Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Noir Sur Blanc. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Noir Sur Blanc. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 lutego 2016

Andrea Camilleri - "Śmierć na otwartym morzu"

Moją znajomość z komisarzem Montalbano rozpocząłem dość nietypowo, bo nie od pierwszego, czy nawet drugiego tomu, ale od czternastego. Wiem, szaleństwo, ale mimo to wkroczenie w cykl w tak zaawansowanym momencie okazało się być całkiem przyjemnym doświadczeniem. Wiek wątpliwości wciągnął mnie w klimatyczną Vigatę i nawet odczuwalny momentami brak znajomości bohaterów czy wcześniejszych wydarzeń nie wpłynął na przyjemność płynącą z lektury, wiedziałem więc, że z pewnością jeszcze kiedyś sięgnę po przygody Salvo Montalbano. Co prawda nie planowałem w najbliższym czasie zaznajamiać się z wcześniejsze przeżyciami komisarza, ale zdecydowanie chciałem na bieżąco śledzić nowe tomy. Cóż, dość powiedzieć, że najnowszy z nich nieco mnie zaskoczył…

Zdziwienie wywołane przez Śmierć na otwartym morzu było podwójne. Po pierwsze, książka okazała się być zbiorem opowiadań. Dość niespodziewane, zwłaszcza że gabarytowo nie różni się ona on poprzedniej, z którą miałem do czynienia. Poza tym kryminały jako krótka forma zawsze wydawały mi się pomysłem dość ryzykownym - w końcu jak na ledwie kilkudziesięciu stronach zamieścić interesującą zagadkę, która od początku będzie intrygować, a czytelnik co rusz będzie zmieniał swoje domysły na temat rzeczywistego przebiegu wydarzeń? Okazuje się jednak, że jest to możliwe; kluczem do sukcesu okazały się prowadzone sprawy. Książkowa Vigata jest raczej spokojną, niezbyt dużą miejscowością, zatem osadzenie w niej kilku rozbudowanych śledztw z licznymi morderstwami byłoby co najmniej wątpliwe patrząc na to pod kątem prawdopodobieństwa. Nic więc dziwnego, że Camilleri postawił na sprawy bardziej przyziemne, mniej spektakularne, ale za to wiarygodne i nierzadko dotykające przeciętnych ludzi. Co więcej, niektóre ze śledztw okazały się być ciekawiej skonstruowane, niż niektóre pełnowymiarowe kryminały, jakie miałem okazję czytać.


Kiedy skończyli jeść, ojciec powiedział przy pożegnaniu z gorzkim uśmiechem:
- Mimo że zaprosiłeś mnie tylko dlatego, że potrzebowałeś informacji, i tak się ucieszyłem ze spotkania.
Montalbano poczuł się jak ostatnia świnia.[s. 173-174]


Drugim zaskoczeniem był dla mnie fakt, że historie zawarte w zbiorze dzieją się wiele lat przed tym, o czym czytałem w Wieku wątpliwości. Dużo młodszy Montalbano dał autorowi możliwość ukazania jego relacji z resztą bohaterów w zupełnie inny sposób, który moim zdaniem wypadł znakomicie. Oczywiście ze względu na konstrukcję tomu ciężko tu o ukazanie długotrwałego budowania więzi - mamy do czynienia z pojedynczymi migawkami, scenami, które jednak bardzo bezpośrednio ukazują relacje między głównych bohaterem, a innymi postaciami. Jedyne moje zastrzeżenie to fakt, że mimo osadzenia akcji sporo wcześniej, niż miało to miejsce w poprzedniej czytanej przeze mnie książce, gros postaci zachowuje się w obu częściach identycznie. Jasne, niektórzy ludzie się nie zmieniają, ale tutaj zdecydowanie nie został zachowany umiar w tym aspekcie.

Niewątpliwą siłą książek Camilleriego jest szerokie tło obyczajowe ukazane na kartach jego opowieści. Włoskie społeczeństwo jest dość specyficzne i autor nie boi się tego pokazywać. Jasne, można mieć wrażenie, że mamy tu do czynienia ze schematami opartymi na pewnych stereotypach, ale fakt, że opisuje to wszystko rodowity Włoch, nadaje wszystkiemu wiarygodności. Zewnętrzna prostoduszność podszyta układami i korupcją; otwarta religijność skonfrontowana ze swobodą seksualną - choć nie jest to coś, co szczególnie lubię, to jako tło kryminałów sprawdza się to znakomicie.

Poprzednią książkę Camilleriego oceniłem jako lekturę pociągową i tak samo mogę postąpić ze Śmiercią na otwartym morzu - z tą różnicą, że tym razem mamy do czynienia z książką idealną na podróże na bliskich odcinkach. Krótkie opowiadania (na trzystu stronach zmieściło się ich aż osiem) to idealny wypełniacz czasu podczas przejazdu koleją miejską czy autobusem - sam przeczytałem książkę w takich warunkach. Jasne, czas lektury rozciąga się przez to na kilka dni, ale to żaden problem: każda historia jest samodzielna i nie musimy na bieżąco  dokładnie pamiętać tego, co wydarzyło się w opowiadaniach już przez nas przeczytanych. Ciekawa i przystępna lektura - czegóż więcej oczekiwać od takiej książki?






Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

czwartek, 7 stycznia 2016

Marco Malvaldi - "Król gry"

Bar Lume, który miał być dla Massima Vivaniego oazą spokoju i odskocznią od dotychczasowego życia, wciąż okazuje się być czymś zupełnie przeciwnym. Choć bycie właścicielem knajpy daje sporo przyjemności, pełnię szczęścia zakłócają czterej tetrycy (w tym dziadek Massima), którzy stale okupują najlepszy stoik. A raczej okupowali - teraz permanentnie przejęli drugą salę z umieszczonym tam niedawno stołem bilardowym. Staruszkowie przysparzają Vivaniemu licznych siwych włosów na głowie, a wszystko wskazuje na to, że efekt tylko się wzmocni: zbliżające się wybory uzupełniające oraz pobliski wypadek samochodowy to sprawy, które od razu trafiają do rozważań geriatrycznego gremium, a niestety taki stan szybko kończy się wciągnięciem w całą sytuację biednego Massima…

Powyższy opis może wydawać się nieco lakoniczny, wierzcie mi jednak, że ciężko o konkretniejszy. Problem jest po prostu w tym, że Król gry to kryminał niewielkich rozmiarów, mający ledwie dwieście stron, a w dodatku jego fabuła rozpoczyna się tak naprawdę około czterdziestej strony. W tej sytuacji każde słowo za dużo mogłoby niepotrzebnie zdradzić coś istotnego dla całego ciągu wydarzeń. Szczerze powiedziawszy nawet blurb nie ustrzegł się przed czymś takim - choć jego twórca usilnie starał się zamieścić w nim jak najmniej faktów, to pewne sformułowania mogą naprowadzić czytelnika zbyt wcześnie na właściwy tryb rozumowania. Całe szczęście, że w trakcie lektury nie miałem go w pamięci, bo pewnie byłbym lekko zły…

Trzeci tom cyklu Bar Lume pod wieloma względami przypomina poprzednią część, jest jednak od niej dużo lepszy. Ponownie otrzymujemy przyjemny i lekki w lekturze tekst, w dodatku przesycony klimatem prowincjonalnego włoskiego miasteczka, ale to wszystko jest jeszcze bardziej namacalne niż dotychczas. Malvaldi otwarcie śmieje się z przywar Włochów, wykpiwa ich uprzedzenia czy zachowania, do czego rzecz jasna ma prawo - sam pochodzi z Toskanii, w której to umiejscowił fikcyjną Pinetę. Sporo jest też żartów sytuacyjnych wynikających z zachowań bohaterów i tego, co mówią. Warto jednak zaznaczyć, że nie jest to tani dowcip - żarty prezentują specyficzne, ale jednak w jakiś sposób inteligentne, błyskotliwe poczucie humoru. Aczkolwiek nie wszystkich może ono bawić: ostre, ironiczne wypowiedzi, ociekające sarkazmem zachowania, czy też czarny humor - nie jest to coś dla każdego.

Konstrukcyjnie Król gry różni się nieco od swojego poprzednika. Narracja stała się niesamowicie płynna, z gracją przechodząca między mniej lub bardziej (z reguły chyba mniej) obiektywnymi komentarzami zewnętrznego obserwatora sytuacji, a rozciągniętymi na całe akapity rozmyślaniami bohaterów, które nafaszerowane są ogromnymi ładunkami różnorakich emocji. Język tekstu stał się nieco wulgarniejszy (a przynajmniej tym raz przekleństwa rzuciły mi się w oczy), jednak śmiało stwierdzam, że w żadnym momencie nie uznałem tego za nadużycie, za coś zbędnego. Zmieniło się też to, na czym książka się skupia: cała zagadka kryminalna w wielu momentach schodziła wręcz na drugi plan, oddając palemkę pierwszeństwa wielu innym aspektom. Większy nacisk został położony na ukazanie włoskich realiów - zarówno politycznych, jak i społecznych. Malvaldi nie bał się też po poruszać po tematach natury teologicznej i filozoficznej, co osobiście bardzo doceniam.

Toskania, jak całe Włochy, to region pełen animozji. Z powodu historycznych zaszłości nie lubią się tu nieraz nawet mieszkańcy sąsiadujących miast. I tak florentczycy twierdzą, że “lepszy nieboszczyk w domu niż pizańczyk w drzwiach”, pizańczycy z kolei utrzymują, że “obietnice zabiera sobie wiatr, a rowery ci z Livorno”.[s. 31]

Na kilka słów uznania zasługuje praca, jaką wykonał tłumacz książki. Maciej A. Brzozowski nie tylko przełożył całą treść, ale też zamieścił stosunkowo sporo przypisów. Objaśniają one niejednokrotnie używane przez Malvaldiego gry słowne, omawiają nazwy własne i skróty, a czasem nawet tłumaczą pewne zjawiska czy powiedzenia. Cytat powyżej to właśnie takie dzieło autora przekładu, który to w ten barwny i interesujący sposób wyjaśnia nie tylko użycie niektórych zwrotów przez bohaterów, ale i obrazuje aspekty kulturowe, które dla polskiego odbiorcy byłyby bez tego nie do zrozumienia. Mówiąc więc krótko: brawa dla tego pana.

Zaskakujące, jak o tak niewielkiej książce można powiedzieć tak wiele. Szczerze mówiąc nastawiałem się na zwykłą, “pociągową” lekturę, może co najwyżej doświadczenia poprzedniego tomu kazały mi oczekiwać od Króla gry wyższego poziomu, niż zazwyczaj prezentują tego typu książki. Tymczasem nie tylko otrzymałem coś utrzymanego w dotychczasowej jakości, ale wręcz powieść o wiele lepszą, przyjemniejszą, a do tego wspaniale wpasowującą się w mój gust. Myślę, że w swojej kategorii książka Malvaldiego wyraźnie wyróżnia się na tle innych tytułów, rzecz jasna w pozytywny sposób.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Pascal Mercier – „Nocny pociąg do Lizbony”


Gregorius to człowiek pozornie przeciętny – przewidywalny i niewyróżniający się z tłumu. Jest nauczycielem, znawcą języków klasycznych; człowiekiem znanym w środowisku i w jakimś stopniu szanowanym. Któregoś dnia jego zwyczajne życie przerywa pewne spotkanie, z wielką siłą rozbijając całą poukładaną codzienność. Gdy bohater zostawia swój dotychczasowy, bezpieczny świat, przekracza granicę, robi pierwszy krok do niezwykłej zmiany. Nie tylko goni za czymś nieuchwytnym, lecz także mierzy się z bogactwem własnych doświadczeń i dojrzewa do ich zaakceptowania. Snuje refleksje i zaczyna patrzeć na swoje życie całościowo, dostrzega w nim system powiązań, które odpowiadają za jego tożsamość.

To właśnie rozważania wysuwają się w książce na pierwszy plan. Za pośrednictwem swojego bohatera, rozwijając go, autor ukazuje niezwykle szeroką problematykę, w której wyobrażenia konfrontowane są z rzeczywistością. Gregorius odpowiada sobie na pytania dotyczące oczekiwań, obrazu zewnętrznego człowieka czy roli doświadczeń w aktualnym spojrzeniu na siebie i innych. Bezczelnie, choć z właściwą sobie gracją zrywa maski, odrzuca ułudę i ocenia otoczenie. Jest czujnym obserwatorem i dostrzega powiązania, na które na co dzień nie zwracamy uwagi, jednocześnie odbywając własną, wewnętrzną podróż.

Niejednokrotnie podczas lektury różnorodnych książek mamy swoją wizję biegu zdarzeń, wiemy z góry, co i jak powinno wyglądać. Akcja Nocnego pociągu do Lizbony jest o tyle nieprzewidywalna, że wymyka się wszelkim schematom. Autor wydaje się nie przejmować zdaniem czytelnika i nadaje swej opowieści indywidualny, leniwy rytm; prowadzi bohatera na sposób pokrętny i momentami pozornie bezcelowy, prosto do rozwiązań, które zachwycają. O dziwo, kontakt z tym stylem był dla mnie niezwykle przyjemny – szybko przystosowałam się i odprężyłam. Choć w powieści wyraźna jest sfera filozoficzna, refleksyjna, rozważania absolutnie nie zanudzają; niejednokrotnie to właśnie one pochłaniają czytelnika bez reszty. Dużą rolę odgrywa również perfekcyjny język Merciera – bogaty, a jednocześnie nie przytłaczający, po prostu bardzo przyjemny w odbiorze.

To jedna z tych książek, które można czytać dla samego doświadczenia literackiego, powolnego i przyjemnego obcowania z tekstem ze wszech miar kompletnym. W opowieści Merciera nie ma zbędnych słów, zdań czy niepotrzebnych wątków; to doskonale przemyślana i opracowana historia. Akcja nie gna do przodu jak oszalała, wręcz przeciwnie – jest niespieszna pozostawiając miejsce na refleksję, przyjrzenie się ludzkiej naturze. Fikcja miesza się tu z rzeczywistością, a teraźniejszość z retrospekcją, pozostawiając furtkę do własnych przemyśleń. Choć zwykle tego nie robię, tym razem niejednokrotnie przerywałam lekturę, by pomyśleć sobie: A jak to jest w moim życiu? To wielka siła powieści Merciera, dzięki której znajdujemy czas i motywację do pochylenia się nad codziennością.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

wtorek, 24 marca 2015

Andrea Camilleri - "Wiek wątpliwości"


Z powodu szalejącego na morzu sztormu niewielki jacht “Vanna” zmuszony jest wpłynąć do portu w Vigacie. U jego wejścia załoga wyławia dryfujący ponton, na którym znajduje się ciało mężczyzny - jego twarz została zmasakrowana, uniemożliwiając identyfikację zwłok. Śledztwo w sprawie tajemniczego nieboszczyka prowadzi komisarz Salvo Montalbano, który ma powód, by uważniej przyjrzeć się załodze jachtu - tuż przed tym, jak jednostka zawinęła do sycylijskiego portu, policjant spotkał kobietę podającą się za siostrzenicę właścicielki “Vanny”; to, co powiedziała mu wówczas nieznajoma, zdaje się nie do końca pokrywać z rzeczywistością. Komisarzowi w prowadzeniu dochodzenia przeszkadza jednak pewien problem: w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat przechodzi właśnie spóźniony kryzys wieku średniego, który przejawia się m.in. snami o swoim własnym pogrzebie oraz zauroczeniem w dużo młodszej od niego porucznik kapitanatu portu..

Powiada się, że śmierć jest wyzwoleniem. Tylko dla zmarłego, rozumie się, bo dla tych, którzy pozostają żywi, prawie zawsze oznacza to okropne zawracanie dupy. [s. 28]

Wiek wątpliwości to zdecydowanie kryminał w lekkim wydaniu, nadający się na czytadło do pociągu czy w ramach odstresowania. Spowodowane jest to wszechobecnym humorem, który pojawia się niemal na każdym kroku. W książce można znaleźć od groma zabawnych sytuacji, sarkastycznych wypowiedzi, a także działań bohaterów, które przynoszą nieoczekiwane konsekwencje. Silnie rozweselająco działała na mnie postać policjanta Catarelliego, który wypowiedzi miały dziwny szyk, słowa przybierały często archaiczne formy, a każde nazwisko musiało zostać zniekształcone. Nie zabrakło również czarnego humoru - nie pojawia się on za często, ale zawsze w idealnym momencie.

Język i styl tekstu jest tak lekki, że momentami nie wiedziałem kiedy przeskakiwałem kolejne dziesiątki stron. Swobodna narracja, choć trzecioosobowa, co rusz przedstawia czytelnikowi myśli i spostrzeżenia głównego bohatera, oczywiście z właściwym dla niego słownictwem. Potoczne i bezpośrednie zwroty dominują na każdym kroku, a emocje wylewają się z nich wiadrami. Odbiór tekstu zachwiany został niestety przez dwie rzeczy. Pierwszą są niektóre dialogi, które ze względu na swoją długość, dynamizm i liczbę uczestników były chaotyczne i trudno było się połapać kto wypowiada daną kwestię. Drugą wadą jest natomiast tendencja do budowania zdań złożonych, które pomimo wyraźnego powiązania pomiędzy poszczególnymi elementami, pozbawione są jakiegoś słówka-łącznika. Może w języku włoskim takie konstrukcje są normalne, jednak po polsku, choć sens przekazu jak najbardziej dało się zrozumieć, wyglądało to źle.

Wiek wątpliwości jest czternastym tomem cyklu i momentami wyraźnie wpływa to na lekturę. Chociaż większość postaci, które przewijają się w historii, to albo bohaterowie ewidentnie nowi w historiach o komisarzu Montalbano, albo jego współpracownicy, których obecność łączy się z jakimś ich wprowadzeniem, to jednak parę osób pojawia się tylko i wyłącznie na chwilę w celu pomocy głównemu bohaterowi, a czytelnik nie dostaje o nich praktycznie żadnych informacji. Podobnie jest z życiem prywatnym komisarza - otrzymujemy jedynie ochłapy, szczątki jego przeszłości, nie wiemy więc wobec czego odnoszą się niektóre z jego zachowań związanych z kryzysem, przez jaki przechodzi. A patrząc na tytuł książki niebezpodstawnie można odnieść wrażenie, że to właśnie ten aspekt jest głównym wątkiem powieści.

Choć w oczywisty sposób nieidealna, książka Camilleriego jest przyjemną lekturą wartą polecenia. Wpływ na to ma nie tylko świetny język, jakim posługuje się autor, ale też niebanalna historia kryminalna - z początku wyglądająca na dość prosto, z czasem jednak rosnąca do niespodziewanych rozmiarów. Dodajmy do tego barwną charakterystykę mieszkańców Sycylii (Włosi to w końcu kochliwy, a do tego w określonych sytuacjach impulsywny naród) i wszechobecne nawiązania do italiańskiej kuchni, a otrzymamy coś idealnego dla wszystkich miłośników Półwyspu Apenińskiego i otaczających go wysp. Pozwolę sobie jednak na małe ostrzeżenie: niemal cała książka utrzymana jest raczej w lekkim, wesołym tonie, jednakże końcowe strony zyskują na powadze i skłaniają do cichej zadumy...


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

sobota, 28 lutego 2015

Marco Malvaldi - "Trzy karty"


Znajdujące się na wybrzeżu Toskanii małe miasteczko Pineta jest uosobieniem wszystkiego co włoskie. Czas płynie leniwie, logika wśród urzędników nie istnieje, a prywatne załatwianie spraw ma pierwszeństwo przed właściwymi procedurami. To właśnie tu swój niewielki bar prowadzi Massimo, który, choć nominalnie jest właścicielem przybytku, coraz częściej za takowego się nie uważa - w barze non stop przesiaduje czterech staruszków (wśród nich dziadek Massima), którzy zawsze postawią na swoim podporządkowując otoczenie do swoich wymogów, przy okazji plotkując o wszystkim, o czym się da. Mała miejscowość nie daje co prawda zbyt wielu tematów do obmawiania, jednak właśnie stało się coś, co z miejsca zainteresowało podstarzałych bywalców: podczas odbywającej się w Pinecie konferencji naukowej umarł jeden z prelegentów, a poszlaki wskazują na to, że został on zamordowany. Zgraja tetryków postanawia swoimi sposobami poznać prawdę o tym wydarzeniu, a i Massimo, nie do końca z własnej woli, zostaje wplątany w toczące się śledztwo…

Czytając Trzy karty nie sposób się od nich oderwać. To lekka, przyjemna lektura, która wciąga czytelnika swoim cudownym, przyjemnym klimatem. Małomiasteczkowość i włoska mentalność okazały się być idealnym tłem dla kryminalnego śledztwa, a sam pomysł na zagadkową zbrodnię okazał się strzałem w dziesiątkę - Marco Malvaldi w prosty, a jednak genialny sposób osadził historię w Pinacie, absolutnie nie ocierając się o absurd. Cała sytuacja jest realna, a włoski pisarz pokazał, że nie trzeba tworzyć skomplikowanych historii aby napisać znakomity kryminał.

Lekkość czytania książka zawdzięcza jednak nie tylko fabule, ale też stylowi. Pomijając pewne początkowe zawirowania z czasem, w którym prowadzona jest narracja (choć zabieg zamiennego stosowania opisu teraźniejszego z przeszłym wydaje się być celowy, nie mogę powiedzieć, by był on w pełni udany), tekst jest płynny i niesamowicie przyjemny w odbiorze. Niejednokrotnie przyjmuję on formę swoistej gawędy, a narrator, choć nie jest bohaterem powieści, nieraz okazuje swoje własne cechy oraz dzieli się prywatnymi poglądami. W dodatku cała treść książki niemal ocieka wszechobecnym humorem - nie brak tu dowcipów sytuacyjnych, ciętych ripost, czy sarkastycznych komentarzy. Sporo jest też autoironii; autor jako Włoch jest świadom narodowych przywar, jakimi charakteryzują się jego rodacy i nie boi się głośno z nich żartować. Tak samo, jak nie powstrzymywał się z zastosowaniem czarnego humoru tam, gdzie dodawało to powieści uroku.

Z czystym sumieniem mogę polecić Trzy karty każdemu, kto szuka lekkiego, a przy tym zabawnego kryminału. Choć to drugi tom cyklu “Bar Lume”, znajomość pierwszej części w żaden sposób nie jest konieczna - wszyscy bohaterowie otrzymali należyte wprowadzenie, zaś w żadnym momencie nie zauważyłem odwołań do wcześniejszych wydarzeń, których nieznajomość mogła by obniżyć przyjemność płynącą z lektury. Jeśli lubicie tego typu książki i szukacie akurat czegoś nieskomplikowanego i szybkiego w odbiorze, nie wahajcie się przed sięgnięciem po książkę Malvaldiego - myślę, że nie będziecie żałować.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

środa, 25 lutego 2015

Emil Marat - "Lawirynt"


Kamil Kott jest dziennikarzem, któremu przejadła się telewizyjna praca; marzy o zajęciu, w którym miałby względną swobodę i dobre zarobki. Gdy otrzymuje idealną propozycję, porzuca swoje przekonania i decyduje się zająć wizerunkiem firmy oferującej klientom szybki i duży zysk na inwestycjach w złoto. W interes wciąga też swojego najlepszego przyjaciela, mecenasa Jenotowicza. Wszak dużo przyjemniej zarabia się w doborowym towarzystwie, prawda?

Jeśli funkcjonowanie spółki pracodawców Kotta coś Wam przypomina, to macie rację – Emil Marat wykorzystał historię, o której słyszał chyba każdy, czyli upadek gdańskiej piramidy finansowej, której szefowi udało się oszukać rzesze Polaków. Na kartach tej książki mamy jednak okazję obserwować aferę z zupełnie innej strony – od wewnątrz, z perspektywy osób znajdujących się w samym sercu wydarzeń. Opowieść oscyluje gdzieś pomiędzy światem wielkiego biznesu, wewnętrznych układów, służb specjalnych czy nawet zagranicznej mafii, a wszelkie powiązania (czy to prawdziwe, czy domniemane) ukazane są tak autentyczne, że aż trudno brać na serio słowa autora, że cała historia jest literacką fikcją. Powieść ma wprost wspaniałe osadzenie w rzeczywistości i miejscami naprawdę ciężko odgadnąć, do którego miejsca sięga prawda; odnajdywanie kolejnych nawiązań sprawia czytelnikowi niemałą przyjemność.

Jednak Lawirynt to przede wszystkim powieść kryminalna – co do tego nie ma wątpliwości już od pierwszej strony, ponieważ książkę otwiera dramatyczna scena, w której Kott i Jenotowicz w miejscu umówionego spotkania znajdują ciało mężczyzny. Dalej co prawda sytuacja wycisza się, jednak z czasem wraca z całą mocą, fundując czytelnikowi naprawdę sporo emocji. Jak w najlepszych klasykach gatunku wraz z bohaterami zanurzamy się w szemrane sprawy i obserwujemy konsekwencje nieostrożności; odczuwamy lęk o ich bezpieczeństwo, próbujemy zrozumieć trudną sytuację. Pod względem fabularnym całość jest poprowadzona naprawdę dobrze – akcja jest dynamiczna, co dodatkowo potęgują krótkie rozdziały, a sama historia do końca pozostawia przed czytelnikiem pewne drobne, domagające się wyjaśnienia wątpliwości.

Chciałabym również wspomnieć o samym tytule powieści – wszak to on zwrócił moją uwagę i sprawił, że w ogóle zainteresowałam się tekstem Emila Marata. „Lawirynt” jest tutaj zobrazowaniem sytuacji głównego bohatera, który wciąż szuka dobrej drogi i stara się wyważyć najlepsze postępowanie między tym, czego się od niego oczekuje, a tym, czego chcę. Połączenie „lawirowania” i „labiryntu” jest naprawdę ciekawe i dobrze oddaje sytuację, w jakiej znalazł się Kott oraz jego postawę. Poza tym całkiem prywatnie lubię podobne słowotwórcze zabawy.

Mimo że w zetknięciu z pierwszymi ekonomicznymi terminami na początku książki wpadłam w niemałą panikę, szybko zdałam sobie sprawę, że powieść ma o wiele większy potencjał. Po wbiciu się w rytm i ogarnięciu pewnych spraw lektura szła po prostu cudownie – historia naprawdę mnie wciągnęła i sprawiła, że przepadłam na kilka całkiem długich chwil. Autor ma bardzo przyjemny w odbiorze styl, a lekki stosunek do opisywanej historii pomaga w jej przyswojeniu. Do opowieści Emila Marata nie trzeba się długo przekonywać – wystarczy tylko spróbować.


Za wspaniałą przygodę z lekturą dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.