi, która wyjeżdża na wieś, by terminować u miejscowej szeptuchy. Mimo że dziewczyna nie wierzy w „bzdurne zabobony”, szybko okazuje się, że będzie musiała zmienić swoje nastawienie, bowiem poprzez pochodzenie jest silnie związana nie tylko z tradycją, ale i słowiańskimi bogami, którzy okazują się być żywi bynajmniej nie tylko w umysłach miejscowych ludzi. Jakby kłopotów było mało, na drodze Gosi staje uczeń miejscowego żercy, Mieszko, który z historycznym władcą Polan wspólne ma nie tylko imię…

Na samym początku bardzo negatywne wrażenie zrobiła na mnie kompletnie nielogiczna konstrukcja świata przedstawionego. Akcja cyklu rozgrywa się w czasach współczesnych, ale w alternatywnej rzeczywistości, w której Mieszko I nigdy nie przyjął chrztu. Pominę fakt, że gdyby tak się stało, Polski prawdopodobnie by nie było, a z pewnością nie stałaby się ona supermocarstwem… Główny problem konstrukcyjny tej opowieści leży gdzie indziej: otóż w tym świecie wszystkie państwa wokół rozwinęły się normalnie, a jedynie u nas nadal kultywowane są słowiańskie wierzenia, krajem rządzi król, a nowoczesność miesza się z tradycją. Do tego dochodzi fakt, że bohaterka tak wypowiada się o swojej religii, jakby wiedziała, że coś jest nie tak z rzeczywistością, w której żyje – niemal na dzień dobry dostajemy refleksją z gatunku „ciekawe, co by było, gdyby Mieszko przyjął chrzest”, która tylko potęguje nienaturalność całej sytuacji.

Po kilkudziesięciu stronach zamknęłam książkę i wzięłam kilka głębokich oddechów. Przypomniałam sobie, że czytam paranormal romance i… wyluzowałam. Zdecydowanie wyszło mi to na dobre, bo od tej pory kolejne powieści czytało mi się milion razy lepiej.

Zacznijmy od najważniejszego, czyli obiecywanego wszem i wobec niezwykle bogatego słowiańskiego folkloru. Pod tym względem nie mam powieściom nic do zarzucenia. Cieszyłam się jak dziecko odkrywając kolejne elementy świata przedstawionego i uważam, że autorce udało się dobrze odzwierciedlić zaplanowany klimat. Znajdziemy tu cała plejadę stworzeń rodem z Bestiariusza słowiańskiego (czasem tłumaczenie kto jest kim jest nieco zbyt toporne, ale to pomniejsza wada), ale też bogów o bardzo ludzkich cechach i przywarach. To właśnie relacja głównej bohaterki z tymi drugimi stanowi clou całej opowieści. Podoba mi się mocne podkreślenie charakterystycznych rysów poszczególnych bóstw i wykorzystanie ich dla fabuły. Do tego dodać należy słowiańskie rytuały i obrzędy, które również opisane są należycie i bardzo sugestywnie; tak, że chciałoby się wziąć w nich udział, dać się porwać sytuacji. Z opowieści bije magia i to właśnie ona najmocniej mnie urzekła.

Jeśli chodzi o akcję, poszczególne części cyklu są bardzo nierówne. Pierwsza wykorzystuje element zaskoczenia i wprowadza czytelnika w wykreowany przez autorkę świat; równowaga między fabułą a opisami jest zachowana, a odkrywanie poszczególnych elementów otoczenia – przyjemne. Druga odsłona jest w naturalny sposób mniej dynamiczna od swojej poprzedniczki. W tym przypadku autorka zdecydowała się przedłożyć uzupełnianie opisu świata nad budowanie ciekawej akcji, w związku z czym Noc Kupały jest znacznie wolniejsza i przez to nieco się dłuży. To typowy zapychacz fabularny, który, owszem, rozjaśnia nam pewne niuanse związane z alternatywną wersją historii, ale nie ciekawi tak mocno, jak część pierwsza. Z kolei Żerca bardzo mile mnie zaskoczył – na początku spanikowałam wyczuwając perspektywę pojawienia się trójkąta miłosnego, jednak z czasem okazało się, że to najlepsza i najciekawsza odsłona cyklu. Zainteresowała mnie zaprezentowana w niej zagadka, relacje międzyludzkie (i międzyboskie), a także ciągłe poczucie zagrożenia, z którym zmagała się bohaterka.

Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że udało mi się nawet polubić główną bohaterkę. Gosia na początku była bardzo irytująca z tym swoim nastawieniem „na nie” i niewiarą w absolutnie wszystko, co ją spotyka, ale w ostatniej części zyskała moją sympatię dzięki kilku wydarzeniom. Poza tym jest postacią, która ewidentnie się rozwija, nie można zarzucić jej statyczności. Dodatkowo to z nią związana jest większość zabawnych scen (a humor odgrywa w tych książkach bardzo ważną rolę), więc naturalnym jest, że w którymś momencie czytelnik zaczyna z nią sympatyzować.

Zastanawiam się, co sprawiło, że w ostatecznym rozrachunku cykl Kwiat paproci tak bardzo mi się podobał. Gdybym miała wskazać jeden czynnik, prawdopodobnie byłby to mocno widoczny słowiański klimat opowieści. W gruncie rzeczy chciałabym żyć w rzeczywistości wykreowanej przez Katarzynę Berenikę Miszczuk – w świecie, gdzie bogowie są realni, magiczne istoty żyją wszędzie tam, gdzie się w nie wierzy, a rytuały są wciąż żywe i kultywowane. Uwielbiam wszystko co związane z tym tematem i bardzo się cieszę, że powstał cykl tak silnie osadzony w słowiańskim klimacie. I to nie tak, że opowieść nie ma słabszych stron – język nie zawsze zachwyca, dialogi potrafią być płytkie, a do tego wszystkiego dochodzi ten nieszczęsny romans, który chwilami próbuje wydostać się na pierwszy plan. A jednak, choć nigdy bym się tego nie spodziewała, myślę, że jeszcze wrócę do tej opowieści – choćby po to, żeby poznać jej zakończenie.






Wydawnictwu W.A.B. dziękuję serdecznie za możliwość poznania trzeciej części cyklu.

wtorek, 10 stycznia 2017

Åsne Seierstad – „Jeden z nas. Opowieść o Norwegii”

Czasem w naszym czytelniczym życiu bywa tak, że trafiamy na tekst niezwykły. Nie jest łatwy, właściwie to trzeba przez niego brnąć, ale mimo wszystko z każdą kolejną stroną widzimy, że poznanie go jest warte każdego wysiłku; po prostu chcemy więcej. Tak właśnie wyglądała moja przygoda z książką Åsne Seierstad: była długa, żmudna i zabrała mi naprawdę dużo czasu, ale nie żałuję ani jednej minuty. Dziś nie wyobrażam sobie, że mogłabym tego tekstu nie przeczytać.

O Jeden z nas po raz pierwszy dowiedziałam się w momencie premiery – akurat wtedy pracowałam w księgarni, więc specyficzna okładka przyciągnęła mój wzrok, ale nigdy na tyle, żebym zainteresowała się treścią. W blogosferze chyba też nie było na nią specjalnego szału, choć może nie pamiętam nic takiego dlatego, że w tamtym okresie nie miałam zbyt wiele wolnego czasu. W każdym razie na poważnie zwróciłam na nią uwagę dopiero niedawno, podczas oglądania jednych z inspiracji na kanale Radzki. Najpierw bolałam nad tym, dlaczego jeszcze tej książki nie czytałam, a potem rozpoczęłam batalię o jej zdobycie – stare wydanie jest niedostępne, a nowe, limitowane, możecie kupić tylko w Empiku za… no cóż, dużą kwotę. Mnie udało się odkupić je na facebookowej grupie, a kiedy tylko wyczekiwana książka wpadła w moje ręce, zaczęłam lekturę. To na niej spędziłam ostatnie dwa, może nawet trzy tygodnie.

No dobrze, ale ja tu sobie gadam właściwie o niczym, a o czym tak naprawdę ta książka jest? Jeden z nas to wynik pracy dziennikarskiej Åsne Seierstad po zbrodni, jakiej dokonał Anders Breivik na norweskiej wyspie Utøya w 2011 roku. Na początku cała opowieść miała zawierać się w jednym artykule, jednak w miarę poszukiwań autorka natrafiała na coraz to nowe fakty, które stopniowo rozszerzały tekst. Gdybym chciała mówić krótko, pewnie stwierdziłabym, że to historia uwarunkowań społecznych, które ukształtowały osobowość zamachowca, jednak takie określenie zupełnie nie wyczerpuje ogromu tematów i zależności, które zostały tutaj poruszone, nakreślone i opracowane. Przede wszystkim autorka podejmuje problem z naprawdę wielu stron: opowiada o polityce, nastrojach społecznych i zmianach, które rozpoczęły się jeszcze przed narodzinami Breivika, zagłębia się w dzieciństwo nie tylko jego, ale także ofiar, opisuje przebieg procesu i pochyla się nad emocjami, które wywołał wśród opinii publicznej. To szeroko zakrojona opowieść o Norwegii – dokładnie tak, jak głosi jej podtytuł.

Należy podkreślić, jak niesamowitą pracę wykonała Åsne Seierstad i jak wielkim talentem wykazała się podczas łączenia danych. Mimo mnogości poruszanych tematów książka jest niesamowicie płynna, a poszczególne historie, choć pozornie związane jedynie feralnym 22 lipca 2011, pięknie się ze sobą przeplatają tworząc niesamowicie spójny i tym bardziej przejmujący obraz. Mimo że wiele miejsca jest tu poświęcone Breivikowi, autorka nie czyni z niego gwiazdy swojej książki. To tak naprawdę portret Norwegii okresu przemian, mierzącej się z wyzwaniami podobnymi do tych, które zaburzają ład praktycznie w całej Europie: napływ imigrantów, problemy z asymilacją, społeczeństwo rozdwojone między tym, czy wybrać prawicowy, czy też lewicowy rząd, bo mocne hasła padają z obu stron barykady, a także zwykła, ludzka zdolność do odrzucania drugiego człowieka nawet jeśli jest on naszym rodakiem, sąsiadem czy przyjacielem. Wiele z tych tematów opisanych jest szeroko i właśnie dlatego książkę czyta się tak żmudnie. Mimo wszystko uważam, że to wysiłek wart podjęcia.

Wartość tej książki mieści się jednak nie tylko w perfekcyjnej mieszance tematów. Największą jej siłą jest sposób, w jaki została napisana: przejmujący do szpiku kości. Po pierwsze już na samym wstępie czytelnik dostaje niejako w twarz mocną sceną, w której bezduszny zamachowiec dokonuje kolejnych morderstw, a przerażone ofiary starają się jakoś uciec. Ten zabieg od razu odpowiednio nastawia czytelnika, a pozostające w głowie, wyraziste sceny, nie pozwalają zapomnieć, kim stał się Breivik, gdy zaczynamy czytać o jego dzieciństwie i sytuacji rodzinnej. W dalszej części książki opowieść w naturalny sposób nieco się uspokaja, ale autorka pozostaje bezwzględna: przedstawia nam losy kolejnych bohaterów, opisuje dorastanie młodych aktywistów, sprawia że zaczynamy z nimi sympatyzować i kibicować im, na chwilę zapominając, że wszyscy przecież zginą, bo to ich losy skrzyżowały się na wyspie Utøya.

Jeśli chodzi o portret psychologiczny samego Breivika, Åsne Seierstad wycisnęła z tematu naprawdę wiele. Jej opowieść składa się w zależności przyczynowo-skutkowe i obnaża, co tak naprawdę mogło być motywem przewodnim dokonanej zbrodni. Jeden z nas dobitnie pokazuje, jak ciężko jest w tym i wielu innych, podobnych przypadkach dokonać jednoznacznej oceny – widzimy wyraźnie, jak bohater zmienia się popadając ze skrajności w skrajność. Historia Breivika to opowieść o próbie zasymilowania się ze środowiskiem, a jednak podoba mi się również, że autorka nie zdecydowała się stanąć po jednej ze stron i nie tłumaczy jego zachowania. Choć czasem miałam myśli, że coś poszło nie tak już na samym początku jego życia, dalekie to było od usprawiedliwień, a sama sugestia nie płynęła z książki tylko moich własnych analiz.

Mam wielki problem, bo mogłabym jeszcze długo opowiadać o niuansach związanych z tą książką, a jednak nie chcę Was całkowicie zanudzić. Zakończę więc krótko: to opowieść naprawdę godna polecenia i jeśli Was ciekawi, musicie po nią sięgnąć. Ciężko ją zdobyć i czyta się ją długo, ale – jak już mówiłam – naprawdę warto.


środa, 9 listopada 2016

Marcin Mortka – "Projekt Mefisto"

Zastanawiam się, czego tak naprawdę spodziewałam się, gdy decydowałam się na lekturę najnowszej książki Marcina Mortki. Skusiła mnie moja ulubiona tematyka rodem z piekła? Przystojny diabeł? Zapowiedź lekkiego humoru? A może zawsze wdzięczna do obrazowania tzw. Polska B? Wszystkie te elementy, wyróżnione w opisie okładkowym, z pewnością stanowią kuszącą zapowiedź dobrej zabawy. Tylko czy ma to odzwierciedlenie w rzeczywistości? Zapraszam Was na opowieść o tym, jak niezwykła jest Polska – kraj, któremu nawet piekło nie da rady.

W ramach Projektu Mefisto na Ziemię wysłano rzesze diabłów, które swoim kuszeniem i innymi umiejętnościami mają wywołać popłoch i chaos sprowadzając jak największą liczbę osób na złą drogę. Operacja była planowana od lat, a czarty szkolił cały sztab trenerów, dzięki czemu wszyscy są zmotywowani, przygotowani, nastawieni na cel i zorientowani na wyniki. Stanowią jedną, silną grupę, dla nas jednak najważniejszy jest Zygmunt, główny bohater opowieści. Tak jak pozostali trafia do małej miejscowości, jednak wyróżnia go jedna zasadnicza kwestia: tam, gdzie się znalazł, nie działają diabelskie moce. Jak ma wyrobić narzucone limity i zrealizować przygotowane przez analityków plany, skoro jego osiągnięcia nie są rejestrowane w systemie? Czas ucieka, a stawką jest pozostanie w piekle...

Projekt Mefisto to satyra na dwie kwestie: pracę w korporacji i małomiasteczkową mentalność; obie bardzo wdzięczne do opisywania i stanowiące świetny temat żartów. Jednocześnie są to sprawy tak od siebie różne, że sama prawdopodobnie nigdy nie zestawiłabym ich razem; na szczęście autorowi (a tym samym również samej książce) pomysł wyszedł na dobre. Kontrast, który naturalnie występuje pomiędzy tymi elementami, został pogłębiony poprzez podkreślenie specyfiki każdego z nich, a efekt jest naprawdę zadowalający. Z jednej strony mamy zatem bohatera, który znajduje się na samym dole zakładowej piramidy, typowego korposzczura podporządkowanego przełożonym i statystykom, przygotowanego do realizacji narzuconych celów. Zygmunt zna panujące w firmie zasady, ale nie jest wobec nich bezkrytyczny, co dostarcza nam dodatkowej zabawy. Z drugiej zaś strony tłem całej opowieści są Wypluty, które mogłyby reprezentować całą Polskę B: wszyscy się tu znają, wyraźnie dzielą ludzi na "swoich" i "obcych", poruszają się według siatki układów, która dla kogoś z zewnątrz jest skomplikowana i niezrozumiała.

Oprócz opisów, które w takim przypadku zawsze odpowiadają za budowanie klimatu, ważnym elementem powieści Mortki są postaci. Piekielne zastępy poznajemy co prawda niezbyt dokładnie, jednak kilka scen z udziałem wyżej postawionych pracowników wystarczą, aby zapewnić nam pewien obraz diabelskiej korporacji i dorzucić do całości element bardzo przyjemnego humoru. Z kolei mieszkańcy Wyplut stanowią temat osobny i jak najbardziej godny wspomnienia, odzwierciedlają bowiem wszelkie stereotypy dotyczące małomiasteczkowości. Wśród bohaterów znajdziemy typowych dresiarzy spod klatki, nieprzystępne panie sklepowe, maluczkiego polityka o maluczkiej władzy czy księdza, którego zdanie jest dla ludzi święte. Choć jest to konstrukcja typowa, że aż strach, nie nudzi, a wręcz przeciwnie – bawi zawsze tak samo. 

Nie był to może hit tego roku i najbardziej porywająca książka na świecie, ale wydaje mi się, że nie do tego typu literatury autor aspiruje. Projekt Mefisto stanowi za to konstrukcję przemyślaną i bardzo lekką w odbiorze, dzięki czemu dostarcza czytelnikowi całą masę zabawy – podczas lektury czułam się, jakbym oglądała dobry serial o polskiej wsi, tyle że z pewnymi elementami paranormalnymi. Czytanie szło szybko i przyjemnie, ironiczny humor zdecydowanie trafił w mój gust i nawet jeśli zagadka sama w sobie nie porwała mnie jakoś mocno, to i tak uważam, że było warto. Tylko nie pokładajcie nadziei w tym "przystojnym diable" z opisu okładkowego – to zdecydowanie nie jest TEN typ bohatera. 





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.