Pokazywanie postów oznaczonych etykietą egzemplarz recenzencki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą egzemplarz recenzencki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 stycznia 2021

Wojciech Mann, Katarzyna Kubisiowska – „Głos”

O rozmowie Katarzyny Kubisiowskiej z Wojciechem Mannem opowiadałam już co nieco na Instagramie, chciałabym jednak również tutaj odnotować kilka zdań. Trzeba Wam wiedzieć, że nie jestem wielką fanką wywiadów. Życie i poglądy znanych osób zwykle nie interesują mnie na tyle, by poświęcać im uwagę. Jednak tym razem czułam, że bohater jest na tyle ciekawy, że lektura przyniesie mi realną wartość.

Nie myliłam się!

Już od pierwszej strony zachwyciłam się. Najpierw podejściem autorki do samej postaci Wojciecha Manna, o którym opowiada we wstępie. Potem sposobem prowadzenia tej rozmowy. Aż wreszcie samą treścią, do której z pewnością jeszcze nie raz wrócę. 

W Głosie podoba mi się wiele rzeczy. To, że na kolejnych stronach widać zmieniającą się relację między rozmówcami. Sposób, w jaki Katarzyna Kubisiowska towarzyszy Wojciechowi Mannowi, sprytnie zachęcając go do rozwijania myśli i tematów, a jednocześnie ustępując pola, by jasne było, kto jest gwiazdą tej książki. Opowieści WM o młodości, początkach kariery w radiu, komunistycznej rzeczywistości, ścieżkach kariery, zawodowych dylematach, ale też o życiu prywatnym i prywatnych przemyśleniach. Dobra energia między autorami, którą można wyczuć w słowach. Naturalne i urocze wtręty żony Pana Wojciecha, która pozostaje gdzieś obok podczas rozmów.

A nade wszystko podoba mi się, że Głos jest taki w sam raz pod względem treści i objętości. Nie ma tu szukania taniej sensacji, a gdy temat się wyczerpuje – zanika. Książka nie jest za długa, a na pewno nie jest sztucznie wydłużana, jak to często z wywiadami-rzekami bywa.

Lekturę polecam z całego serducha. Na pewno do podsunięcia rodzicom czy dziadkom, którzy Pana Wojciecha lubią i pamiętają początki jego kariery. Ale też dla nas, z pokolenia jego syna, jako namiastkę kontaktu z tak inteligentnym, doświadczonym, wyważonym i interesującym człowiekiem.







Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.


wtorek, 14 kwietnia 2020

Niewiele jest rzeczy, których naprawdę mamy powód się obawiać || Chiara Parenti – „Sztuka sięgania gwiazd” [przedpremierowo]

Sole żyje w świecie pełnym schematów. Mieszka z rodzicami i w dużej mierze od nich uzależnia decyzje. Czyta w kółko tę samą książkę. Pracuje w niewielkim supermarkecie, u człowieka, którego zna od dziecka, spotykając na swojej drodze wciąż te same osoby. Jada zawsze w tym samym lokalu i dostaje specjalne, bardzo okrojone danie. Zdaje się, że ma wszystko pod ścisłą kontrolą, nieprawdaż? 

Niestety życie pisze własne scenariusze. Gdy przyjaciółka Sole, spontaniczna i energiczna dziewczyna, ginie w tragicznych okolicznościach, gruby mur otaczający bohaterkę zaczyna powoli pękać. Podążając za ostatnim prezentem, reakcjami otoczenia i coraz głośniejszym głosem wewnętrznym, Sole postanawia podjąć wyzwanie i zacząć robić rzeczy, których do tej pory panicznie się bała. Jedną po drugiej. Dzień po dniu. 

Sztuka sięgania gwiazd to jedna z tych opowieści, które dosłownie mnie pochłonęły. Przeczytałam ją niemal na raz, właściwie od razu po tym, jak wpadła w moje ręce, a na dodatek na pewno zostanie ze mną na dłużej. Historia Sole, która stworzyła listę 100 lęków i każdego dnia stara się przełamywać jeden z nich, jest z jednej strony abstrakcyjna, z drugiej zaś całkowicie możliwa do zrealizowania. Uważam, że takie historie wyjątkowo chwytają za serce, bo właściwie wiemy, że nigdy nie przydarzą się nam, a z drugiej strony podskórnie czujemy, że MOGŁYBY nam się przytrafić! I nagle chcemy być trochę jak główna bohaterka, która wciąż się boi (jak my!), ale nie pozwala swoim lękom dłużej nad sobą dominować.

W tym właśnie zawiera się subiektywne poczucie, że książka jest "inspirująca", które stoi za fenomenem Sztuki sięgania gwiazd

Sama historia Sole zawiera kilka dość oklepanych schematów: bohaterkę, która wszystkiego się boi, szereg konfrontacji, których musi dokonać, by doszło do wielkiej przemiany, a to wszystko okraszone stratą i tym, jak możemy się z nią pogodzić. Podczas lektury widziałam klisze, ale, prawdę mówiąc, miałam je totalnie gdzieś. I moim zdaniem w tym miejscu przebiega granica między pozytywną, a negatywną oceną tej powieści. 

Uważam, że książka Chiary Parenti ma wszelkie szanse, by stać się światowym bestsellerem (o ile jeszcze nim nie jest). Podejmuje nośne tematy, z którymi każdy z nas kiedyś będzie musiał się zmierzyć. Pokazuje życie, które wiele z nas chciałoby wieść (mam tu na myśli to, w którym nie dajemy się własnym lękom, nie to, w którym skaczemy ze spadochronem. ;)). Daje nadzieję, że choć wszyscy bardzo się boimy, większość z naszych lęków dotyczy bardzo niegroźnych spraw. I wskazuje, jak wiele możemy sobie odebrać, gdy pozwolimy, by rządził nami strach. 

Dla mnie historia Sole była jak powiew ciepłego, wiosennego wiatru – niosła nadzieję i dużo energii. Polecam ją wszystkim, którzy, jak ja, motywacji szukają na zewnątrz i muszą wciąż się stymulować odpowiednimi treściami, by działać. Polecam też tym, którzy lubią historie o wyzwaniach i bohaterki, które biorą sprawy w swoje ręce i stają życiu naprzeciw. 






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Premiera 15  kwietnia!

sobota, 14 marca 2020

Jennifer Wright – „Co nas (nie) zabije”

To, co mamy okazję obserwować na świecie w ostatnich tygodniach, nie jest dla społeczeństwa sytuacją nową. Wszak koronawirus nie jest pierwszym, któremu udało się wywołać ogólnoświatowa epidemię! Od zarania dziejów ludzkość musiała mierzyć się z niewidzialnymi zagrożeniami, które niejednokrotnie dziesiątkowały populację.

I właśnie o tym jest ta książka!

Jennifer Wright, amerykańska dziennikarka, bierze na tapet rozmaite plagi, które dotykały ludzkość od czasów starożytnych, aż po końcówkę XX wieku. Wiele z nich to opowieści powszechnie znane (epidemia dżumy, cholery, polio czy grypa hiszpanka), ale kilka z nich potrafi naprawdę zaskoczyć (ja na przykład nie wiedziałam, czym była zaraza antoninów albo taneczna plaga roku 1518). W rozdziałach poświęconym konkretnym chorobom opisuje początki danej plagi, jej naturę, skutki, a także to, w jaki sposób ludziom udało się ją wyeliminować (lub uśpić). Wspomina o ważnych osobach, które przyczyniły się do zwalczania epidemii, bądź przeciwnie – zasłynęły niechlubnie przy jej rozprzestrzenianiu.

To, co bardzo podobało mi się w książce Jennifer Wright, to podkreślanie społecznych wymiarów epidemii, a także udziału zwykłych ludzi zarówno w jej rozprzestrzenianiu, jak i wygaszaniu. To bardzo szeroki temat obejmujący otwartość społeczeństwa na nowe informacje (i metody leczenia), skłonność do kierowania się zabobonami, przepływ informacji (oraz to, czy media oraz władze w ogóle mówią nam, co się dzieje), ale również zwykłą, ludzką życzliwość, która potrafi zdziałać bardzo wiele w sytuacji kryzysowej. Podawane przykłady wskazują jednoznacznie, w jak straszne rejony potrafi doprowadzić nieufność, ciemnota i dyskryminacja połączone razem. To ważna lekcja dla nas wszystkich. 

I choć Co nas (nie) zabije zawiera naprawdę solidną dawkę wiedzy na temat historii epidemii i zawiera mnóstwo ciekawostek, mnie osobiście lektura pozostawiła z pewnym poczuciem niedosytu. Ciągle było mi mało informacji i miejscami miałam wrażenie, że pozostało sporo niedopowiedzeń, zupełnie jakby jakieś myśli nie były dokańczane. Niejednokrotnie postaci pojawiały się na chwilę, hasłowo, by pokazać ich rolę, ale nie wdawać się w szczegóły. Zabrakło mi też informacji stricte epidemiologicznych, choć to akurat zrozumiałe, bo autorka, jak sama podkreśla, nie ma związków z medycyną.

Właśnie z tego powodu nie będzie to moja ulubiona książka o epidemiach (w tym miejscu niezmiennie polecam Wam zeszłoroczny hit, czyli Epidemię Soni Shah, o której pisałam tutaj). Jest to jednak lektura przyzwoita i, co najważniejsze, bardzo lekka. Autorka sprawnie żongluje makabrą i humorem – to moje ulubione połączenie! I choć złośliwe docinki nie każdemu się spodobają (na pewno nie spodobają się antyszczepionkowcom), dla mnie stanowiły ogromny plus całej opowieści i pozwoliły nie popaść w marazm przy najtrudniejszych jej fragmentach. 

Jeśli jesteście fanami książek popularno-naukowych, nie możecie przejść obojętnie obok tej pozycji. Nie uważam, że książka Jennifer Wright nadaje się dla każdego. Osoby, które mają skłonność do nadmiernego zamartwiania się i starają się unikać niepokojących tematów, powinny trzymać się od niej z daleka. Pozostałym jednak polecam tę pozycję z całego serducha, w nadziei, że spędzą przy niej równie przyjemne wieczory, jak ja.







Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Poznańskiemu.

czwartek, 5 marca 2020

Janina Bąk – „Statystycznie rzecz biorąc” [przedpremierowo]

Nie będę owijała w bawełnę – akademicki przedmiot o wdzięcznej nazwie "Metodologia badań psychologicznych i statystyka" nie należał do moich ulubionych (i to wcale nie dlatego, że jestem z tych osób, które na pytanie o ulubiony przedmiot z czasów szkolnych odpowiadają "dzwonek", ewentualnie "kanapka"). Dwa planowe semestry przypominały przedzieranie się przez dżunglę amazońską niezrozumiałych zwrotów (i to bez maczety!), a kolejne dwa (bo zaliczyłam powtórkę, tak bardzo chciałam przeżyć to jeszcze raz) spacer po rozżarzonych węglach. Dopiero na końcu tego festiwalu śmiechu i zabawy zaczęłam cokolwiek kojarzyć (bo przecież nie rozumieć) i chyba dzięki temu udało mi się w ogóle skończyć studia. 

Ten przydługi wstęp miał prowadzić do prostego wniosku: gdybym przeczytała Statystycznie rzecz biorąc wcześniej, miałabym tak dobrą bazę do dalszej edukacji, że prawdopodobnie przepłynęłabym przez wspomniany przedmiot gładko, niczym puchata kaczuszka przez osiedlowe jeziorko.

A teraz serio. Mam nadzieję, że wszyscy kojarzycie Janinę Bąk – prowadzi bloga, a także przewspaniałe social media, w których opowiada trochę o świecie, trochę o własnym życiu, a trochę o statystyce, bo tym z tym związane jest jej wykształcenie i droga zawodowa. Jej styl pisania jest nie do podrobienia, a humor przyciąga rzesze fanów. Sama obserwuję Janinę od lat i gdy tylko zobaczyłam, że wydaje książkę, od razu wiedziałam, że będę chciała ją przeczytać. Co prawda spodziewałam się papierowej instrukcji wyplatania koszy z kiełbasy, a nie jakichś wywodów o cyferkach, ale bądźmy szczerzy: nie o treść tu chodzi, a o formę.

Prawda jest taka, że czytając Statystycznie rzecz biorąc dajemy się wciągnąć w bardzo niebezpieczną grę, w której na jednej szalce jest nasza dotychczasowa ignorancja, a na drugiej złoty laur wiedzy. Czytamy sobie te wszystkie anegdoty, śmiejemy się pod nosem z żartów o kotach i Wojtkach, aż w końcu orientujemy się, że te wszystkie informacje podstępnie wpełzają do naszej głowy, by zostać tam na zawsze. Janina w swojej książce odpowiada na szereg pytań kluczowych dla rozwoju ludzkości. Czy masło przedłuża życie? Czy szczęście można zmierzyć linijką? I – co szczególnie bliskie mojemu sercu psychologa – dlaczego powinniśmy się cieszyć, że Stanley Milgram nigdy nie spotkał Philipa Zimbardo?!

Dużym atutem jest to, że książka jest wprost fenomenalnie napisana. Kto zna social media Janiny, ten wie, czego mnie więcej może się spodziewać – Statystycznie rzecz biorąc to właściwie taki bardzo długi (NAPRAWDĘ długi, nawet jak na standardy autorki) post pełen rozmaitych żartów i przytyków (głównie pod adresem tych, którzy na statystyce się nie znają, a powinni). W książce znajdziemy też świetne ilustracje Beaty Smugaj, czyli autorki Lisich Spraw. Jej wizualizację powiedzenia "hold your horses" zamówiłabym bez mrugnięcia w wielkim formacie do powieszenia przy biurku w pracy. 

Zaprawdę powiadam Wam, że warto sięgnąć po tę książkę, bo zmieni ona Wasze życie na zawsze. Zaczniecie odróżniać dobre żarty od złych. Zabłyśniecie w towarzystwie, opowiadając o stronach, które gromadzą ładne i przydatne wykresy. Wreszcie znajdziecie swoją drugą połówkę, a wszelkie szczęście zacznie Wam sprzyjać. Choć to ostatnie może być wyłącznie korelacją pozorną. 







Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.
Premiera 25 marca!

piątek, 14 lutego 2020

Sophie Anderson – „Dom na kurzych łapach”

Im jestem starsza, tym bardziej dostrzegam wartość naprawdę dobrej baśni. Takiej, która zdobędzie i utrzyma dziecięcą uwagę, ale też spodoba się rodzicowi, który może być zmuszony czytać ją setki razy. Poruszającej trudne tematy w sposób jednocześnie dosadny, ale też nie przerażający. Zawierającej morał – a najlepiej kilka, odnoszących się do ważnych, życiowych spraw. 

Niestety, wśród współczesnych książek niełatwo jest taką perełkę odnaleźć. Tym bardziej zachęcam Was, byście w swych poszukiwaniach zwrócili uwagę na książkę Sophie Anderson, bo gdy już raz trafi w Wasze ręce, nie będziecie chcieli jej wypuścić.

Dom na kurzych łapach to historia dwunastoletniej Marinki, która jest wnuczką Baby Jagi – tej samej, którą wszyscy postrzegają jako straszliwą wiedźmę. Staruszce nie przeszkadza taka reputacja, bo pozwala utrzymywać w tajemnicy to, czym naprawdę się zajmuje: przeprowadzanie ludzkich dusz na drugą stronę po śmierci. Przeznaczeniem Marinki jest zajęcie miejsca babki, gdy ta sama będzie musiała przekroczyć próg wieczności, jednak dziewczynka nie godzi się z tym, co zostało jej zapisane. Ma własny pomysł na życie i zrobi wszystko, by postawić na swoim.

Nie da się w jednym zdaniu ująć ogromnej wartości, jaką Sophie Anderson zmieściła na kartach tej książki. Z jednej strony to klasyczna opowieść o dylemacie następcy, który musi zmierzyć się z zewnętrznymi naciskami, by zrezygnował z własnych aspiracji i podążył wyznaczoną ścieżką. Dla dwunastoletniej dziewczynki, która zna cienie pracy Baby Jagi, taka sytuacja jest szczególnie przytłaczająca, zwłaszcza że jest w niej ogromna potrzeba kreowania losu według własnych wyobrażeń. Pozostaje jednak pytanie, czy jesteśmy w stanie wpływać na rzeczywistość, czy jednak przeznaczenie dogoni nas prędzej czy później, w tych czy innych okolicznościach. 

Drugim ważnym aspektem Domu na kurzych łapach jest strata i radzenie sobie z nią. To motyw, bez którego niegdyś nie mogła obyć się żadna baśń, a który stopniowo zniknął z opowieści dla dzieci. Niestety w prawdziwym życiu ludzie nie przestali umierać, co oznacza, że trzymanie naszych pociech pod kloszem i udawanie, że śmierć nie istnieje, jest po prostu bezsensowne. Na szczęście Sophie Anderson nie przestraszyła się tego (tak ważnego i tak ludzkiego!) tematu, co więcej – poruszyła go z niezwykłą wręcz wrażliwością. W historii Marinki strata jest niezwykle istotna i służy do pokazania, że należy doceniać to, co mamy. 

To również przepiękna opowieść o tym, że stawianie na swoim ma swoją cenę, często taką, której nie potrafimy przewidzieć podczas podejmowania decyzji. 

Na koniec, jak to przy książkach dla dzieci bywa, muszę wspomnieć dwa słowa o technicznej stronie wydania. Zachwycałam się już angielską wersją tej książki, ale Wydawnictwo Kobiece stanęło na wysokości zadania, dzięki czemu również polska odsłona jest prawdziwą perełką. Twarda oprawa, złocenia na okładce, gruby papier oraz ilustracje wewnątrz robią wspaniałe wrażenie i czynią z Domu na kurzych łapach ozdobę biblioteczki. 







Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.

środa, 12 lutego 2020

Federico Axat – „Amnezja”

Budzisz się we własnym domu – co prawda na podłodze, ale mogło być gorzej, prawda? Gdzieś obok leży butelka po wódce, a nieco dalej... ciało dziewczyny z dziurą ziejącą w piersi oraz pistolet. Nagły skok adrenaliny, myśli galopują Ci w głowie, zaczynasz panikować, bo nie możesz sobie przypomnieć niczego z ostatnich 24 godzin. Co się wydarzyło? Czy znów wpadłeś w alkoholowy ciąg? I kto zabił dziewczynę leżącą w Twoim salonie? A może – o nie, nawet tak nie myśl! – to po prostu Ty? 

Do lektury Amnezji zachęcił mnie opis, który otrzymałam od wydawcy. Niejasna sytuacja Johna, głównego bohatera, dawała nadzieję, że to kolejna z opowieści, w których bohaterowie tracą zmysły i nie są w stanie odróżnić wytworów swojej wyobraźni od rzeczywistości. Ostatnio bardzo polubiłam się z podobnymi wątkami i wciąż jestem ciekawa, w jaki sposób autorzy są w stanie wykorzystać je w swoich opowieściach. Pod tym względem Federico Axat nie zawodzi, serwując nam intrygującą fabułę, która z początku wydaje się prosta, by następnie skręcać w niespodziewanych kierunkach i zaskakiwać czytelnika. 

Gdybym jednak miała ocenić Amnezję wyłącznie jednym słowem, powiedziałabym, że jest po prostu nierówna - raz intryguje i narzuca szalone tempo, by za chwilę zwolnić, a nawet lekko znużyć. Moim zdaniem to jedna z tych lektur, które warto czytać na raz i zmuszać się nieco, gdy akcja staje się mniej wartka. Jeśli odłożymy ją na później, jest spora szansa, że do niej nie wrócimy, a byłoby szkoda stracić naprawdę ciekawe rozwiązanie całej zagadki. Bo to nie jest tak, że finalnie żałujemy czasu spędzonego na lekturze. Zakończenie książki daje satysfakcjonujące odpowiedzi.

Powieść ma dwa oblicza również pod względem fabularnym. Z jednej strony jest to rasowy thriller psychologiczny z naciskiem na ten drugi człon. Mamy tu bohatera tragicznego, którego los doświadczył bardzo ciężko i który mierzy się stale z rozmaitymi traumami. Są momenty, gdy dosłownie babramy się w historii Johna i ogrom tragedii w jego życiu po prostu nas przytłacza. Jednak wszystko to ma swój sens i ostatecznie stanowi nie tylko zlepek informacji dających tło, ale również element niezbędny w obliczu całej fabuły. 

Z drugiej strony Amnezja, operując fikcją, zaprasza nas do świata wielkich korporacji i brudnych gierek, w których jednostka absolutnie się nie liczy. Choć powieść na początku wydaje się skupiona na jednym bohaterze, ma również intrygujące drugie dno. To świat, w którym John i inne osoby mierzące się z traumą są tylko pionkami w grze o wielką stawkę. Grze, która może mieć tragiczne konsekwencje. 

Mówiąc krótko: jest to ciekawa pod względem treści (zwłaszcza w kontekście finału), a jednocześnie dość nierówna powieść, której warto poświęcić kilka godzin, najlepiej bez większych przerw, żeby nie zgubić głównych wątków. Ze względu na retrospekcje oraz złożoną sytuację bohatera spodoba się raczej fanom thrillerów psychologicznych, w których tempo akcji ustępuje czasem pola większej uwadze przeniesionej na postaci. 







Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

poniedziałek, 10 lutego 2020

Hanna Greń – „Wioska kłamców”

Hanna Greń już od dawna pojawiała się na horyzoncie moich czytelniczych aspiracji (ależ ze mnie poetka!), jednak do tej pory brakowało mi dostatecznej motywacji (i jeszcze rym!), by zabrać się za którąś z jej powieści. Czekałam na dogodną okazję, najlepiej początek jakiejś nowej serii, która nie przerażałaby mnie perspektywą kilku tomów do nadrobienia. I proszę, wraz z początkiem roku taka szansa nadeszła, a ja z radością z niej skorzystałam. Udałam się w podróż do Wioski Kłamców, gdzie każdy zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę...

Mamy tutaj do czynienia z dość klasyczną historią: oto córka policjanta (która również miała swój epizod z tym zawodem), postanawia ruszyć w drogę i wyjaśnić okoliczności śmierci ojca. Co prawda pozornie sprawa jest już rozwiązana, a osoby podejrzane o popełnienie zbrodni zostały skazane, jednak Dionizie (cóż za cudne imię!) to nie wystarcza – jej zdaniem winni wciąż są na wolności. W poszukiwaniu prawdy kobieta udaje się do niewielkiej wioski, w której będzie próbowała odkryć nowe fakty. 

Cudowne jest to, że główka bohaterka, podobnie jak czytelnicy, nie spodziewa się zupełnie, jak zagmatwana i trudna będzie sprawa, którą będziemy wspólnie odkrywać. Strzygom to niepozorna miejscowość, jednak wszyscy jej mieszkańcy zdają się być uwikłani w jakąś niejasną i przerażającą historię. W pewnym momencie mamy wrażenie, że absolutnie każdy coś ukrywa, przez co wszyscy stają się podejrzanymi, a śledztwo zatacza coraz szersze kręgi. Dodatkowo obecność wątków fantastycznych, związanych z lokalnymi wierzeniami, dodaje całej książce ciekawego charakteru. 

Cały czas zastanawiam się, jak najtrafniej zaklasyfikować Wioskę kłamców. Niezaprzeczalnie jest to kryminał, bo w końcu mamy i trupa, i śledztwo, mające wyjaśnić okoliczności jego śmierci. Są tu również elementy thrillera. A jednak w odniesieniu do współczesnej "normy" obu tych gatunków, muszę wspomnieć, że książka Hanny Greń wypada wyjątkowo spokojnie i łagodnie. Próżno tu szukać galopującej na łeb na szyję akcji czy też miejsc zbrodni opisanych tak plastycznie, że zbiera nam się na wymioty. To raczej spokojna, klimatyczna książka dla tych osób, które nad adrenalinę przedkładają ciekawe tło społecznie i spokojniejsze tempo wydarzeń. Nie jest to absolutnie wada – mnie całkiem spodobało się takie podejście do gatunku. Ale jeśli jesteście jedną z osób, które piszą do Maxa Czornyja, że jego książki mogłyby być bardziej krwawe (w którymś z wywiadów wspominał, że są tacy czytelnicy), to tutaj możecie czuć się lekko zagubieni. 

Czy zatem uważam za udane moje pierwsze spotkanie z prozą Hanny Greń? Właściwie tak. Spodobał mi się jej styl i to, w jaki sposób snuje swoją historię, jestem zachwycona zagadką, jaką wykreowała i tym, jak sprawnie mieszała tropy, by jak najdłużej utrzymać nas z dala od rozwiązania. Nie wiem jednak, czy sięgnę po kolejne książki z serii. Główna bohaterka irytowała mnie niesamowicie (z tego, co widziałam w innych recenzjach, nie jestem w tym odczuciu sama), a poza tym wolę chyba jednak bardziej krwawe i brutalne opowieści. Znam jednak mnóstwo osób, którym z czystym sumieniem poleciłabym prozę Hanny Greń i zachęciła je do przeczytania poprzednich książek autorki. A może Ty jesteś jedną z nich?






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

sobota, 25 stycznia 2020

Bartosz Szczygielski – „Krok trzeci” [przedpremierowo]

„Lubiła kochankę męża, nie miała jednak pojęcia, co stało się z jej ciałem.”

Uwielbiam pisać wstępy do recenzji, ale tym razem nie streszczę Wam fabuły, by niechcący nie zdradzić zbyt wiele. Niech to jedno tajemnicze zdanie z okładki pobudzi Waszą wyobraźnię tak, jak do niedawna pobudzało moją. Resztę zostawmy opinii, którą zamieszczam poniżej. W wielkim skrócie: to wyjątkowa i niebanalna książka, po którą naprawdę warto sięgnąć!

Choć lekturę skończyłam dobrych kilka godzin temu, wciąż nie wiem, co tak naprawdę się tu wydarzyło. Sięgałam po zwykły thriller psychologiczny (jestem już z tym gatunkiem całkiem nieźle zaznajomiona), a otrzymałam istny rollercoaster emocji i prawdziwą kaskadę niedomówień. W pozytywnym tego słowa znaczeniu! Krok trzeci niezaprzeczalnie jest thrillerem i sięga do głębi ludzkiej psychiki i duszy, a jednocześnie stanowi coś, co wykracza poza ramy wszystkich książek z gatunku, jakie miałam okazję czytać. To opowieść w której nic nie jest jasne, fikcja miesza się z rzeczywistością, a kolejne wydarzenia wiele razy zmieniają nasze spojrzenie na całą historię. Myślimy, że coś wiemy, że mamy o co się zaczepić, a chwilę później nasza wizja obraca się w pył i znów błądzimy po omacku. I tak raz za razem, raz za razem...

Nie wiem, jak będzie z innymi czytelnikami, ale u mnie Krok trzeci wywołał mnóstwo rozmaitych emocji. Nie będę ukrywała – nie zawsze strony przewracały się same, czasem miałam kłopot z brnięciem dalej i głębiej w tę opowieść, bo dyskomfort był ogromny – tu wielki plus dla autora za wielką autentyczność historii i bohaterki. Mimo wszystko czytałam jednak dalej, bo wiedziałam, że to wszystko jest po coś i przeczuwałam, że rozwiązanie może mnie zaskoczyć. Zwłaszcza, że powieść pozostawia nam wiele przestrzeni na snucie domysłów i analizę kolejnych ważnych wydarzeń, które na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasują do już znanych elementów. Czasem nie wiedziałam, czy mam do czynienia z jakąś farsą, czy nie balansuję wraz z bohaterką na granicy obłędu. Innym razem musiałam odkładać książkę na kilka chwil, bo była dla mnie zbyt ciężka. A potem chwytałam ją znów, łapczywie chwytając wszystkie wskazówki co do rozwiązania.

Obawiam się, że dziś wyszło dziwnie i chaotycznie, ale i omawiana powieść nie należy do standardowych. To coś zupełnie innego niż wszystkie książki, jakie do tej pory czytałam. Choć motyw patrzenia na świat oczami bohatera, który z trudem odróżnia to, co realne od wytworów wyobraźni, nie jest nowy, tutaj został wykorzystany tak niebanalnie, a przede wszystkim tak autentycznie, że chwilami czytelnik zaczyna wątpić w prawdziwość własnych osądów. 

I to zakończenie! Naprawdę warto na nie czekać. I warto nie zaglądać na ostatnie strony, póki nie dotrzemy do nich naturalnie, poznając tę opowieść. 






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.
Premiera 29 stycznia!

środa, 15 stycznia 2020

Ewelina Matuszkiewicz – „Biały latawiec”, „Noc komety”



Jeszcze w 2019 roku odezwało się do mnie wydawnictwo Skarabeusz z propozycją przeczytania Nocy komety, najnowszej powieści, która za ich sprawą pojawiła się na rynku. Akurat szukałam lekkich historii obyczajowych, które umilą mi okres świąteczny (jak już wiemy, nic z tego nie wyszło), więc postanowiłam spróbować prozy nieznanej mi dotąd autorki. Choć wiedziałam, że książki Eweliny Matuszkiewicz spokojnie można czytać w dowolnej kolejności, zamówiłam sobie również Biały latawiec, czyli pierwszą powieść autorki. I do takiego zestawu usiadłam wraz z początkiem stycznia.

Muszę przyznać, że nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać. Powieści obyczajowych – to oczywiste, ale jakich dokładnie? Takich bardziej romantycznych, czy jednak bliższych sadze, która obejmuje wiele pokoleń i skomplikowane zawiłości między bohaterami? Muszę się Wam przyznać, że nie miałam konkretnego nastawienia i jestem bardzo mile zaskoczona tym, co finalnie otrzymałam, bo powieści Eweliny Matuszkiewicz to coś nietypowego, a rozwiązania, na które zdecydowała się debiutująca autorka są naprawdę ciekawe.

Cała opowieść rozpoczyna się od powrotu Mai, która do tej pory pracowała w stolicy, do domu dziadka w Kozienicach. Kobieta postanowiła zacząć wszystko od nowa, porzuca więc wielkie miasto na rzecz prowincji, jak to we współczesnych powieściach bywa. Jednak wydarzenia, które rozgrywają się na kolejnych kartach Białego latawca i które są w pewnym sensie kontynuowane w Nocy komety, są zdecydowanie bardziej niebanalne (o ile można w ogóle tak napisać). Książki Eweliny Matuszkiewicz są bowiem przebogate pod względem bohaterów, których losy splatają się i przenikają w niezwykłych okolicznościach, a związki te sięgają wielu lat wstecz.

Bardzo podobało mi się to, w jaki sposób autorka odmalowała społeczność niewielkiej miejscowości. Opisywane przez Ewelinę Matuszkiewicz Kozienice mogą z powodzeniem symbolizować jakiekolwiek miasteczko na mapie Polski, a fabuła z pewnością się do niego dopasuje. Bardziej niż o miejsce chodzi tu bowiem o specyficzne relacje łączące mieszkańców, o ich codzienne spotkania, a także lokalną historię, która łączy bohaterów nierzadko od wielu pokoleń. Taki zabieg czyni z miejsca akcji niejako jednego z bohaterów, co nadaje książce bardzo przyjemnego charakteru. Jednocześnie miasteczko odmalowane jest na tyle plastycznie, że dla mieszkańców z pewnością będą to powieści wyjątkowe i bardzo bliskie. 

Chciałabym zwrócić uwagę również na styl autorki. Jest on bardzo prosty (zwłaszcza, że niedawno czytałam Nieświętego Mikołaja Magdaleny Kordel i mierzyłam się ze wspaniałymi, bogatymi zdaniami), jednak nie jest to wada, bo kolejne zdania płynnie się przenikają. Jest w sposobie opowiadania Eweliny Matuszkiewicz coś, co sprawia, że czujemy się zwyczajnie, swojsko, zupełnie jakbyśmy podglądali sąsiadów przez firankę lub słuchali plotek opowiadanych przez dobrą koleżankę. W powieściach obyczajowych bardzo lubię taki styl narracji i uważam, że zbliża on czytelnika do opisywanych wydarzeń. 







Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Skarabeusz.

poniedziałek, 13 stycznia 2020

TED Books: Kio Stark – „Znajomi nieznajomi”



Jak często zdarza się Wam rozmawiać z przypadkowymi osobami na ulicy? Mówicie "Dzień dobry!" przechodniom, albo chociaż sąsiadom? Prowadzicie rozmowy w sklepowych kolejkach? A może przemykacie ukradkiem w nadziei, że nie zostaniecie zaczepieni przez kogoś obcego? Dla mnie chyba od zawsze small talk w rozmaitych sytuacjach jest sprawą całkowicie naturalną i zwykle dzieje się poza zakresem mojej świadomości. Nie planuję do kogoś zagadać, ale często "od słowa do słowa" wynika jakaś większa lub mniejsza dyskusja z moim udziałem.

I choć wiele się mówi o społecznych przemianach i o tym, w jaki sposób postęp technologiczny wpływa na komunikację (w miejscach publicznych i nie tylko spędzamy czas ze smartfonami w dłoni zamiast nawiązywać kontakty), niewiele jest książek, które zajmowałyby się tematem spontanicznego nawiązania relacji. Sama chyba nigdy nie miałam takiej w rękach – aż do momentu, gdy trafiła do mnie opowieść Kio Stark. To jedna z książek wydanych w ramach serii TED Books, co oznacza, że jej początkiem było krótkie wystąpienie autorki na jednej z konferencji TED. dopiero później znalazło ono rozszerzenie w postaci dłuższej formy wypowiedzi.

Jak już wspomniałam, dla mnie nawiązywanie kontaktów z obcymi ludźmi jest czymś naturalnym i mam wrażenie, że ta cecha odebrała mi nieco radości z lektury Znajomych nieznajomych. Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego jest mi łatwo zagadywać do obcych, nie czułam też potrzeby aż tak silnego wchodzenia w ten temat. Męczyło mnie nieco rozkładanie na czynniki pierwsze każdej, nawet najmniejszej spontanicznej sytuacji i analizowanie, w jaki sposób można się w niej zachować. Moim zdaniem to wszystko pięknie brzmi na papierze, ale wątpię, by większość społeczeństwa zaczęła nagle aż tak drobiazgowo podchodzić do własnych odruchów i spontanicznych reakcji. 

Pół biedy, gdyby Znajomi nieznajomi byli wyłącznie książką popularnonaukową – wiecie, opisem badań i analizowaniem ich pod kątem jakiejś teorii z ewentualnymi przykładami z życia. Tymczasem autorka tworzy coś pomiędzy poradnikiem a opowieścią o swojej teorii ze wskazaniem pojedynczych eksperymentów i tekstów naukowych. Mam wrażenie, że na kolejnych kartach książki zatraca się nieco główny jej sens i przekaz, a także że jest tutaj za dużo różnorodnych danych. W rezultacie książka, choć niewielka i poręczna, w którymś momencie zaczyna się dłużyć i nie daje takiej satysfakcji, jak byśmy chcieli.

Z drugiej strony osoby, które nie miały wcześniej styczności z badaniami z zakresu psychologii społecznej, mogą tutaj wyłowić nieco ciekawostek, które powinny rozjaśnić im świat spontanicznej komunikacji. Autorka porusza między innymi tematy związane z pomocą potrzebującym, otwartości na doświadczenia oraz ciekawie opisuje tzw. pierwsze wrażenie. Pod tym względem Znajomi nieznajomi mogą być lekturą poszerzającą naszą wiedzę.









Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Relacja.

sobota, 11 stycznia 2020

Robert Małecki – „Zadra” [przedpremierowo]

Nie jestem w stanie ująć w zdania (a słownictwo mam bogate!) tego, w jakim napięciu czekałam na kolejną książkę Roberta Małeckiego. Skaza i Wada, które umilały mi zeszłoroczną majówkę, były fenomenalnie i tylko podsycały apetyt na więcej. Razem z resztą fanów serii czekałam więc najpierw na informację o kontynuacji, a potem na własny egzemplarz Zadry. Wierzcie mi, że chwilami przypominałam istotę z memów, która przykleja nos do szyby i wypratruje kuriera! A gdy książka wreszcie trafiła w moje ręce, pochłonęłam ją w jeden dzień. Jak się domyślacie, była to kolejna świetna przygoda!

Tym razem punktem wyjścia dla całej opowieści są fragmenty ciała znalezione przypadkiem w podchełmżyńskim lesie. Komisarz Bernard Gross i jego ekipa zostają wezwani do porzuconej czaszki i kości, które najprawdopodobniej należały do mężczyzny. Szybko okazuje się, że to, co na pierwszy rzut okaz wyglądało na pozostałość okolicznych masowych mogił, ma zupełnie inne pochodzenie i będzie stanowiło początek wyczerpującego śledztwa pełnego niewiadomych.

Podobnie jak w przypadku poprzednich powieści z serii, tutaj również odnalezione zwłoki okazują się mieć związek ze sprawą, która już dawno trafiła do policyjnego archiwum. Tym razem chodzi o zaginięcie dwojga młodych ludzi – pary świeżo upieczonych magistrów – które miało miejsce przed piętnastoma laty. Policjanci decydują się jeszcze raz sprawdzić wszystkie tropy, które udało się zgromadzić ich kolegom na przestrzeni lat. Tylko czy rzeczywiście znajdą to, czego szukają? A może po raz kolejny sprawa okaże się bardziej zawiła, niż podejrzewano na początku?

Gdybym miała określić jednym słowem, jaką książką jest Zadra powiedziałabym, że spokojną. Ani ta, ani poprzednie powieści z serii o Bernardzie Grossie nie chwytają czytelnika za gardło, nie wrzucają go w wir akcji i nie paraliżują strachem, balansując na granicy thrillera. To historie nieco wolniejsze, pozwalające na prowadzenie własnych domysłów i wyciąganie wniosków. Autor snuje swoją opowieść rytmem zgodnym z metodycznie prowadzonym śledztwem, stopniowo dorzucając kolejne fakty, które krok po kroku składają się w całość tyleż spójną, co zaskakującą. To jedna z tych książek, w których jako czytelnicy nie dostajemy wystarczających danych, by zbyt szybko przewidzieć rozwiązanie zagadki. Dlatego śledzimy poczynania śledczych z wypiekami na twarzy i chcemy jak najszybciej poznać kolejne fakty. Mnie ten sposób prowadzenia fabuły bardzo odpowiada i sprawia, że nie jestem w stanie odłożyć książki nawet na chwilę. 

Ważną cechą tej książki jest również bijąca z każdej strony melancholia. Przez cały czas trwania akcji w Chełmży i okolicach pada deszcz, co autor podkreśla i bardzo plastycznie odmalowuje, gdy policjanci chyłkiem przemykają po ulicach. Komisariat zdaje się być cały czas pogrążony w żałobie. Bohaterowie udają, że są w stanie poradzić sobie ze swoim życiem, podczas gdy tak naprawdę co i rusz dają się porwać demonom przeszłości, które wołają o uwagę. Zagęszczenie tragedii na centymetr kwadratowy jest ponadprzeciętne, co skutkuje ciężkim, choć (moim zdaniem) nie przytłaczającym klimatem. 

Po trzecim tomie mogę też z całą pewnością przyznać, że książki prezentują się doskonale nie tylko jako pojedyncze powieści, ale również jako cykl. Z każdą kolejną lepiej poznajemy bohaterów, a relacje między nimi pogłębiają się i zmieniają. Pewne elementy z poprzednich książek znajdują w Skazie swoją ważną kontynuację i jestem pewna, że w kolejnych częściach (bo takie powstaną, prawda?) niejednokrotnie do nas powrócą. Choćby z tego względu zachęcałabym do czytania serii po kolei – zaczynając od Zadry nie tylko narobimy sobie spoilerów, ale również stracimy naprawdę ciekawe zagadki, które miał do rozwiązania komisarz Gross. Tym niemniej jeśli będziemy zdeterminowani, połapiemy się, o co chodzi, bo autor zadbał o umieszczenie w tomie trzecim zręcznych przypomnień o tym, kto jest kim. 






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.
Premiera 15 stycznia!

czwartek, 9 stycznia 2020

Adam Rutherford – „Księga ludzi”

Dla stabilnej tożsamości człowieka niezwykle ważne jest poczucie wyjątkowości. I choć od stuleci kolejni naukowcy (od Kopernika i Darwina rozpoczynając) dostarczają dowodów, że nie wszystko w świecie kręci się wokół nas, wciąż mamy w rękach ogrom argumentów, że homo sapiens to najwyższa forma życia. Ale czy na pewno? Jak wiele z elementów, którymi się szczycimy, dzielimy tak naprawdę z innymi zwierzętami, a czasem również z roślinami? Co tak naprawdę decyduje o naszej wyjątkowości?

Brytyjski genetyk Adam Rutherford w swojej Księdze ludzi stara się odpowiedzieć na to pytanie. Rozpoczyna od odczarowania mitu homo sapiens jako jedynego człowieka twórczego, by w kolejnych rozdziałach przejść przez rozmaite elementy ludzkiej codzienności: od technologii i wytwarzania narzędzi, poprzez seksualność, aż do komunikacji i symboliki. Podczas tej wędrówki podaje szereg przykładów zachowań, które, choć używane jako argumenty o ludzkiej wyjątkowości występują w naturze szerzej, w podobnej lub czasem identycznej formie. 

We wszelkiego typu książkach popularnonaukowych jednym z głównych elementów jest dla mnie styl autora. W wielu przypadkach to on, a nie sama treść, decydują, dla kogo dana książka się nada, a komu lepiej jej nie podsuwać. Jeśli zależy nam, by z naszą opowieścią trafić pod przysłowiowe "strzechy", musimy nie tylko wybrać informacje odpowiednie dla laika, ale też podać je w bardzo przystępny sposób.

W tym zakresie Adam Rutherford wykonał kawał dobrej roboty – jest doskonałym gawędziarzem, a jego styl łączy w sobie lekkość oraz dużą zawartość informatywną. Słowem: jest prosto, ale nie za prosto; ciekawie, ale nie przytłaczająco. Dla laika, który nie ma absolutnie żadnego pojęcia o genetyce czy historii ludzkości, będzie to fascynująca podróż przez czas i przestrzeń, zdecydowanie poszerzająca horyzonty. W kolejnych rozdziałach autor robi wszystko, by w intrygujący sposób wybić nas ze znanych schematów i pokazać zupełnie inną perspektywę.

Co ciekawe, Księga ludzi nie prowadzi nas do wniosku, który miałby zrównać człowieka z pozostałymi zwierzętami. Ostatnia część książki, ściśle poświęcona genetyce, bazując na absolutnych podstawach wiedzy tłumaczy, w jaki sposób na przestrzeni tysiącleci człowiek stanął na samym szczycie... i dlaczego kiedyś może spaść ze swojego piedestału, zastąpiony zupełnie innym gatunkiem. 







Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

wtorek, 7 stycznia 2020

George R.R. Martin – „Lodowy smok”



Jak pewnie część z Was wie, kocham baśnie i legendy, zbieram rozmaite ich wydania, a do tego hobbystycznie porównuję ze sobą poszczególne wersje znanych historii. Moją uwagę zwraca wszystko, co zdaje się mieć baśniową formę, nawet jeśli powstało... no cóż, nie tak znowu dawno temu. Lodowy smok, czyli osławiona Jedyna-Książka-George'a-R.R.-Martina-Skierowana-Do-Dzieci (wybaczcie, widziałam tę frazę tyle razy w ciągu ostatnich tygodni, że mam jej już dość), jest akurat historią dość starą – jego pierwsze wydanie miało miejsce w 1980 roku. Być może dlatego opiera się dzielnie tym problemom, z którymi borykają się współczesne opowieści dla najmłodszych. A może to po prostu bezkompromisowość autora i jego umiłowanie brutalności daje tu o sobie znać.

Ta niewielka i w gruncie rzeczy krótka książeczka dzieje się w szeroko pojętym uniwersum Westeros (choć nie ma, co chcę podkreślić, absolutnie żadnego związku z Pieśnią Lodu i Ognia) i opowiada historię pewnej wyjątkowej dziewczynki. Adara jest tak zwanym zimowym dzieckiem – urodziła się w czasie wielkich mrozów, które odcisnęły piętno na jej osobowości, czyniąc z niej istotę nad wiek spokojną i zdystansowaną. Dziewczynka nie okazuje (a właściwie nawet nie przeżywa) emocji, źle znosi lato i zawsze z utęsknieniem wyczekuje swoich urodzin, bo zimą odwiedza ją wyjątkowy przyjaciel – lodowy smok. W świecie stale ogarniętym wojną, pełnym niepewności, drapieżna istota okaże się nie tylko ważnym dla dziecka pewnikiem, ale też przyjacielem, który pomoże ocalić wszystko, co dla Adary cenne.

Wiele osób podnosiło, że Lodowy smok to opowieść zbyt brutalna, jak na baśń. Moim zdaniem jest to jednak wspaniałe odniesienie do klasyki gatunku i tego, jaką funkcję podobne opowieści pełniły w dawnych czasach. Osobiście tęsknię za historiami takimi jak ta – które niczego nie udają, nie wygładzają świata i nie pozbawiają go prawdziwych elementów, niosąc jednocześnie ważną treść i morał, który ma dać jakąś naukę najmłodszemu pokoleniu. Bo zarówno Lodowy smok, jak i klasyczne baśnie łączy jedno – nie epatują przemocą, a jedynie pokazują prawdziwy, niełatwy świat.

Opisując nowe wydanie Lodowego smoka nie sposób nie wspomnieć o fenomenalnych ilustracjach, których autorem jest Luis Royo. Poznałam tego artystę dawno temu, kiedy kupiłam ilustrowane przez niego karty tarota i z miejsca zakochałam się w tej wyjątkowej stylistyce. To jego nazwisko (a nie, jak w przypadku większości, Georga R.R. Martina) przyciągnęło mnie do tej książeczki i to właśnie szata graficzna sprawiła, że z miejsca się w Lodowym smoku zakochałam. Wielki plus również za śliczną i bardzo nietypową czcionkę!

W moim odczuciu Lodowy smok, choć ma już na karku 40 lat (czymże to jest w obliczu smoczej długowieczności?), ani trochę się nie zestarzał. To nadal świetna opowieść o przyjaźni i poświęceniu, która bezpośrednio nawiązuje zarówno do klasycznych baśni, jak i do epickich światów fantasy. Nie jest to wyprana z różnorodności i trudnych tematów mdła bajeczka, a prawdziwa, wywołująca emocje historia. A do tego, dzięki nowej szacie graficznej, ozdoba każdej biblioteczki – czy to dziecka, czy też dorosłego.








Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.

niedziela, 5 stycznia 2020

Spotkanie po latach: Remigiusz Mróz – „Chór zapomnianych głosów”

Postęp technologiczny dokonał kolejnego skoku, a mieszkańcy Ziemi stojący w obliczu nieznanych dotąd zagrożeń wysłali w przestrzeń kosmiczną szereg misji badawczych. Pogrążone w kriostazie załogi podróżują na zautomatyzowanych statkach, by w przyszłości wybudzić się i poznawać tereny odległe od Ziemi o setki lat świetlnych. Jednak nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem... Na jednym z okrętów z głębokiego snu budzi się Håkon Lindberg, a pierwszym obrazem, jaki widzą jego oczy, jest kończąca się rzeź członków załogi. Oprócz niego żywa jest tylko jedna osoba – nawigator Dija Udin Alhassan – i to u jego boku przyjdzie mu walczyć o rozwiązanie kosmicznej zagadki. Czyżby w kosmosie istniało inteligentne życie? I co takiego wydarzyło się na pokładzie promu?

Chór zapomnianych głosów był jedną z pierwszych książek Remigiusza Mroza, jaka trafiła w moje ręce. Stare wydanie, niepozorna książeczka, która ukazała się nakładem Genius Creations, trafiła do mnie po tym, jak zachwyciłam się pierwszymi częściami Parabellum. To były czasy, gdy Remigiusz Mróz nie był jeszcze znany, a blogosfera walczyła o to, by trzeci tom historycznego cyklu mógł się w ogóle ukazać (tak, wiem, że dziś jest to kompletnie niewyobrażalne, bo rynek pochłania i przyjmie Mroza w każdej ilości). W każdym razie byłam bardzo ciekawa, jak odbiorę tę książkę po dłuższym czasie – bogatsza o setki literackich doświadczeń, zaprawiona w bojach ze stylem autora. Bardzo się cieszę, że miałam ku temu okazję dzięki nowemu wydaniu, które jest jednocześnie zwiastunem rychłej kontynuacji tej opowieści.

Mimo upływu lat, nadal pozostaję laikiem w kwestii science fiction. Rzadko sięgam zarówno po filmy, jak i książki z tego gatunku i (poza kilkoma wyjątkami) nie jestem ich wielką fanką. Podkreślam to dlatego, że spotkałam się ze stwierdzeniem, że Chór zapomnianych głosów jest wtórny i że wykorzystuje wiele znanych motywów, w dodatku nie najlepiej je splatając. Nie wiem, czy to prawda, być może tak, jednak na swoim przykładzie stwierdzam, że jeśli nie macie zbyt dużej styczności z sci-fi, prawdopodobnie tego nie zauważycie. No dobra, zwrócicie pewnie uwagę na klaustrofobiczną atmosferę charakterystyczną dla ograniczonej przestrzeni statku dryfującego w kosmosie i pewnie wyda Wam się znajoma scena, otwarcia, gdy z kriostazy budzą się członkowie załogi. Ale z każdą kolejną stroną, gdy wpadamy w wir akcji, takie rozważania odchodzą gdzieś w siną dal. 

Dla mnie najważniejszym elementem "Chóru zapomnianych głosów" jest zagadka i niezmiennie uważam, że dla niej warto po tę książkę sięgnąć. Przez te wszystkie lata, które minęły od lektury, zdążyłam zapomnieć, o co tak naprawdę chodziło i z radością przyznaję, że fabuła po raz drugi była dla mnie zakoczeniem. Duża w tym zasługa Remigiusza Mroza, który bardzo zręcznie manipuluje wydarzeniami i wodzi czytelników za nos poprzez rozmaite zwroty akcji i umiejętnie dozowane fakty. To wyjątkowo dobrze skonstruowana książka, która funduje czytelnikom niejedno zaskoczenie. 

Pozostaję również fanką słownych przepychanek Lindberga i Alhassana. Ten duet sprawia, że pierwsze rozdziały nie dłużą się aż tak bardzo, a kolejne są lżejsze i zabawniejsze. Nie są to może żarty najwyższych lotów, ale nic nie poradzę, że na mojej twarzy wywołują uśmiech – tak było przy pierwszym czytaniu i nic się w tej kwestii nie zmieniło.

I choć Chór zapomnianych głosów po raz drugi mi się spodobał, nie jestem pewna, czy będę chciała sięgnąć po kontynuację, która ma się ukazać w najbliższym czasie. Nigdy nie czułam potrzeby odkrywania dalszej części tej opowieści, wręcz przeciwnie – zakończenie mnie usatysfakcjonowało (ale pamiętajcie, że jestem dziwakiem, który lubi finały otwarte lub takie, w których wszyscy giną; wciąż mam za złe twórcom Gry o Tron, że nie pozwolili Nocnemu Królowi zmieść Westeros na pył). Poza tym nie bardzo wierzę w powroty po latach i udane kontynuacje. Ale kto wie, może jeszcze będę miała okazję się zdziwić.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

piątek, 3 stycznia 2020

Magdalena Kordel – „Nieświęty Mikołaj”

Jaśmina od dziecka miała niezwykły dar: gdy tylko nauczyła się robić na drutach, spod jej ręki zaczęły wychodzić przedmioty o niemal magicznym charakterze. Czapki, szaliki, rękawiczki – wszystko to zdawało się nie tylko żyć, ale też wchodzić w interakcje z osobą, która je nosi. Wielka szkoda, że los poskąpił naszej bohaterce wrażliwości w innych dziedzinach życia, bo być może zdołałaby uniknąć tragedii, która wywróci jej życie do góry nogami. A tak została z niczym, porzucona przez partnera, który zdążył wpakować ją w długi tak wielkie, że prawdopodobnie pochłoną cały jej majątek. Na szczęście, mimo straconych złudzeń, Jaśmina może liczyć na wsparcie przyjaciółek i rodziny, a także pewnego małego chłopca, z którym przypadkiem zetknął ją los.

Nieświęty Mikołaj to moje pierwsze spotkanie z prozą Magdaleny Kordel i muszę przyznać, że chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do jej stylu. Autorka pisze w bardzo bogaty sposób, a jej bohaterowie są rozgadani i skorzy do dygresji. Zdania są długie, rozbudowane i wymagają od nad chwili skupienia. Czy to wada? Absolutnie nie! W przeciwieństwie do wielu pisarzy, którzy silą się na rozbudowane akapity, nie umiejąc dobrze ich skonstruować, Magdalena Kordel robi to naprawdę zręcznie. Jestem jej stylem zachwycona!

Dodatkowo w parze z dobrym piórem idzie również umiejętność kreowania bohaterów i fabuły w sposób, który angażuje czytelnika. Zarówno wątek Jaśminy, jak i małego Julka, chwytają za serce i pochłaniają bez reszty. Chcemy odkryć, co się wydarzyło (w przypadku chłopca) i jak zakończy się trudna sprawa (w przypadku obojga). Losy bohaterów nas obchodzą i wywołują w sercu to szczególne poruszenie, którego tak bardzo szukamy w powieściach obyczajowych. I choć w tej książce Święta jako takie nie są najważniejszym elementem układanki, cały czas czujemy tę wyjątkową atmosferę: ciepło, bliskość, zrozumienie, wsparcie, na które mogą liczyć bohaterowie... 

A'propos wsparcia – jestem przeszczęśliwa, że na rynku mamy coraz więcej powieści obyczajowych, w których zamiast klasycznego romansu, stanowiącego lek na całe zło, mamy opowieść o sile jednostki i tej płynącej z otoczenia. O tym, jak ważne jest budowanie relacji z ludźmi, którzy będą przy nas również w złych chwilach i o tym, że wszystkie błędy można naprawić. To właśnie (do spółki ze stylem autorki) stanowi o wartości tej historii i o tym, że z pewnością jeszcze do niej wrócę. 






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

piątek, 27 grudnia 2019

Gabriella Contestabile – „Włoszki” [przedpremierowo]

Jeszcze nie tak dawno zachwycałyśmy się francuskim szykiem i nonszalancją, niedbałym, acz dopracowanym stylem i seksowną pewnością siebie. Na rynku pojawiło się wówczas wiele pozycji z pogranicza mody, stylu życia, a nawet wychowania dzieci. Dziś świat zwraca się nieco bardziej na południe, gdzie pewne siebie, niezależnie i temperamentne Włoszki wszystkimi zmysłami czerpią z życia to, co najlepsze. To właśnie o nich miała być książka Gabrielli Contestabile. 

Czemu "miała być", a nie "jest"? Ano dlatego, że Włoszki to w znacznej mierze książka autobiograficzna. Autorka za punkt wyjścia dla tego, jakie są mieszkanki Italii i co je ukształtowało, przyjęła historię swoją oraz swojej rodziny. I właściwie nie ma w tym nic złego - w końcu każdy w swoim pojmowaniu rzeczywistości jest subiektywny i działa przez pryzmat własnych doświadczeń, tutaj jednak jest tego zbyt wiele, przynajmniej dla mnie. Biografie nie są moim ulubionym typem książek, a gdy dotyczą osób, których nie znam i których życie – będę szczera – w ogóle mnie nie obchodzi, męczę się podczas lektury niesamowicie. 

Autorka pisze zatem nie tyle o Włoszkach w ogóle, co raczej o swoich bliskich Włoszkach, które zna i obserwuje na co dzień. Gdzieś pomiędzy wątkami z własnego życia wplata elementy historii Italii, opowieści o tym, jak rozwijała się tamtejsza branża modowa (tłamszona na początku przez francuskie haute couture), a także refleksje dotyczące tamtejszego życia codziennego. To zdecydowanie ciekawsza i bardziej wciągająca część, przynajmniej w moim odczuciu. Niestety nie jest tego zbyt wiele, a poszczególne tematy są raczej wspomniane niż omówione, przez co podczas lektury miałam uczucie ciągłego niedosytu. Przywoływane smaki i wydarzenia mają chyba tylko przypominać, o jakim klimacie mowa.  

Czy polecam bądź odradzam lekturę? To zależy, czego szukasz. Jeśli sięgając po Włoszki będziesz liczyć na coś w rodzaju poradnika czy przewodnika podobnego do popularnych książek o Francuzkach, dopiero druga połowa książki ma szansę spełnić Twoje oczekiwania. Znajduje się tam znacznie więcej konkretnych informacji i porad, bardzo ogólnych i uniwersalnych, jak to bywa w tego typu opowieściach. W pozostałych rozdziałach też się one pojawiają, ale nie są podane wprost.

To będzie ciekawa książka również dla tych osób, które lubią klimatyczne historie i nie przeszkadza im, że czytają o życiu zupełnie obcych ludzi. Sądzę, że wiele osób odnajdzie tu ciekawe elementy i da się porwać opowieści Gabrielli Contestabile. Opowieści, dla której, moim zdaniem, Włochy stanowią tylko tło.







Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Premiera 15 stycznia!

wtorek, 24 grudnia 2019

Anders Hansen – „Wyloguj swój mózg” [przedpremierowo]

Święta to idealny czas, by pomyśleć o naszym bywaniu w świecie wirtualnym. I choć nie jestem zwolenniczką wszelkich detoksów (polegających na przykład na nie korzystaniu z mediów społecznościowych przez ileś dni), to zgadzam się, że jest coś niepokojącego w tym, że wiele z nas po prostu nie wyobraża sobie nawet jednego dnia offline. Żyjemy w świecie wielu bodźców, a telefon komórkowy i jego funkcje, zaprojektowane z resztą tak, by przyciągać naszą uwagę, dostarcza nam kolejnych. Nie pozostają one obojętne dla naszego mózgu.

Szwedzki psychiatra Anders Hansen w swojej książce stara się opisać nam, w jaki sposób nasz mózg radzi sobie w świecie, do którego nie jest w pełni przystosowany. Autor wskazuje, że postęp technologiczny, jaki dokonał się na przestrzeni ostatnich lat, jest jedną z największych i najszybszych zmian, jakie miały miejsce w całej historii ludzkości. A człowiek, choćby nie wiadomo jak się starał być istotą wzniosłą i duchową, jest w znacznej mierze zależny od własnej biologii, a konkretnie funkcjonowania mózgu. Ten z kolei jest narządem wolno adaptującym się do warunków zewnętrznych. 

Mówiąc krótko: postęp jest w stanie dokonać się w czasie jednego czy dwóch pokoleń. Ale ewolucyjna adaptacja mózgu już nie.

Muszę przyznać, że podczas lektury poznałam wiele ciekawych faktów. Autor przytacza wyniki rozmaitych badań i analizuje je pod kątem teorii ewolucyjnych i adaptacyjnych. Bardzo zainteresowały mnie hipotezy dotyczące depresji jako jednego z mechanizmów immunologicznych, a także eksperymenty dotyczące telefonu jako biernego rozpraszacza (tzn. że sama obecność telefonu jest dla naszego mózgu angażująca, nawet jeśli nie wyświetlają się na nim żadne powiadomienia). Ucieszyło mnie również, że autor sporo miejsca poświęcił mitowi podzielnej uwagi - wciąż spotykam osoby, które uparcie twierdzą, że coś takiego istnieje, podczas gdy wiele naukowych badań udowodniło już, że tak naprawdę mózg może jedynie szybciej bądź wolniej przełączać się między poszczególnymi zadaniami, co jest dla niego bardzo angażujące i obciążające.

Co ciekawe, mimo szumnego tytułu w trybie rozkazującym (przynajmniej po polsku), Hansen nie skupia się w swojej książce na zachęcaniu, czy, broń Boże, zmuszaniu nas do czegokolwiek. Wyloguj swój mózg to opowieść dość neutralna w treści, która wiele pozostawia samemu czytelnikowi - w żadnym miejscu nie odczułam, że autor mówi mi, co powinnam robić i jak poprowadzić swoje życie. Myślę jednak, że ta książka może przynieść wiele pozytywnych zmian. Uświadomienie sobie, jak trudne jest dla naszego mózgu przystosowanie się do pełnego bodźców świata, który zmienia się jak w kalejdoskopie pozwala zrozumieć wiele codziennych spraw. Być może okaże się, że niektórym pomoże w skupieniu schowanie telefonu do szuflady, a inni docenią wartość ruchu i postanowią wygospodarować na niego dwa popołudnia w tygodniu. 

Niezależnie czy planujemy wcielać w życie jakieś zmiany, czy też chcemy poszerzyć swoją wiedzę o adaptacyjnych funkcjach mózgu, książka Andersa Hansena jest dobrym wyborem. Autor jest dobrym gawędziarzem i w ogóle nie odczuwamy, że mamy do czynienia z książką pełną naukowych treści. Poza tym tematyka jest bardzo bliska naszej codzienności. Mnie książka spodobała się na tyle, że w 2020 na pewno sięgnę po pozostałe teksty autora. W Polsce mamy dwa: Projekt zdrowie oraz W zdrowym ciele zdrowy mózg.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Premiera 15 stycznia!

wtorek, 10 grudnia 2019

Szymon Hołownia, Marcin Prokop – „Pół na pół”

Pewnie już o tym wspominałam, ale bardzo rzadko sięgam po biografie. Co do zasady nie interesuje mnie życie innych ludzi, nawet tych najbardziej znanych, poza tym bardzo trudno jest mi się zainspirować czyjąś drogą. Gdy już wpada w moje ręce opowieść o historii jakiejś znanej postaci, zwykle kusi mnie ona nie samym bohaterem, a wartością dodaną, na przykład w postaci humoru lub szczególnego spojrzenia autora na świat. 

W przypadku duetu Hołownia&Prokop taką spodziewaną wartością są pewne spostrzeżenia na temat szołbiznesu, kondycji społeczeństwa i życia codziennego, nierzadko bardzo trafne i okraszone odpowiednią dawką żartu. Obu Panów bardzo lubię i cenię, czytałam też poprzednie książki, które tworzyli w duecie: Bóg, kasa i rock'n'roll oraz Wszystko w porządku. I choć żadna z nich nie była tak bardzo biograficzna, jak Pół na pół, wszystkie trzy są zasadniczo do siebie podobne: w formie i sposobie wypowiedzi ich autorów. 

Tym razem punktem wyjścia dla opowieści jest dzieciństwo obu Panów, które przypadło na lata komunistycznego kryzysu i z tego względu jest wyjątkowo wdzięcznym tematem do opowieści (przynajmniej moim zdaniem). Autorzy starają się dotrzeć do tego, co i w jaki sposób ukształtowało ich osobowości oraz wartości, którymi kierują się w życiu codziennym. W następujących po sobie rozdziałach przepytują się wzajemnie w temacie kolejnych etapów dzieciństwa i dorastania. Choć ich zawodowe losy splotły się więcej niż raz, czytelnik nie będzie zaskoczony, że podejściem do życia i poglądami Panowie różnią się znacznie, przynajmniej w niektórych kwestiach. Dzięki temu dyskusja jest barwna i dynamiczna.

Od samego początku widziałam wyraźną różnicę między rozdziałami – te dotyczące Marcina Prokopa spodobały mi się znacznie bardziej. Powody są dwa. Jego historia, domowe realia, a także osobowość są mi znacznie bliższe niż dzieciństwo Szymona Hołowni, więc łatwiej było mi się utożsamić z opowiadaną historią, przynajmniej w jakimś stopniu. Poza tym to Hołownia jest w tym duecie zdecydowanie lepszym słuchaczem, więc rozdziały, w których to on stawał w roli dziennikarza, wydawały mi się znacznie przyjemniejsze. Choć obaj Panowie mają tendencję do przerywania wypowiedzi kolegi żartami, często złośliwymi (taki już urok ich relacji), Marcinowi Prokopowi takie wtrącenia zdarzają się zdecydowanie częściej. Mniej jest w nim ukierunkowania na drugą osobę, towarzyszenia jej w opowieści, a więcej oceniania i wpychania na siłę w rozmaite umysłowe szufladki. 

Na szczęście w miarę upływu kolejnych stron, gdy autorzy przechodzą od dzieciństwa do późniejszych lat, granice między rozdziałami coraz bardziej się zacierają. Wspólne doświadczenia sprawiają, że Panowie nie muszą już tak mocno starać się zrozumieć życiowej sytuacji drugiej strony, a mogą sobie pozwolić na swobodniejszą wymianę myśli, co zdecydowanie służy całej książce. Im dalej, tym więcej rozważań o tym, jak na przestrzeni lat zmieniało się dziennikarstwo, a także społeczeństwo, co obserwujemy na przykładzie pojawiających się na rynku a następnie znikających programów, gazet czy innych mediów. Jako czytelnicy mamy okazję zajrzeć za kulisy i lepiej zrozumieć popkulturowe mechanizmy.

Nie będę ukrywała, że rozmowę Szymona Hołowni i Marcina Prokopa czytałam z przyjemnością. Oprócz historii autorów, miałam też okazję zaobserwować ich wymianę myśli i doświadczeń, a wszystko to w bardzo lekkim stylu. Cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę i uważam, że była naprawdę ciekawą lekturą.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.