Nie zrobiłeś nikomu nic złego i absolutnie nie czujesz się winny. Mimo to spotyka cię kara, która brzmi jak najgorszy koszmar - budzisz się w bagażniku samochodu, a obok ciebie znajduje się ciało kobiety. Trafiłeś w ręce psychopaty, któremu obca jest wszelka logika, tacy są najgorsi. Niewiele pomaga tu fakt, że tropem sprawcy już podąża detektyw - dla ciebie rozpoczyna się szaleńcza walka z czasem i własnym, paraliżującym lękiem; walka o znalezienie słabego punktu oprawcy.
Podczas lektury Uprowadzonego nie miałam wielkiego parcia na rozwiązanie zagadki, nie czułam też presji, żeby się nad tym zastanawiać. Po prostu bez większej przyczyny zostałam pochłonięta przez brutalność i dosadność prezentowanego tekstu. Opowieść jest nie tylko kryminałem (przynajmniej w moim odczuciu), ale też opisem ludzkiej determinacji i walki o przetrwanie. To właśnie aspekty związane z ukazaniem ofiary i, co za tym idzie, fragmenty rozgrywające się bezpośrednio po porwaniu, uważam za najmocniejszy punkt powieści. Pozostałe wątki (poszukiwanie sprawcy, próba jego zrozumienia), nie wypadły aż tak interesująco.
Mimo że akcja książki rozgrywa się w końcu XX wieku, w dodatku w Londynie, czytelnik nie odczuwa właściwie żadnego specyficznego klimatu. Równie dobrze mogłaby to być opowieść o wczorajszym zajściu w którymś z polskich miast. Z jednej strony nadaje to powieści uniwersalności, która potęguje lęk i napięcie, z drugiej jednak jest ważną informacją dla tych, którzy lubią kryminały w dawnym stylu, mocno osadzone w klimatycznych miejscach.
Warto nadmienić, że Uprowadzony to opowieść zamknięta na 184 stronach, co warunkuje pewne jej cechy. Jako kryminał jest dynamiczna, trzyma w napięciu i spokojnie można ją przeczytać podczas jednej podróży pociągiem czy wolnego wieczoru. Z drugiej jednak strony próżno tu szukać jakiegoś większego pogłębienia psychologicznego bohaterów. Opowieść obserwujemy z dwóch perspektyw i jednocześnie rozwiązujemy zagadkę z dwóch stron, więc brak tu miejsca na głębszą analizę sprawcy czy jego relacji z ofiarą.
Mimo wszystko książka jednak mocno mnie wciągnęła i z radością będę ją polecała. Wymagający czytelnicy, którzy lubują się w rozbudowanych opisach i analizach, mogą być lekko zawiedzeni, a ci o słabych żołądkach powinni sobie odpuścić, bo opisy są naprawdę plastyczne. Tym niemniej jeśli szukacie kryminału dynamicznego, spójnego i mocno trzymającego w napięciu, w dodatku napisanego w przyjemny w odbiorze sposób, powinniście sięgnąć po Uprowadzonego. Coś czuję, że o autorze jeszcze kiedyś usłyszymy.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Novae Res. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Novae Res. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 12 lipca 2015
czwartek, 21 maja 2015
Joanna Patrzylas - "Virion"
Ziemia w trzecim tysiącleciu naszej ery wygląda zupełnie odmiennie od tej, którą znamy. Próżno szukać na niej wysoko rozwiniętej technologii - w wyniku wojen wszelkie cywilizacje upadły, a rozwój techniczny uległ całkowitemu regresowi. Ludzie żyją w osadach, które działają podobnie do tych znanych ze średniowiecza, a dawne osiągnięcia technologiczne traktowane są bardziej jak legendy niż fakty. W jednej z takich osad, Thymenie, życie toczy się dość sielankowo, zważywszy na okoliczności - ludzie są dla siebie mili i pomocni, a przestępstwa w ogóle nie są popełniane. Niestety, w okolicznych lasach z ziemi zaczyna wydobywać się tajemniczy gaz, virion, który wzbudza w człowieku negatywne emocje. Thymeńczycy organizują więc wyprawę do Archenów - starożytnego ludu, który być może zna sposób na zwalczenie problemu.
O dwóch rzeczach trzeba wspomnieć na samym początku. Po pierwsze: Virion to w stu procentach książka fantasy, wbrew opisowi fabuły nie mająca tak naprawdę nic wspólnego z postapokalipsą. Osadzenie historii na cofniętej cywilizacyjnie ziemi nie ma najmniejszego znaczenia dla fabuły i chyba nawet lepiej, gdyby w ogóle nie było takiego odniesienia. Druga sprawa to docelowi odbiorcy książki - choć z początku nic na to nie wskazywało, dość szybko okazało się, że powieść przeznaczona jest raczej dla dzieci. Fabuła jest naprawdę prosta, schematyczna, w dużej mierze zawierająca rzeczy znane z baśni dla najmłodszych, takie jak choćby odwieczna walka dobra ze złem czy czysta miłość od pierwszego spojrzenia.
Choć książka Joanny Patrzylas ma ledwie dwieście pięćdziesiąt stron, czytałem ją mozolnie i z trudem, czemu winna była strona techniczna tekstu. Powieść zawiera w sobie niezliczoną liczbę powtórzeń (rekord to kilka linijek, w których jedno słowo użyte zostało cztery razy!), a wiele zdań najzwyczajniej w świecie ma wręcz karykaturalną konstrukcję. Przez na moment zawieszałem się w lekturze i skupiałem się na wymyśleniu alternatywnych wersji fragmentu, które brzmiały by bardziej naturalnie. Mocno irytujący był też przesyt wszelkiego rodzaju określeń - wiele razy miałem wrażenie, że dosłownie każdy podmiot czy dopełnienie musi mieć przynajmniej jedną przydawkę, a najlepiej dwie. Rozumiem, że warto jest czasem ubarwić opowieść, ale jakiś umiar też jest potrzebny. Było jeszcze kilka innych małych wad, ale one pojawiały się raczej jednostkowo.
Narracja towarzysząca nam podczas lektury również niepozbawiona jest wad. Parę razy zdarzyło się, że dwie sceny zostały zlane w jedną - po prostu połączone zostały na przykład opisem okolicy, który przeszedł od jednych wydarzeń do innych. Taki zabieg wypadł naprawdę sztucznie, więc całe szczęście, że w książce dominują standardowe podziały na sceny i rozdziały. Innym mankamentem były dla mnie przydługie opisy - stronicowy fragment omawiający okoliczności przyrody, który pojawił się na początku powieści, już był dla mnie sporą przesadą, jednak później potrafiło być gorzej; wierzcie mi, gdy na osiem stron pada jedno (sic!) słowo dialogu, dynamizm książki znacząco spada, zwłaszcza gdy jest ona tak niewielkich rozmiarów.
Wcześniej wspomniałem już trochę o fabule - jest ona zdecydowanie prosta i przeznaczona dla młodego czytelnika. I choć książki dla dzieci z reguły rządzą się swoimi prawami. to jednak są tego pewne granice. Jestem w stanie zrozumieć pewne uproszczenia fabularne, ale bez przesady. Wiele działań bohaterów jest tu zupełnie nielogicznych, słabo umotywowanych, a poziom niektórych zbiegów okoliczności czy uproszczeń fabularnych jest tak perfidny, że nawet mały czytelnik podda je w wątpliwość.
Szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć jakiekolwiek dobre słowo o Virionie. Nawet nie jestem w stanie wskazać potencjalnych odbiorców dla tej książki - starsi zdecydowanie znudzą się opowieścią i jednocześnie dostrzegą w niej liczne wady; co zaś do młodszych - z pewnością jest wiele innych książek przeznaczonych dla dzieci, które poruszają zawarte tu, baśniowe motywy, a które a po prostu lepsze. Ja niestety uważam czas spędzony na lekturze za zmarnowany, zwłaszcza, że czytanie tej książki szło mi na tyle opornie, że liczba poświęconych powieści godzin była zdecydowanie za duża.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
O dwóch rzeczach trzeba wspomnieć na samym początku. Po pierwsze: Virion to w stu procentach książka fantasy, wbrew opisowi fabuły nie mająca tak naprawdę nic wspólnego z postapokalipsą. Osadzenie historii na cofniętej cywilizacyjnie ziemi nie ma najmniejszego znaczenia dla fabuły i chyba nawet lepiej, gdyby w ogóle nie było takiego odniesienia. Druga sprawa to docelowi odbiorcy książki - choć z początku nic na to nie wskazywało, dość szybko okazało się, że powieść przeznaczona jest raczej dla dzieci. Fabuła jest naprawdę prosta, schematyczna, w dużej mierze zawierająca rzeczy znane z baśni dla najmłodszych, takie jak choćby odwieczna walka dobra ze złem czy czysta miłość od pierwszego spojrzenia.
Choć książka Joanny Patrzylas ma ledwie dwieście pięćdziesiąt stron, czytałem ją mozolnie i z trudem, czemu winna była strona techniczna tekstu. Powieść zawiera w sobie niezliczoną liczbę powtórzeń (rekord to kilka linijek, w których jedno słowo użyte zostało cztery razy!), a wiele zdań najzwyczajniej w świecie ma wręcz karykaturalną konstrukcję. Przez na moment zawieszałem się w lekturze i skupiałem się na wymyśleniu alternatywnych wersji fragmentu, które brzmiały by bardziej naturalnie. Mocno irytujący był też przesyt wszelkiego rodzaju określeń - wiele razy miałem wrażenie, że dosłownie każdy podmiot czy dopełnienie musi mieć przynajmniej jedną przydawkę, a najlepiej dwie. Rozumiem, że warto jest czasem ubarwić opowieść, ale jakiś umiar też jest potrzebny. Było jeszcze kilka innych małych wad, ale one pojawiały się raczej jednostkowo.
Narracja towarzysząca nam podczas lektury również niepozbawiona jest wad. Parę razy zdarzyło się, że dwie sceny zostały zlane w jedną - po prostu połączone zostały na przykład opisem okolicy, który przeszedł od jednych wydarzeń do innych. Taki zabieg wypadł naprawdę sztucznie, więc całe szczęście, że w książce dominują standardowe podziały na sceny i rozdziały. Innym mankamentem były dla mnie przydługie opisy - stronicowy fragment omawiający okoliczności przyrody, który pojawił się na początku powieści, już był dla mnie sporą przesadą, jednak później potrafiło być gorzej; wierzcie mi, gdy na osiem stron pada jedno (sic!) słowo dialogu, dynamizm książki znacząco spada, zwłaszcza gdy jest ona tak niewielkich rozmiarów.
Wcześniej wspomniałem już trochę o fabule - jest ona zdecydowanie prosta i przeznaczona dla młodego czytelnika. I choć książki dla dzieci z reguły rządzą się swoimi prawami. to jednak są tego pewne granice. Jestem w stanie zrozumieć pewne uproszczenia fabularne, ale bez przesady. Wiele działań bohaterów jest tu zupełnie nielogicznych, słabo umotywowanych, a poziom niektórych zbiegów okoliczności czy uproszczeń fabularnych jest tak perfidny, że nawet mały czytelnik podda je w wątpliwość.
Szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć jakiekolwiek dobre słowo o Virionie. Nawet nie jestem w stanie wskazać potencjalnych odbiorców dla tej książki - starsi zdecydowanie znudzą się opowieścią i jednocześnie dostrzegą w niej liczne wady; co zaś do młodszych - z pewnością jest wiele innych książek przeznaczonych dla dzieci, które poruszają zawarte tu, baśniowe motywy, a które a po prostu lepsze. Ja niestety uważam czas spędzony na lekturze za zmarnowany, zwłaszcza, że czytanie tej książki szło mi na tyle opornie, że liczba poświęconych powieści godzin była zdecydowanie za duża.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
poniedziałek, 16 lutego 2015
B.D. Walewska - "Taei. Nieznane lądy"
Mieszkańcy Taei to lud pierwotny, w którym kobiety wybierają
sobie mężów, a na czele plemion stoją obdarzeni mocą szamani. Żyją w zgodzie z
tradycją i naturą, jednak pewnego dnia ich spokój zostaje zaburzony – gdy na wyspę
przybywają nieznajomi o jasnych twarzach, dzierżący przedmioty przypominające
broń, nikt z tubylców nie chce podejrzewać najgorszego. Mimo że w wiosce
pozostają tylko kobiety i dzieci, przybysze nie wykazują się empatią – bez
umiaru rabują, biją i gwałcą. Nie podejrzewają, że kiedy wrócą by podbić wyspę,
spotkają się nie tylko z gniewem ocalałych. Po ich stronie stoją również siły,
o istnieniu których cywilizowany człowiek nie chce pamiętać.
Chyba jestem problematyczna w kwestii interpretacji opisów okładkowych,
ale kolejny raz po przeczytaniu blurba wyciągnęłam wnioski, które nie znalazły
odzwierciedlenia w rzeczywistości. W przypadku Taei spodziewałam się czegoś w
rodzaju horroru z pierwotnymi, szamańskimi siłami w tle; niestety nic takiego w
książce nie odnalazłam. Od biedy można by uznać, że fabuła książki aspiruje do
podstawy dla literatury grozy, jednak całość niweczy absolutny brak klimatu.
Działania bohaterów są mocno sygnalizowane, fabuła w większości przypadków
zapowiadana z wyprzedzeniem, nie ma niespodziewanych zwrotów akcji, a
nadprzyrodzone zjawiska traktowane są tak zwyczajnie, że i czytelnik nie widzi
w nich niczego niesamowitego.
Na kartach tej niespełna 150-stronicowej nowelki pojawia się
naprawdę dużo wątków. Oprócz głównego, związanego z konfliktem mieszkańców
wyspy i barbarzyńskich najeźdźców, mamy też tajemnicę zakonnika Mateusza,
opowieść o losach szamanki Chloe, dwa (!) ukazane od podstaw związki miłosne
oraz historię o inicjacji związanej z odkryciem swojej mocy; do tego dochodzi
swoista kultura mieszkańców Taei. Jak nietrudno się domyślić patrząc na
objętość książki, tak naprawdę żaden z tych wątków nie jest należycie
rozwinięty. Historie są opowiadane na szybko, po łebkach, brak w nich głębi,
zależności, a kilka spraw nie zostaje rozwiązanych w ogóle (choć można domyślić
się ich zakończenia).
Książka nie jest długa i czyta się w miarę szybko. Na jej
kartach odnalazłam kilka językowych potknięć, ale nie było to nic poważnego.
Mimo to nie wiem, czy polecałabym Taei nawet jako lekturę szybką i
bezproblemową – moim zdaniem powieść jest po prostu… przeciętna. Nie porwała
mnie ani nie zachwyciła, przede wszystkim dlatego, że nie odczułam w niej
praktycznie żadnego klimatu.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
sobota, 14 lutego 2015
Tomasz Karandysz - "Cichy krzyk" [recenzja przedpremierowa]
Świat ogarnęła wielka wojna – państwa powstały przeciw sobie i każdy kto żyw ruszył do walki. Praktycznie nie ma już ludzi pamiętających czasy pokoju, a wielu nie zna życia poza frontem. Jedną z takich osób jest Johnny, młody żołnierz, główny bohater powieści. Podczas jednej z bitew mężczyzna zostaje ranny w wyniku wybuchu i trafia do polowego szpitala, gdzie poznaje młodziutką i uroczą Suzie. Jednak w tak trudnych warunkach romans nie ma racji bytu; tym, co zajmuje głowę Johnny’ego jest śmierć i wojna.
Zanim jeszcze czytelnik ma szansę poznać przemyślenia bohatera, musi się zmierzyć z językiem, jakim napisana jest powieść. Nie jest to zadanie łatwe, ponieważ zdania są dziwaczne i niejednokrotnie nielogiczne. Autor dobiera bezsensowne sformułowania („szczęściarz i farciarz w jednym”, „zaskoczę cię gdy nie będziesz się tego spodziewał”), tworzy porównania bez osadzenia w rzeczywistości i zestawia pojedyncze patetyczne słowa z prostym językiem całej wypowiedzi. Z ciekawości przejrzałam opinie na temat poprzedniej książki autora; ku swojemu zdziwieniu nie odnalazłam żadnej, która podkreślałyby rażące błędy językowe, toteż zaczęłam sądzić, że zabieg może być celowy. Jeśli przyjęty styl miał odzwierciedlać sposób mówienia żołnierza czy prostego człowieka to owszem, wyszło, ale bardzo źle. Niezależnie od tego, czy było to przemyślane czy też nie, książkę czyta się po prostu fatalnie.
Nie lepiej jest w kwestii samej treści – opis sugeruje powieść analityczną, zakrawającą wręcz o filozofię, tymczasem najgłębszą refleksją na jaką się natknęłam było stwierdzenie, że lepiej jest wrócić na front, zamiast dalej przebywać w szpitalu, bo tam przynajmniej człowiek się nie nudzi. Opowieści o naturze ludzkiej nie stwierdziłam, pod filozofię można podciągnąć jedynie powtarzane bezustannie przekonanie bohatera, że tocząca się wojna nie ma sensu, jednak nie poparte żadnymi dalszymi argumentami. Autorowi brak wnikliwości – wątek miłosny przeprowadzony jest błyskawicznie i kończy się tak szybko, jak się zaczyna. Bohater zakochuje się od ręki, a w opowieści nie ma miejsca na ujęcie jakichkolwiek głębszych odczuć. Kwintesencją tekstu jest 12-stronicowy dialog między Johnnym a Suzie, z którego nie wynika absolutnie nic. Bohaterka zachowuje się jak stereotypowa kobieta, powtarzając że „powinien domyślić się sam”, przy czym, wierzcie mi, pozycja z jakiej startuje dziewczyna naprawdę zobowiązuje do innego zachowania. Generalnie ów dialog, który w założeniu miał chyba być kluczowy dla całej fabuły, nie prowadzi do absolutnie żadnych wniosków.
Starałam się znaleźć w tekście pozytywy, ale naprawdę było to zadanie karkołomne. Dla mnie jest to nowelka nie reprezentująca niczego – brak w niej celu i sensu, nie ma obiecanych głębokich przemyśleń, nawet język nie pozwala czerpać przyjemności z lektury samej w sobie.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
Zanim jeszcze czytelnik ma szansę poznać przemyślenia bohatera, musi się zmierzyć z językiem, jakim napisana jest powieść. Nie jest to zadanie łatwe, ponieważ zdania są dziwaczne i niejednokrotnie nielogiczne. Autor dobiera bezsensowne sformułowania („szczęściarz i farciarz w jednym”, „zaskoczę cię gdy nie będziesz się tego spodziewał”), tworzy porównania bez osadzenia w rzeczywistości i zestawia pojedyncze patetyczne słowa z prostym językiem całej wypowiedzi. Z ciekawości przejrzałam opinie na temat poprzedniej książki autora; ku swojemu zdziwieniu nie odnalazłam żadnej, która podkreślałyby rażące błędy językowe, toteż zaczęłam sądzić, że zabieg może być celowy. Jeśli przyjęty styl miał odzwierciedlać sposób mówienia żołnierza czy prostego człowieka to owszem, wyszło, ale bardzo źle. Niezależnie od tego, czy było to przemyślane czy też nie, książkę czyta się po prostu fatalnie.
Nie lepiej jest w kwestii samej treści – opis sugeruje powieść analityczną, zakrawającą wręcz o filozofię, tymczasem najgłębszą refleksją na jaką się natknęłam było stwierdzenie, że lepiej jest wrócić na front, zamiast dalej przebywać w szpitalu, bo tam przynajmniej człowiek się nie nudzi. Opowieści o naturze ludzkiej nie stwierdziłam, pod filozofię można podciągnąć jedynie powtarzane bezustannie przekonanie bohatera, że tocząca się wojna nie ma sensu, jednak nie poparte żadnymi dalszymi argumentami. Autorowi brak wnikliwości – wątek miłosny przeprowadzony jest błyskawicznie i kończy się tak szybko, jak się zaczyna. Bohater zakochuje się od ręki, a w opowieści nie ma miejsca na ujęcie jakichkolwiek głębszych odczuć. Kwintesencją tekstu jest 12-stronicowy dialog między Johnnym a Suzie, z którego nie wynika absolutnie nic. Bohaterka zachowuje się jak stereotypowa kobieta, powtarzając że „powinien domyślić się sam”, przy czym, wierzcie mi, pozycja z jakiej startuje dziewczyna naprawdę zobowiązuje do innego zachowania. Generalnie ów dialog, który w założeniu miał chyba być kluczowy dla całej fabuły, nie prowadzi do absolutnie żadnych wniosków.
Starałam się znaleźć w tekście pozytywy, ale naprawdę było to zadanie karkołomne. Dla mnie jest to nowelka nie reprezentująca niczego – brak w niej celu i sensu, nie ma obiecanych głębokich przemyśleń, nawet język nie pozwala czerpać przyjemności z lektury samej w sobie.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
piątek, 13 lutego 2015
Rafał Cichowski - "2049" [recenzja przedpremierowa]
Życie w wieżach w obrębie murów Ketry, miasta będącego szczytowym osiągnięciem ludzkości, to istna sielanka. Nie trzeba martwić się o pracę i zarobki, a każdemu z mieszkańców przysługuje luksusowe mieszkanie. Taki właśnie żywot prowadził Robert Welkin, jednak w wyniku ujawnionych okoliczności okazuje się, że mężczyzna nie ma prawa zamieszkiwać w metropolii. Skazany w drodze programu telewizyjnego (który, o ironio, sam wymyślił) zostaje wygnany i trafia do Ketry B - quasi-miasta otaczającego podstawową Ketrę, gdzie ludzie żyją w cieniu gigantycznych wież mając nadzieję, że kiedyś uda im się przekroczyć mur i zaznać luksusu. Robert musi się przystosować do nowej sytuacji; do życia, w którym żeby coś osiągnąć, trzeba o to walczyć z innymi.
Gdy siadałem do lektury 2049, nie spodziewałem się, że książka wywrze na mnie tak duże wrażenie. Z góry założyłem, że to będę miał do czynienia z kolejną wizją przyszłości, nie wyróżniającą się na tle innych, podobnych tekstów. Nie mogłem się bardziej mylić - książka Rafała Cichowskiego to jedna z najlepszych antyutopii, jakie wpadły mi w ręce. I to nie tylko pod kątem kreacji świata (choć ta oczywiście stoi na wysoki poziomie i jest wewnętrznie spójna), ale także pod względem fabuły czy niesionego przesłania. To nie jest banalna powieść, to głęboka refleksja nad tym, dokąd zmierza nasz świat, przyjmująca formę zarówno rozważań filozoficznych, jak i ostrej, bezkompromisowej satyry. To ostatnie obejmuje wszystko, co trzeba: oberwało się władzy, mediom (na czele z programami szukającymi talentów), blogerom, no i przede wszystkim społeczeństwu.
2049 potrafi zaskoczyć jak mało która książka. Choć tekst nie liczy sobie nawet trzystu stron, co rusz fabuła skręca w niespodziewaną stronę, a sam wydźwięk powieści okazuje się być inny, niż wcześniej się wydawało. Tak naprawdę za każdym razem, gdy w mojej głowie krystalizowała się ogólna opinia na temat dzieła Cichowskiego, ledwie po kilku stronach działo się coś, co wywracało moje spojrzenie na książkę na drugą stronę, w drobny mak rozbijając to, co zdążyłem sobie pomyśleć. Czytając tę powieść trzeba po prostu “spodziewać się niespodziewanego”, bo wielu zastosowanych przez autora rozwiązań nie da się przewidzieć.
Tym, co w moim odczuciu wysuwa się na pierwszy plan powieści, jest wszechobecna dychotomia. Dwoistość świata widać na każdym niemal kroku: Ketra A i Ketra B; postęp cywilizacyjny i swoisty regres społeczny; Robert, który z luksusu trafił do brutalnego świata i Almeida, która żyjąc w cieniu wielkich wież marzy o tym, by zamieszkać w jednej z nich. Dwudzielność dotknęła nawet fabuły, w której spokojne fragmenty przeplatają się z dynamicznymi akcjami, a także języka, którym napisana jest powieść. Pierwszy raz spotkałem się z tak perfekcyjnym stylem, który swobodnie łączył potoczne zwroty z elokwentnymi wyrażeniami. Rynsztokowy język i wulgaryzmy stoją tu ramię w ramię z mową wyższych sfer, nierzadko mieszając się z nią, co wychodzi niespodziewanie dobrze. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że coś takiego jest możliwe, chyba bym mu nie uwierzył.
Jak się tak dobrze zastanowić, to ciężko mi nawet wskazać jakąś wadę w 2049. Konstrukcja świata jest spójna, a autor trzyma się jej, choć nie boi się stosować nietypowych zagrań i co rusz odkrywa przed czytelnikiem kolejne elementy większej układanki. Podobnie jest z fabułą - widać, że jest ona przemyślana, a jednocześnie daleko jej do standardowych historii przedstawiających potencjalną przyszłość. Styl i język to istny majstersztyk zbudowany z nietypowych elementów; dość powiedzieć, że dawno nie spotkałem się z tak oryginalnymii, a jednocześnie do bólu trafnymi metaforami. Jedyne, o co mógłbym się przyczepić, to momentami zbędne wulgaryzmy i nieco zbyt karykaturalna kreacja jednego bohatera (choć z perspektywy czasu widzę, że były to jak najbardziej celowe zagrania), a także niewielka dawka mistycyzmu, której wprowadzenie w moim odczuciu nie wniosło zbyt wiele do całej historii. A, i może jeszcze zakończenie - pierwszy raz mam ochotę spamować autora książki mailami, aby jak najszybciej wydał kontynuację swojego dzieła. Zaś w oczekiwaniu na kolejną powieść zapewne nieraz zajrzę jeszcze do 2049.
Gdy siadałem do lektury 2049, nie spodziewałem się, że książka wywrze na mnie tak duże wrażenie. Z góry założyłem, że to będę miał do czynienia z kolejną wizją przyszłości, nie wyróżniającą się na tle innych, podobnych tekstów. Nie mogłem się bardziej mylić - książka Rafała Cichowskiego to jedna z najlepszych antyutopii, jakie wpadły mi w ręce. I to nie tylko pod kątem kreacji świata (choć ta oczywiście stoi na wysoki poziomie i jest wewnętrznie spójna), ale także pod względem fabuły czy niesionego przesłania. To nie jest banalna powieść, to głęboka refleksja nad tym, dokąd zmierza nasz świat, przyjmująca formę zarówno rozważań filozoficznych, jak i ostrej, bezkompromisowej satyry. To ostatnie obejmuje wszystko, co trzeba: oberwało się władzy, mediom (na czele z programami szukającymi talentów), blogerom, no i przede wszystkim społeczeństwu.
2049 potrafi zaskoczyć jak mało która książka. Choć tekst nie liczy sobie nawet trzystu stron, co rusz fabuła skręca w niespodziewaną stronę, a sam wydźwięk powieści okazuje się być inny, niż wcześniej się wydawało. Tak naprawdę za każdym razem, gdy w mojej głowie krystalizowała się ogólna opinia na temat dzieła Cichowskiego, ledwie po kilku stronach działo się coś, co wywracało moje spojrzenie na książkę na drugą stronę, w drobny mak rozbijając to, co zdążyłem sobie pomyśleć. Czytając tę powieść trzeba po prostu “spodziewać się niespodziewanego”, bo wielu zastosowanych przez autora rozwiązań nie da się przewidzieć.
Tym, co w moim odczuciu wysuwa się na pierwszy plan powieści, jest wszechobecna dychotomia. Dwoistość świata widać na każdym niemal kroku: Ketra A i Ketra B; postęp cywilizacyjny i swoisty regres społeczny; Robert, który z luksusu trafił do brutalnego świata i Almeida, która żyjąc w cieniu wielkich wież marzy o tym, by zamieszkać w jednej z nich. Dwudzielność dotknęła nawet fabuły, w której spokojne fragmenty przeplatają się z dynamicznymi akcjami, a także języka, którym napisana jest powieść. Pierwszy raz spotkałem się z tak perfekcyjnym stylem, który swobodnie łączył potoczne zwroty z elokwentnymi wyrażeniami. Rynsztokowy język i wulgaryzmy stoją tu ramię w ramię z mową wyższych sfer, nierzadko mieszając się z nią, co wychodzi niespodziewanie dobrze. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że coś takiego jest możliwe, chyba bym mu nie uwierzył.
Jak się tak dobrze zastanowić, to ciężko mi nawet wskazać jakąś wadę w 2049. Konstrukcja świata jest spójna, a autor trzyma się jej, choć nie boi się stosować nietypowych zagrań i co rusz odkrywa przed czytelnikiem kolejne elementy większej układanki. Podobnie jest z fabułą - widać, że jest ona przemyślana, a jednocześnie daleko jej do standardowych historii przedstawiających potencjalną przyszłość. Styl i język to istny majstersztyk zbudowany z nietypowych elementów; dość powiedzieć, że dawno nie spotkałem się z tak oryginalnymii, a jednocześnie do bólu trafnymi metaforami. Jedyne, o co mógłbym się przyczepić, to momentami zbędne wulgaryzmy i nieco zbyt karykaturalna kreacja jednego bohatera (choć z perspektywy czasu widzę, że były to jak najbardziej celowe zagrania), a także niewielka dawka mistycyzmu, której wprowadzenie w moim odczuciu nie wniosło zbyt wiele do całej historii. A, i może jeszcze zakończenie - pierwszy raz mam ochotę spamować autora książki mailami, aby jak najszybciej wydał kontynuację swojego dzieła. Zaś w oczekiwaniu na kolejną powieść zapewne nieraz zajrzę jeszcze do 2049.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
niedziela, 28 grudnia 2014
Aniela Menzel - "Powiedz tylko słowo"
Zamówiłam tę książkę, ponieważ w ostatnim czasie ciągnie mnie do opowieści o ludzkiej przemianie, a taką właśnie historię obiecywał w tym przypadku opis okładkowy. Tytuł, choć jasny, nie zwrócił mojej uwagi i dopiero podczas lektury pierwszych stron zdałam sobie sprawę, że zarówno on, jak i cały tekst pełen jest nawiązań do Pisma Świętego i nauki Kościoła. Na zmianę decyzji było już za późno, postanowiłam więc wyzbyć się sceptycyzmu co do podobnych opowieści i na spokojnie zapoznać się z książką. Na próżno, potwierdziły się bowiem wszystkie moje obawy.
Anna jest karierowiczką pracującą w dużej firmie marketingowej. Mieszka z rodzicami, dużo pracuje i sporo wydaje na własne przyjemności. Poza rodziną i najbliższą przyjaciółką właściwie nie ma życia prywatnego - jak dotąd nie udało jej się wejść w stały związek i go utrzymać. Choć potrzeby stara się zagłuszać pracą, tak naprawdę w głębi serca brakuje jej kogoś bliskiego, z kim mogłaby spędzić życie. Przyjaciółka Anny, osoba głęboko wierząca, namawia ją, by zawierzyła swój los Bogu. Kobieta prosi o jakiś znak, a gdy go otrzymuje, wpada w wir wydarzeń, które zmienią jej życie na zawsze.
Niewiele mogę zarzucić tekstowi od strony technicznej - autorka pisze nieźle i w miarę ciekawie. Może miejscami przydługie są opisy i monologi wewnętrzne bohaterki, która rozwodzi się nad tym, co powinna zmienić w swoim życiu (czego oczywiście nie robi), jednak patrząc na dialogi jest to korzyść - te drugie wypadają znacznie słabiej. Niestety jeszcze gorzej prezentuje się merytoryczna warstwa tekstu...
Schody rozpoczynają się już przy kreacji głównej bohaterki. Anna jest pełna skrajności, jednak nie w ten specyficzny sposób nadający jej autentyczności i uroku - ona po prostu nie wie, czego chce. Mimo tego, że ukazuje przyzwoity poziom samoświadomości, nie czyni kroków, by coś w swoim życiu zmienić, a w dodatku jest nieodpowiedzialna i naiwna. Kolejnym problemem jest zbyt duża ilość bohaterów i sytuacji - książeczka ma naprawdę niewiele stron, większość jej fabuły zamyka się w krótkim czasie, a mimo to co chwilę poznajemy kogoś nowego, kto w ten czy inny sposób wpływa na bohaterkę. W rezultacie tylko postać Anny jest jako tako nakreślona, natomiast reszta to bezbarwne kukiełki nie do scharakteryzowania.
Zdaje sobie jednak sprawę, że w tym tekście chodziło głównie o Boga i, mówiąc szczerze, to tego aspektu bałam się najbardziej. Z całości można wyciągnąć dwa obrazy Stwórcy - z jednej strony jest on ukazany w atmosferze strachu i patosu, o czym świadczą choćby ciągle przywoływane pouczenia i nakazy, natomiast z drugiej strony fabuła wskazuje, że jest on jednak ojcem dobrym, który z chęcią daje tym, którzy o coś go poproszą. Generalnie jednak przeważa pierwszy sposób przedstawienia, uwydatniany poprzez nastawienie przyjaciółki Anny i jej złote rady, a także przypisy - odnośniki od sytuacji pokazujące w jaki sposób bohaterka łamie w swoim życiu kolejne przykazania. Z jednej strony jest to ciekawe o tyle, że ujawnia różne nieoczywiste aspekty grzechu, jednak czasami interpretacja jest zwyczajnie przesadzona, jak choćby w przypadku przywołania przykazania "nie kradnij" w sytuacji spóźnienia na spotkanie (w końcu bohaterka przywłaszczyła sobie i zmarnowała cenny czas przyjaciółki!).
Podczas lektury zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę tak ciężko jest napisać powieść przekazującą wartości związane z religią i wiarą. Jest przecież Chata, która ukazuje Boga, a mimo to jest książką interesującą i wspaniałą w swej budowie. Przyszło mi do głowy, że aspekty istotne dla takiego tekstu są dwa. Przede wszystkim należy zaakceptować, że Bóg jest mistyczny i nie ma co go z owego mistycyzmu odzierać, bo po prostu nie da się sprowadzić go do warstwy całkowicie realistycznej. Po drugie - ludzie nie lubią ograniczeń. Nie mówię żeby wprowadzić anarchię i całkowicie zarzucić wszelkie zasady, ale jeśli od początku książki znacząca jest karząco-pouczająca atmosfera, to ja (i pewnie nie tylko ja) serdecznie dziękuję, jestem zniechęcona.
Nie można co prawda mówić, że mocno się zawiodłam, bo i nie oczekiwałam wiele. Faktem jest jednak, że powieść na obu swoich płaszczyznach interesująca nie jest - wątek obyczajowy opisany jest po łebkach i sam w sobie niezbyt fascynuje, natomiast warstwa mistyczna również nie porywa. Wciąż czekam na historie o Bogu, które złapią mnie za serce - pozostaję otwarta na propozycje, bo i temat uważam za niezwykle ciekawy.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
Anna jest karierowiczką pracującą w dużej firmie marketingowej. Mieszka z rodzicami, dużo pracuje i sporo wydaje na własne przyjemności. Poza rodziną i najbliższą przyjaciółką właściwie nie ma życia prywatnego - jak dotąd nie udało jej się wejść w stały związek i go utrzymać. Choć potrzeby stara się zagłuszać pracą, tak naprawdę w głębi serca brakuje jej kogoś bliskiego, z kim mogłaby spędzić życie. Przyjaciółka Anny, osoba głęboko wierząca, namawia ją, by zawierzyła swój los Bogu. Kobieta prosi o jakiś znak, a gdy go otrzymuje, wpada w wir wydarzeń, które zmienią jej życie na zawsze.
Niewiele mogę zarzucić tekstowi od strony technicznej - autorka pisze nieźle i w miarę ciekawie. Może miejscami przydługie są opisy i monologi wewnętrzne bohaterki, która rozwodzi się nad tym, co powinna zmienić w swoim życiu (czego oczywiście nie robi), jednak patrząc na dialogi jest to korzyść - te drugie wypadają znacznie słabiej. Niestety jeszcze gorzej prezentuje się merytoryczna warstwa tekstu...
Schody rozpoczynają się już przy kreacji głównej bohaterki. Anna jest pełna skrajności, jednak nie w ten specyficzny sposób nadający jej autentyczności i uroku - ona po prostu nie wie, czego chce. Mimo tego, że ukazuje przyzwoity poziom samoświadomości, nie czyni kroków, by coś w swoim życiu zmienić, a w dodatku jest nieodpowiedzialna i naiwna. Kolejnym problemem jest zbyt duża ilość bohaterów i sytuacji - książeczka ma naprawdę niewiele stron, większość jej fabuły zamyka się w krótkim czasie, a mimo to co chwilę poznajemy kogoś nowego, kto w ten czy inny sposób wpływa na bohaterkę. W rezultacie tylko postać Anny jest jako tako nakreślona, natomiast reszta to bezbarwne kukiełki nie do scharakteryzowania.
Zdaje sobie jednak sprawę, że w tym tekście chodziło głównie o Boga i, mówiąc szczerze, to tego aspektu bałam się najbardziej. Z całości można wyciągnąć dwa obrazy Stwórcy - z jednej strony jest on ukazany w atmosferze strachu i patosu, o czym świadczą choćby ciągle przywoływane pouczenia i nakazy, natomiast z drugiej strony fabuła wskazuje, że jest on jednak ojcem dobrym, który z chęcią daje tym, którzy o coś go poproszą. Generalnie jednak przeważa pierwszy sposób przedstawienia, uwydatniany poprzez nastawienie przyjaciółki Anny i jej złote rady, a także przypisy - odnośniki od sytuacji pokazujące w jaki sposób bohaterka łamie w swoim życiu kolejne przykazania. Z jednej strony jest to ciekawe o tyle, że ujawnia różne nieoczywiste aspekty grzechu, jednak czasami interpretacja jest zwyczajnie przesadzona, jak choćby w przypadku przywołania przykazania "nie kradnij" w sytuacji spóźnienia na spotkanie (w końcu bohaterka przywłaszczyła sobie i zmarnowała cenny czas przyjaciółki!).
Podczas lektury zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę tak ciężko jest napisać powieść przekazującą wartości związane z religią i wiarą. Jest przecież Chata, która ukazuje Boga, a mimo to jest książką interesującą i wspaniałą w swej budowie. Przyszło mi do głowy, że aspekty istotne dla takiego tekstu są dwa. Przede wszystkim należy zaakceptować, że Bóg jest mistyczny i nie ma co go z owego mistycyzmu odzierać, bo po prostu nie da się sprowadzić go do warstwy całkowicie realistycznej. Po drugie - ludzie nie lubią ograniczeń. Nie mówię żeby wprowadzić anarchię i całkowicie zarzucić wszelkie zasady, ale jeśli od początku książki znacząca jest karząco-pouczająca atmosfera, to ja (i pewnie nie tylko ja) serdecznie dziękuję, jestem zniechęcona.
Nie można co prawda mówić, że mocno się zawiodłam, bo i nie oczekiwałam wiele. Faktem jest jednak, że powieść na obu swoich płaszczyznach interesująca nie jest - wątek obyczajowy opisany jest po łebkach i sam w sobie niezbyt fascynuje, natomiast warstwa mistyczna również nie porywa. Wciąż czekam na historie o Bogu, które złapią mnie za serce - pozostaję otwarta na propozycje, bo i temat uważam za niezwykle ciekawy.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
środa, 17 grudnia 2014
Łukasz Kotkowski - "Fanaberia"
Fanaberia to jedna z tych książek, na które najpierw
czekałam ja, a później one musiały czekać na mnie. Nie wzięłam jej do siebie w
ciemno, nie skusiłam się okładkowym opisem. Po prostu słyszałam już co nieco na
jej temat i uznałam, że to właśnie literatura, której szukam. Zaintrygowała
mnie opisywana historia, wątki paranormalne i porównania do Stephena Kinga. Czy
moje oczekiwania zostały spełnione?
Dorotę Lutowską w krótkim czasie spotykają dwie tragedie –
najpierw umiera jej przyjaciółka, później brat w ciężkim stanie trafia do szpitala
i zapada w śpiączkę. Dziewczyna jest przekonana, że oba zdarzenia są ze sobą
powiązane i brały w nich udział siły nadprzyrodzone. Ich działanie i własny lęk
opisywała w swoich przedśmiertnych listach Martyna. W obliczu niezrozumiałych
zdarzeń Dorota szuka pomocy najpierw na policji, jednak gdy ta umarza sprawę, zostaje
odesłana do prywatnego detektywa. Szybko okazuje się, że niewyjaśnione
zdarzenia mogą mieć związek z pewną makabryczną zbrodnią, dokonaną przed laty
na kilkunastu malutkich dzieciach…
Podobała mi się atmosfera tej książki i to, że miejscami tak
trudno było oddzielić jawę od snu, rzeczywistość od wytworów ludzkiej
wyobraźni. Bohaterowie to ludzie z krwi i kości, do pewnego stopnia racjonalni,
choć względnie otwarci na doświadczenia duchowe; stąd też nie bronią się jakoś
specjalnie przed tym, co nierzeczywiste i przyjmują trudne do zaakceptowania
wyjaśnienia. Mimo że podczas czytania same nasuwają się (niekoniecznie
pochlebne) skojarzenia z The Ring, przyznać trzeba, że poziom napięcia jest
podobny – silnie oddziałujący na odbiorcę i stale się zacieśniający. Groza jest
tu obecna na każdym kroku, nie jest też łatwe rozwikłanie zagadki, której
tropem podąża detektyw. Całość psuje może nieco wątek miłosny, ale to moje
subiektywne zdanie – po prostu uważam, że postaci skonstruowane są nierówno, a
Dorota wypada w tym zestawieniu dużo gorzej…
Niełatwo przychodzi mi ocena języka, jakim posługuje się
autor – z jednej strony to wielka zaleta Fanaberii, z drugiej znaczna wada. Zdania
są złożone, bogate, pełne, często jednak zbudowane dziwacznie i nieskładnie. Momentami
mamy do czynienia z bardzo długimi opisami, a sam styl autora nie ułatwia ich
odbioru. Z kolei dialogi często są papierowe i nierealistyczne. Trzeba jednak
przyznać, że autor potrafi tak wykorzystać słowa, aby osiągnąć zamierzony cel –
postaci są skonstruowane dobrze i spójne wewnętrznie, a to, co nadprzyrodzone,
spełnia swoją funkcję i faktycznie przeraża. Również wspomniana już atmosfera
wypada dobrze, co nie udałoby się przy kiepskim języku – wszak to on odpowiada
za plastyczność i realizm opisów.
Dołączę do dość zgodnego chóru i powiem, że Fanaberię warto znać. Choć nie jest to z pewnością poziom Stephena Kinga, to można tu
dostrzec potencjał i sporo pozytywnych aspektów. Mimo że język czasem płata
czytelnikowi figle, lektura nie jest ciężka w odbiorze – akcja posuwa się do
przodu sprawnie, a jedynym, co może przytłaczać, jest atmosfera. Ogólnie, choć
oczekiwałam więcej, jestem z lektury zadowolona. Na pewno jeszcze kiedyś sięgnę
po książki Łukasza Kokowskiego by sprawdzić, czy rozwinął swój warsztat i
wykorzystał to, na co ma naprawdę spore możliwości.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
wtorek, 9 grudnia 2014
James Lesy – „Lista Jonqueta”
Głównym bohaterem powieści jest Yvon – wiodący z pozoru
przeciętne życie księgowy pracujący w jednej z firm w Dijon. Pod maską
zwyczajnego człowieka skrywa głęboką krzywdę, pielęgnowaną od lat – jako
dziecko był ofiarą szykanowania i od tamtej pory nie miał okazji do odbudowania
swojej samooceny. Żyje sam, izoluje się od ludzi, a motorem wszystkich jego
działań jest żądza zemsty. Z namaszczeniem tworzy Listę Jonqueta – spis osób,
na których chciałby się zemścić, najlepiej w sposób okrutny i wyrafinowany.
Swoje działania rozpoczyna od sąsiadki z naprzeciwka, która notorycznie wciska
nos w nie swoje sprawy…
Tekst składa się z pięciu głównych rozdziałów i ukazuje
spójną historię głównego bohatera ze znaczącym ujęciem jego psychiki. Dodatkowo
równolegle z losami Yvona poznajemy historię komisarza Juana Poussina. Język opowieści
jest barwny, bogaty, a przy tym wolny od dziwaczności. Tekst czyta się dobrze,
choć nie jest zbyt dynamiczny – wiele w nim opisów, mniej dialogów. Patrząc na
jakość tych ostatnich można uznać to za zaletę, nie wychodzą bowiem autorowi
zbyt naturalnie. Z drugiej strony drobiazgowa analiza każdego kroku Yvona może
momentami drażnić. To, co autor uznał za ważne na tyle, bo pojawiło się w
tekście, opisane jest bardzo, bardzo szczegółowo.
Gatunkowo powieść jest przede wszystkim wnikliwym portretem
psychologicznym człowieka, który, krzywdzony za młodu, nauczył się przekuwać
złość i niemoc w pozorną siłę, zbudowaną na gniewie. Yvon to mężczyzna
potrzebujący poczucia kontroli, upajający się drobiazgowym planowaniem. To
także człowiek słaby, zakompleksiony i nigdy nie wyleczony z problemów, jakich
nabawił się w młodości. To wreszcie psychopata – choć jego zachowanie jest
dobrze wyjaśnione, pozostaje dla czytelnika przerażające.
Ciekawym elementem opisu są wizje nawiedzające umysł głównego
bohatera – te, którymi karmi się sam dając pożywkę własnemu szaleństwu, a także
te zewnętrzne, które przychodzą do Yvona niezależnie od jego woli. Jedne i
drugie są przerażające, dziwne i z pewnością nie pomagają w osiągnięciu
równowagi.
Można oczywiście teoretyzować i wytykać książce mankamenty,
jednak w moim odczuciu wiele z nich straciło na znaczeniu po zestawieniu ich z
całością tekstu. Próbowałam odkładać książkę i przechodzić do innych zajęć i
zawsze zostawałam, by doczytać przysłowiowy „ostatni rozdział”, aż do samego
końca. Jeśli lubicie do ostatniej strony analizować psychikę bohaterów, szukać
motywów ich działań i próbować je rozumieć – to dobra książka dla Was. Ja
odnalazłam przyjemność w próbach dotarcia do wnętrza Yvona i brnęłam dalej
zwyczajnie ciekawa, jak potoczą się jego sprawy.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (618 stron).
wtorek, 28 października 2014
Michał Bigoszewski - "Duch w maszynie" [recenzja przedpremierowa]
Czasem z różnych względów zdarza się, że trudno jest nam
ubrać w słowa odczucia po lekturze. Są książki, które robią niezwykłe wrażenie
i takie, które zwyczajnie się podobają. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja
czasami trafiam na teksty specyficzne, o których ciężko mi mówić, bo mam
wrażenie, że przypadną do gustu tylko mnie. Dlatego proszę o wyrozumiałość –
próbuję właśnie stworzyć opinię o książce tego typu.
Marek jest fatalistą. Nie ufa ludziom, nie lubi ich, a
właściwie twierdzi, że dążą jedynie do zła. Z góry zakłada najgorsze
scenariusze, karmi wyobraźnię negatywnymi obrazami. Żyje jak nihilista, bez
wiodących wartości, samotnie, racząc się tanią rozrywką, w którą wpisuje się
niszczenie innym skądinąd pozytywnych chwil. Gardzi miłością i przyjaźnią, nie
wierzy w nie. Można by powiedzieć, że jego styl życia jest spójny i
konsekwentny, jednak i dla Marka przychodzi czas na zmiany – w jego przypadku katalizatorem
jest spotkanie Róży. Dziewczyna brata jest doskonała i wkrótce sprawi, że mężczyzna
zazna tego, o co nigdy by nie podejrzewał samego siebie.
Choć narracja jest trzecioosobowa, przez całą książkę mamy
wgląd w umysł i odczucia bohatera. Opowieść nie przypomina tekstu fabularnego,
jest raczej zapisem myśli i poglądów. Zdarzenia są tak dobierane, aby
potwierdzić tezy i podejście do świata, a fatalizm jest niezwykle wyraźny. Na
pierwszy plan wysuwa się nie akcja, a sfera filozoficzna; zadaniem jest tu
skłonienie czytelnika do refleksji. Właściwie cała opowieść skupia się na
analizie kondycji człowieka i jego podmiotowości – na tym, czy rzeczywiście
mamy wpływ na to, co nam się przytrafia i czy podjęcie walki jest w stanie
przed czymkolwiek nas ochronić.
Człowiek jest herosem, jeśli jest w stanie żyć na tym
świecie, w swoim ciele, w swojej jaźni. Liczę na Twoją wolę, wierzę, że ona cię
poprowadzi przez morze chaosu. Łudzimy się tylko, że żyjemy w jakimś porządku.
Ale staraj się do niego dążyć, wygładzaj fale i ratuj to, co da się
uratować.[s.248]
Pod względem nastroju książka jest przytłaczająca.
Wydarzenia, które mają miejsce wokół głównego bohatera, ciągła szarpanina
między działaniem a niemocą, wszechobecne lęki… Wszystko to daje nam obraz
daleki od spokojnej sielanki. Atmosfera jest tutaj przesycona walką i
rozdarciem – między poddaniem się zgubnemu biegowi zdarzeń, a próbą zrobienia
choć czegoś wbrew. Próżno tu jednak szukać optymistycznych konkluzji – wizja
świata, jaka wyłania się z całej treści, jak i zakończenia, jest raczej
negatywna. Choć opis okładkowy sugeruje przemianę bohatera, tak naprawdę nie
znamy jej mechanizmów i nie jest ona całkowita – do samego końca Marek nie ufa
i targany jest lękami, często o podłożu irracjonalnym. Dobór zdarzeń i
rozwiązań w książce jest celowy i ukazuje człowieka w sytuacji bez wyjścia.
Mimo wszechobecnego fatalizmu, rozważania można umieścić w
dowolnym miejscu w czasie i przestrzeni. Tak naprawdę wykorzystano tutaj wiele scen, które mogły
zdarzyć się każdemu i zawsze, co przydaje opowieści uniwersalizmu. W
przypadku powieści o zabarwieniu filozoficznym ma to duże znaczenie, bo pozwala
przekonać do swoich racji i wskazać odniesienie do rzeczywistości.
Dla mnie lektura Ducha w maszynie była z pewnością
doświadczeniem ciekawym i rozwijającym. To dobrze skonstruowana powieść
filozoficzna, poruszająca niezwykle istotne tematy związane z ludzką naturą i
podmiotowością. Nie zgadzam się z wieloma zawartymi tu tezami i momentami
ciążył mi fatalizm, mam jednak świadomość, że to nie pierwszy taki tekst, a
podobne podejścia do życia są nam w jakimś stopniu potrzebne. Lektura jest
dobrą okazją by pochylić się nad własnymi poglądami i ocenić, w jakim stopniu
sami zachowujemy się podobnie do bohatera. A może odczuwamy nieuchronność losu?
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
piątek, 17 października 2014
Janusz Warchlewski - "Krew Rodu Allgar"
Któż nie chciałby czytać wyłącznie książek idealnych,
skonstruowanych perfekcyjnie i zajmujących dokładnie tak, jak trzeba? Muszę
przyznać, że niekiedy tęskno mi do takich tekstów, a wciąż niewiele ich na swojej
drodze znajduję. Czasem przymykam oko na jeden aspekt, czasem na kilka, i nade wszystko
ciągle sporo tekstów oceniam bardzo niejednoznacznie. Tak będzie i tutaj, bo
książka Janusza Warchlewskiego łączy w sobie wiele sprzeczności, które
niekoniecznie mogą ze sobą współistnieć, jeśli mowa ma być o tekście całkowicie
dobrym.
W Enstill magia jest zjawiskiem znanym od wieków, a za jej
sprawą społeczeństwo podzieliło się na dwa przeciwstawne obozy. Ludzie zdolni
ujarzmiać magię, zwani mocarzami, choć niegdyś byli rządzącą elitą, w wyniku
rebelii utracili pozycję i zostali pozbawieni wszelkich praw do rozwijania
zdolności. Organizacja Bractwo Jedności sprawuje władzę silną ręką, trzymając w
ryzach i kontrolując wszelkie przejawy magii. Nawet w obliczu groźby zagłady
ludzkości nie godzą się na ustępstwa. Tym czasem zniewoleni mocarze szykują
spisek, mający pomóc odzyskać im przywileje. Czy zdążą przeprowadzić wszystko
według swojej myśli?
Już od pierwszej strony łatwo nie jest. Autor lubuje się w
dialogach, w dodatku tych rozbudowanych, a na domiar złego ich jakość
pozostawia wiele do życzenia. Toporne i nienaturalne rozmowy nie są zbyt płynne,
a co za tym idzie nie spełniają swojej podstawowej funkcji – dynamizacji tekstu.
W dalszej części styl nieco się normalizuje, pojawia się jednak inny problem –
narracja. Otóż książka napisana jest w sposób pierwszoosobowy, jednak nie mamy
tu – jak zazwyczaj – do czynienia z jednym bohaterem. Opowieść poznajemy z
perspektyw różnych osób i o ile sam ten zabieg jest w miarę znany, o tyle tutaj
opatrzono go podstawowym utrudnieniem – nie wiemy, kiedy bohaterowie się
zmieniają, bo nie jest to w żaden sposób zaznaczone w tekście. Skutkiem tego
pierwsze rozdziały spędzić można nie na poznawaniu akcji, jak przystało na
porządną lekturę, a na niekończącym się zastanawianiu, kto jest kim w utworze.
Oczywiście z czasem rozeznanie jest dużo łatwiejsze, jednak na początku sprawia
naprawdę sporo problemów.
Luster było siedem, ustawionych półkolem naprzeciw naszych
krzeseł, których było sześć, na wypadek, gdybym w czasie zdalnych narad gościł
część rady lub inne wtajemniczone w spisek osoby. Zanim zacznę rozmowę, musiałem
uaktywnić lustra, co było odpowiednikiem podłączenia telefonu do gniazdka.
Kiedy książę będzie gotowy ze mną rozmawiać, nastąpi połączenie strumieni mocy
obu zwierciadeł, czyli odpowiednik podniesienia słuchawki w świecie
zwyczajnych.[s.29]
Nie wiem czy to tylko moje zdanie, ale wyjaśnianie zawartych
w tekście paranormalnych zjawisk jest bardzo ważne. Niestety, nie chodzi
jedynie o to, aby takie wytłumaczenie się pojawiło – powinno jeszcze mieć
konkretny poziom. Porównania takie jak w powyższym cytacie oczywiście tłumaczą
prezentowane zjawiska, z drugiej jednak strony robią to po prostu
łopatologicznie, odzierając magię z całej magiczności. W nadmiarze i zbytniej
szczegółowości, a tak właśnie są podane, mogą też wywoływać u czytelnika
niezbyt pozytywne odczucia – ja na przykład miałam wrażenia bycia traktowaną
jak nierozgarnięte dziecko.
Różne mogą być czytelnicze motywacje – jedni brną w lekturę
dalej wciągnięci w wartką akcję, inni z sympatii do bohaterów, jeszcze inni dla
zachwytu genialnym językiem autora. Sama mogłabym przytoczyć kilka tytułów,
które w ostatnim czasie zachęciły mnie którymś z tych aspektów. W przypadku tej
książki natomiast przy lekturze trzymał mnie czynnik zupełnie inny, mianowicie
świat przedstawiony. Pomysł autora na konstrukcję otoczenia zafascynował mnie
na tyle, że właściwie od pierwszej do ostatniej strony byłam ciekawa, jak
sytuacja potoczy się dalej. Przyznać trzeba, że książka jest dobrze
skonstruowana pod względem treści, spójna i całkowicie zrozumiała. Aspekty
społeczne i polityczne dobrze się przeplatają, podobał mi się też motyw
związany ze spiskiem mocarzy. Autor wykonał dobrą robotę i nie zagubił się we
własnej wizji, co być może jest skutkiem osadzenia pomysłu w odniesieniach do
rzeczywistości. Tym niemniej przyznać trzeba, że na tle powtarzalnych idei,
jakie serwuje nam współczesna literatura, książka wypada więcej niż dobrze.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Otóż lektura Krwi rodu
Allgar dobitnie uświadomiła mi, że nie zawsze grać muszą wszystkie aspekty, w
pewnych sytuacjach jesteśmy bowiem w stanie przymknąć oko na niedociągnięcia i
cieszyć się lekturą mimo ich istnienia. Patrząc z tej perspektywy jestem bardzo
zadowolona, że miałam okazję zapoznać się z tekstem. Choć ciężko było mi się w
niego wdrożyć, po nabraniu płynności spędziłam przy jego okazji naprawdę sporo
miłych chwil.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
piątek, 10 października 2014
Przemysław Koza - "Śpij, malutka"
Józef Krzepicki to milicjant jakich wielu – jako komendant
nie robi szczególnej kariery w swoim malutkim miasteczku, na co dzień boryka
się z problemami małżeńskimi, a jego pierwszą i najważniejszą kochanką jest
wódka, z którą na schadzki spotyka się nader często. Pewnego wieczora ginie
córka Krzepickiego; choć przyczyna tego stanu szybko zostaje ustalona, on sam
nie wierzy w odgórne wyjaśnienia i postanawia na własną rękę szukać sprawcy.
Robi to nadal, gdy osoby związane ze sprawą stają przed realnym zagrożeniem
życia…
Brzmi ciekawie, prawda? Niestety – bohater nie jest
skonstruowany perfekcyjnie. Choć okładkowy opis sugeruje opowieść o ojcu
opętanym żądzą zemsty, Krzepickiemu wiele brakuje w tej kwestii do ideału. Mimo
że trudno odmówić mu determinacji, nie poświęca się sprawie całkowicie, a wódka
i kobiety skutecznie odciągają jego uwagę w z goła inne rewiry. Przyznam, że
jego niekonsekwencja momentami jest niesmaczna – w jednym momencie czytamy, że nogi
się ugięły pod pogrążonym w bólu rodzicem, by za chwilę obserwować jego
niezbyt skromne myśli co do kolejnej napotkanej kobiety.
W książce kuleje również wartkość akcji – zdecydowanie nie
jest to żaden niezwykły kryminał. Tak naprawdę podczas lektury można się nieźle
wynudzić, bo choć zagadka pozostaje zagadką do samego końca, nie ma tu parcia
na jej rozwiązanie. Akcja toczy się sama sobie, działania Krzepickiego są
chaotyczne i wciąż powtarzany jest schemat dnia kończącego się zalaniem w
trupa. Niewiele jest tu urozmaiceń, nie pomagają nawet dodatkowe wątki związane
z poszczególnymi kobietami komendanta. Tak naprawdę większość tekstu odarta
jest z niezwykłości, akcji czy emocji.
Nie oceniam jednak tej książki całkiem negatywnie –
dlaczego? Otóż w miarę postępów w lekturze odnalazłam w niej pewną niezwykłość,
celowość literackich zabiegów. Gdy popatrzyłam na tekst jako na swego rodzaju
satyrę na czasy PRL-u, wiele sytuacji stało się dla mnie jaśniejszych. Mamy tu
do czynienia ze skrajnym wręcz przerysowaniem upadłego, dwulicowego, pożartego
przez system społeczeństwa, w którym nie ma niemal żadnych pozytywnych cech. Komendant
reprezentuje sobą cały moralny upadek, jaki tylko można zebrać w jednym
człowieku, poza tym pokazany jest również na tle systemu – jako jednostka
uwikłana w komunistyczne niuanse i szczeble kariery. Jest bohaterem przegranym,
wykorzystanym, omamionym złudną wolnością i pod tym względem zdecydowanie może
się podobać.
Do lektury tej książki zachęcił mnie opis – ciekawa wydała
mi się kreacja ojca opętanego przez żądzę zemsty i spodziewałam się wnikliwej,
psychologicznej analizy. Miałam nadzieję na głębię i fascynującą przygodę z
ludzką psyche, jednak nic takiego nie miało miejsca. W zamian otrzymałam coś
zupełnie innego i powiem szczerze, choć samą siebie tą tezą zadziwię – nie jestem
z tej roszady jakoś bardzo niezadowolona. Jako satyra powieść sprawdza się
nieźle – dzięki zabiegom hiperbolizacji zarówno tło, jak i postaci są
przerysowane, charakterystyczne, złe. Powieść nie jest jednak dla każdego i
właściwie nie wiem, komu konkretnie mogłabym ją polecić. Wiele osób może po
prostu setnie się wynudzić.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
czwartek, 9 października 2014
Piotr Wałkówski - "Powietrzny Korsarz" [recenzja przedpremierowa]
Zastanawialiście się kiedyś, czy świat stworzony przez autora należy tylko do niego? Czy tylko on jest uprawniony do osadzenia w nim historii, a wszelkie próby robienia tego przez osoby trzecie nie wykraczają poza tzw. fanfiki? Cóż, ja sam co do zasady wychodziłem z takiego założenia, a mimo to zdecydowałem się sięgnąć po debiut literacki Piotra Wałkówskiego, Powietrznego Korsarza - książkę, której akcja dzieje się w świecie wykreowanym przez Naomi Novik.
Europa tuż po okresie wojen napoleońskich. Kapitan William Laurence wraz ze swoim smokiem, Temerairem, odnajdują osobliwe jajo, które z całą pewnością zostało złożone przez znaną im smoczycę. Gdy pęka skorupa, ku ich zaskoczeniu na świat wyłania się istota, której świat jeszcze nie widział: choć w gruncie rzeczy przypomina ona człowieka, wyposażona jest jednak w gadzie skrzydła i ogon. Półsmok Nestor dołącza do brytyjskich awiatorów dorastając w szkockiej enklawie Loch Laggen. Niestety, osobliwy młodzieniec nie cieszy się sympatią wśród wszystkich mieszkańców bazy, w wyniku czego wraz z Temerairem muszą ją opuścić, zostawiając za sobą kapitana Laurence’a. Splot różnych okoliczności powoduje, że Nestor przyjmuje rolę kapitana smoka i jako jeden z powietrznych korsarzy trafia na tereny dawnej Rzeczypospolitej, by wspomóc powstańców w walce z caratem.
Powiem wprost, bez żadnego owijania w bawełnę: książka posiada sporo zalet, jednocześnie jednak nie jest pozbawiona wad. Tym, co zalicza się do obu tych kategorii, jest język: tekst napisany jest w sposób nierówny. Niejednokrotnie trafiają się fragmenty, przy lekturze których zachwycałem się kunsztem literackim autora, podziwiając plastyczność wyrażeń i ich przemyślaną konstrukcję. Niestety, sporo było również momentów słabszych pod względem poziomu, przy których komfort czytania wyraźnie spadał, bowiem zbudowane były one ze zdań zbyt prostych, pozbawionych polotu charakterystycznego dla innych fragmentów. Te nierówności powodowały, że momentami dość ciężko było mi wgryźć się w książkę i złapać jej tempo. Natomiast gdy już mi się to udało, nie mogłem pozwolić sobie na robienie dłuższych przerw w lekturze - każdą z nich okupić musiałem ponownym przyzwyczajaniem się do takiej narracji.
Podobnie jest w przypadku samego tempa, z jakim fabuła toczy się do przodu. Wielokrotnie trafiają się sceny, w których dynamizm robi wrażenie na czytelniku, pozostawiając go z otwartymi ustami. Do takich momentów zdecydowanie należą opisy walk powietrznych, w których biorą udział smoki - fragmenty te są tak żywiołowe, że wiele z nich wyraźnie zapisało się w mojej pamięci, Nieraz miałem wręcz wrażenie, że autor przedstawia te sceny tak dokładnie, że chyba musiał je widzieć na własne oczy. Niestety, kontrastem dla znakomitych bitem powietrznych są fragmenty pozbawione dynamizmu. To z reguły sceny statyczne, oparte na dialogach, które choć co do zasady były dobrze napisane, to raz, że były zdecydowanie zbyt długie, a dwa, że niejednokrotnie odnosiłem wrażenie déjà vu. Sceny sporów między głównymi bohaterami, albo między Nestorem, a resztą załogi pojawiały się tak często, że miałem ich momentami dość. Zwłaszcza, że z reguły były one podobne do siebie jak dwie krople wody, więc ich zakończenia mogłem się bez problemu domyślić. Gdyby ograniczyć te sceny, książka spokojnie mogłaby mieć o jedną trzecią mniejszą objętość, a tylko by dzięki temu zyskała.
Nie miałem niestety nigdy styczności z książkami Naomi Novik, nie jestem więc w stanie stwierdzić jak wiele elementów Piotr Wałkówski zapożyczył od autorki, a ile jest wytworem jego własnej inwencji. Muszę jednak przyznać, że kreacja świata jest spójna - elementy, co do których mam pewność lub co najmniej silnie uzasadnione przypuszczenie, że pisarz sam wplótł je w świat znany z przygód Temeraire’a, pasują do całej układanki i w żaden sposób nie kują w oczy. Spora pochwała należy się autorowi za ideę postaci, jaką jest półsmok - chociaż jest to ewidentnie znaczna ingerencja w cudzy świat, jej skutki są konsekwentne i spójne. Miłym akcentem jest również fakt, że zdecydowana część fabuły dzieje się na terenach Polski objętych zaborami, sporo jest więc także odniesień do historycznych postaci czy wydarzeń (oczywiście odpowiednio dostosowanych do świata, w którym istnieją smoki).
To, co mnie najbardziej do siebie nie przekonało, to kreacja głównego bohatera. Nestor przejawia swoim zachowaniem wyjątkowo sprzeczne cechy - przykładowo w jednej chwili martwi się o swoich towarzyszy broni i stara się zapewnić im bezpieczeństwo, by moment później ryzykować życiem zarówno swoim, jak i reszty drużyny, podejmując szalenie niebezpieczne czynności. Zmiany, jakie zachodzą w nim podczas powieści, są niemal niezauważalne - półsmok do samego niemal końca popełnia te same błędy i wdaje się w te same spory, co zważywszy na to, czego doświadcza w swojej przygodzie, może być dla czytelnika poważnie irytujące.
Szczerze powiedziawszy nie wiem komu polecić tę książkę. Na pewno może być ona ciekawostką dla fanów prozy Naomi Novik - chociaż Powietrzny Korsarz ingeruje w świat amerykańskiej autorki na wiele sposobów, to nie powinno to być coś, co miłośnicy Temeraire’a uznają za afront czy profanację oryginału. Na ciekawą lekturę mogą także liczyć entuzjaści alternatywnych historii w klimatach fantasy, a także miłośnicy smoków - nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że sporo tych stworzeń przewija się na kartach powieści. Debiutu Piotra Wałkówskiego zdecydowanie nie można uznać za nieudany - autor pokazał się od wielu dobrych stron, a wierzę, że jest w stanie znacznie rozwinąć swoje pisarskie umiejętności. Pewnie prędzej czy później się o tym przekonamy, bowiem Powietrzny Korsarz zdecydowanie potrzebuje kontynuacji - fabuła urywa się niestety w połowie, ukazując czytelnikowi jedynie rozwiązanie pewnego fragmentu przygody głównych bohaterów, pozostawiając niedokończony główny wątek, a także sporo scen pobocznych, które jak nic potrzebują swojego wyjaśnienia.
Europa tuż po okresie wojen napoleońskich. Kapitan William Laurence wraz ze swoim smokiem, Temerairem, odnajdują osobliwe jajo, które z całą pewnością zostało złożone przez znaną im smoczycę. Gdy pęka skorupa, ku ich zaskoczeniu na świat wyłania się istota, której świat jeszcze nie widział: choć w gruncie rzeczy przypomina ona człowieka, wyposażona jest jednak w gadzie skrzydła i ogon. Półsmok Nestor dołącza do brytyjskich awiatorów dorastając w szkockiej enklawie Loch Laggen. Niestety, osobliwy młodzieniec nie cieszy się sympatią wśród wszystkich mieszkańców bazy, w wyniku czego wraz z Temerairem muszą ją opuścić, zostawiając za sobą kapitana Laurence’a. Splot różnych okoliczności powoduje, że Nestor przyjmuje rolę kapitana smoka i jako jeden z powietrznych korsarzy trafia na tereny dawnej Rzeczypospolitej, by wspomóc powstańców w walce z caratem.
Powiem wprost, bez żadnego owijania w bawełnę: książka posiada sporo zalet, jednocześnie jednak nie jest pozbawiona wad. Tym, co zalicza się do obu tych kategorii, jest język: tekst napisany jest w sposób nierówny. Niejednokrotnie trafiają się fragmenty, przy lekturze których zachwycałem się kunsztem literackim autora, podziwiając plastyczność wyrażeń i ich przemyślaną konstrukcję. Niestety, sporo było również momentów słabszych pod względem poziomu, przy których komfort czytania wyraźnie spadał, bowiem zbudowane były one ze zdań zbyt prostych, pozbawionych polotu charakterystycznego dla innych fragmentów. Te nierówności powodowały, że momentami dość ciężko było mi wgryźć się w książkę i złapać jej tempo. Natomiast gdy już mi się to udało, nie mogłem pozwolić sobie na robienie dłuższych przerw w lekturze - każdą z nich okupić musiałem ponownym przyzwyczajaniem się do takiej narracji.
Podobnie jest w przypadku samego tempa, z jakim fabuła toczy się do przodu. Wielokrotnie trafiają się sceny, w których dynamizm robi wrażenie na czytelniku, pozostawiając go z otwartymi ustami. Do takich momentów zdecydowanie należą opisy walk powietrznych, w których biorą udział smoki - fragmenty te są tak żywiołowe, że wiele z nich wyraźnie zapisało się w mojej pamięci, Nieraz miałem wręcz wrażenie, że autor przedstawia te sceny tak dokładnie, że chyba musiał je widzieć na własne oczy. Niestety, kontrastem dla znakomitych bitem powietrznych są fragmenty pozbawione dynamizmu. To z reguły sceny statyczne, oparte na dialogach, które choć co do zasady były dobrze napisane, to raz, że były zdecydowanie zbyt długie, a dwa, że niejednokrotnie odnosiłem wrażenie déjà vu. Sceny sporów między głównymi bohaterami, albo między Nestorem, a resztą załogi pojawiały się tak często, że miałem ich momentami dość. Zwłaszcza, że z reguły były one podobne do siebie jak dwie krople wody, więc ich zakończenia mogłem się bez problemu domyślić. Gdyby ograniczyć te sceny, książka spokojnie mogłaby mieć o jedną trzecią mniejszą objętość, a tylko by dzięki temu zyskała.
Nie miałem niestety nigdy styczności z książkami Naomi Novik, nie jestem więc w stanie stwierdzić jak wiele elementów Piotr Wałkówski zapożyczył od autorki, a ile jest wytworem jego własnej inwencji. Muszę jednak przyznać, że kreacja świata jest spójna - elementy, co do których mam pewność lub co najmniej silnie uzasadnione przypuszczenie, że pisarz sam wplótł je w świat znany z przygód Temeraire’a, pasują do całej układanki i w żaden sposób nie kują w oczy. Spora pochwała należy się autorowi za ideę postaci, jaką jest półsmok - chociaż jest to ewidentnie znaczna ingerencja w cudzy świat, jej skutki są konsekwentne i spójne. Miłym akcentem jest również fakt, że zdecydowana część fabuły dzieje się na terenach Polski objętych zaborami, sporo jest więc także odniesień do historycznych postaci czy wydarzeń (oczywiście odpowiednio dostosowanych do świata, w którym istnieją smoki).
To, co mnie najbardziej do siebie nie przekonało, to kreacja głównego bohatera. Nestor przejawia swoim zachowaniem wyjątkowo sprzeczne cechy - przykładowo w jednej chwili martwi się o swoich towarzyszy broni i stara się zapewnić im bezpieczeństwo, by moment później ryzykować życiem zarówno swoim, jak i reszty drużyny, podejmując szalenie niebezpieczne czynności. Zmiany, jakie zachodzą w nim podczas powieści, są niemal niezauważalne - półsmok do samego niemal końca popełnia te same błędy i wdaje się w te same spory, co zważywszy na to, czego doświadcza w swojej przygodzie, może być dla czytelnika poważnie irytujące.
Szczerze powiedziawszy nie wiem komu polecić tę książkę. Na pewno może być ona ciekawostką dla fanów prozy Naomi Novik - chociaż Powietrzny Korsarz ingeruje w świat amerykańskiej autorki na wiele sposobów, to nie powinno to być coś, co miłośnicy Temeraire’a uznają za afront czy profanację oryginału. Na ciekawą lekturę mogą także liczyć entuzjaści alternatywnych historii w klimatach fantasy, a także miłośnicy smoków - nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że sporo tych stworzeń przewija się na kartach powieści. Debiutu Piotra Wałkówskiego zdecydowanie nie można uznać za nieudany - autor pokazał się od wielu dobrych stron, a wierzę, że jest w stanie znacznie rozwinąć swoje pisarskie umiejętności. Pewnie prędzej czy później się o tym przekonamy, bowiem Powietrzny Korsarz zdecydowanie potrzebuje kontynuacji - fabuła urywa się niestety w połowie, ukazując czytelnikowi jedynie rozwiązanie pewnego fragmentu przygody głównych bohaterów, pozostawiając niedokończony główny wątek, a także sporo scen pobocznych, które jak nic potrzebują swojego wyjaśnienia.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (503 strony).
sobota, 27 września 2014
Marcin Strzyżewski - "Dziewiąte życie czarnoksiężnika" [recenzja przedpremierowa]
Lęk przed ciemnością należy do tych pierwotnych, które towarzyszą człowiekowi od stuleci. Dla mieszkańców Estermarchii nabrał on jednak całkiem nowego wymiaru - gdy zapada zmrok, giną ludzie, a nie każdy jest w stanie zapewnić sobie sztuczne światło na całą noc. Co jest przyczyną tego stanu rzeczy? Z tą i innymi zagadkami mierzyć się muszą siły specjalne cesarstwa, złożone z magów o potężnej mocy. Ich zadaniem będzie pokonać niebezpieczeństwo czające się w ciemności - większe i groźniejsze niż mogliby się spodziewać.
Choć mogłoby się wydawać, że opisywana zagadka jest prosta, opowieść należy do wielowymiarowych. Główną postacią jest Charles Errington, najsilniejszy z magów, jeden z oficerów tajnej policji - to jego postępowanie i śledztwa poznajemy i to jemu towarzyszymy przez większość książki. Pierwsze wrażenie, które nasunęło mi się podczas lektury i ani na chwilę nie chciało mnie opuścić, to skojarzenie z opowiadaniami Andrzeja Sapkowskiego o Wiedźminie. Tutaj podobnie - mamy bohatera, którego losy osobiste oczywiście poznajemy, jednak na pierwszy plan wysnuwają się przeróżne mniej lub bardziej paranormalne zlecenia, które otrzymuje i przygody, które przeżywa. Jednak na tym podobieństwa się kończą - Charles jest detektywem, nie pogromcą potworów i zdecydowanie inaczej posługuje się swoją mocą. Poza tym dalsza część historii rozwija się w zupełnie inny sposób, wątki są łączone i zbiegają się w jednym, bardzo ciekawym punkcie.
Ważnym aspektem jest konstrukcja świata, jaką przyjął autor. W czymś określanym jako "uproszczona teoria magii i zaklinania" wyłożone zostają nam przemyślane i interesujące założenia dotyczące całości zjawisk paranormalnych pojawiających się w książce. W tym zakresie często pojawiają się u pisarzy nieścisłości, których Marcinowi Strzyżewskiemu udało się uniknąć. Wszystko jest opisane i uzasadnione, wyłożone w interesujący sposób. Opowieść pełna jest interesujących smaczków, takich jak geneza pojawiania się magów lub tajemnica wielorakości ich żyć. W dodatku wiedza jest czytelnikowi dawkowana, dzięki czemu świat przedstawiony poznajemy stopniowo, wraz z rozwojem akcji. To kolejna sprawa, która popycha nas do dalszej lektury i nie pozwala tak po prostu odłożyć książki na bok.
Dopracowania w pewnych względach wymagałby język. Na początku ciężko było mi przyswoić niekonsekwencję w wyborze imion bohaterów - mamy tu postaci nazwane po polsku (Teodor, Aneta), po angielsku (Charles), a także noszące imiona nieistniejące w rzeczywistości (Miriana). Cały ten miks uważam za niespójność, tym bardziej, że odnosi się do bohaterów pochodzących z jednego środowiska. Drugą irytującą sprawą była konstrukcja - miejscami styl jest naprawdę prosty, za prosty. W dodatku gdy już przychodzi do łączenia zdań, odbywa się ono dziwacznie... Nie były to jednak błędy na tyle częste, żeby miały zaważyć na odbiorze tekstu i ogólnej jego ocenie. Przyznam szczerze, że po pewnym czasie akcja wciągnęła mnie na tyle, że po prostu przestałam je zauważać.
Tekst wyposażony jest we wszystko, co dobre fantasy mieć powinno - jest ciekawy bohater, doświadczony przez życie; jest wątek miłosny, choć raczej chłodny, daleki od niedojrzałych opowieści dla nastolatek; jest też cała plejada magicznych postaci - od magów, aż po elfy i krasnoludy. A nade wszystko mamy tutaj wspaniale skonstruowany świat - spójny i przemyślany. Dodatek stanowią elementy grozy i plastyczne opisy, a wszystko to wzbogacone jest o wartką akcję rodem z kryminału, niezwykle interesującą i zajmującą. Czego chcieć więcej? Jak dla mnie wystarczy w zupełności - nie żałuję ani chwili spędzonej na lekturze tej książki i polecam fanom przyjemnej w odbiorze fantastyki.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
piątek, 5 września 2014
Justyna Adamów-Bielkowicz - "Porozmawiaj z księżycem"
Kolejny raz dałam się skusić okładce. Uwielbiam tego typu zdjęcia, których klimat jest wręcz namacalny - to wspaniała zachęta do lektury i ozdoba każdej książkowej kolekcji. Nie zapominajmy jednak, że w parze z przepięknym wyglądem musi iść interesująca treść. Jak było tym razem?
Tekst składa się z 68 krótkich, kilkustronicowych rozdziałów, które opisują codzienność warszawskiej rodziny na przestrzeni 16 lat. Odstępy między scenami są nieregularne, przez co lekturę można porównać do przeglądania albumu ze zdjęciami - poznajemy jedynie ważne dla bohaterów wydarzenia. Ważne oczywiście z ich subiektywnej perspektywy, bo nie brakuje tu miejsca na zwykłe rozmowy i sceny z pozoru błahe.
Pierwszym, co tak naprawdę rzuca się w oczy po rozpoczęciu lektury, jest humor i niezwykły wręcz klimat. W scenie otwierającej powieść trafiamy do domu na chwilę przed wigilijną kolacją i od razu dostrzegamy radosną i przyjemną atmosferę. Te odczucia są niezwykle silne i pozostają z czytelnikiem na długo, towarzysząc mu podczas lektury. Autorka ma również dar operowania słowem - często za mankament książki uznaję nienaturalne dialogi, tu natomiast jest inaczej. To rozmowy bohaterów w dużej mierze odpowiadają za autentyczność książki - są nie tylko prawdziwe, ale i zabawne, zaprawione ironią i humorem.
Dobra, przyznaję, że nie obyło się bez emocji - momentami miałam ochotę rzucić książkę w kąt. W ostatnim czasie w przedziwny sposób stałam się bardziej wrażliwa, przez co przejmuję się losami bohaterów. Ma z tym związek kolejna wielka zaleta tego tekstu, czyli autentyczność, która sprzyja identyfikacji czytelnika z postaciami. Wszystkie opisywane wydarzenia są prawdziwe, inspirowane codziennością, ciągi przyczynowo-skutkowe są wyraźne, a my mamy okazję przeżywać wraz z bohaterami zarówno wzloty, jak i upadki. Można powiedzieć, że nie brak tu absolutnie niczego.
Prawdę mówiąc rzadko sięgam po sagi rodzinne. Tym razem zaryzykowałam i absolutnie nie żałuję - spodziewałam się przytłaczającej rutyny codzienności, a odnalazłam jej piękno i złożoność. Jestem naprawdę oczarowana tą książką oraz wrażliwością autorki, której udało się stworzyć obraz tak autentyczny, a przy tym niezwykle wręcz nastrojowy. To opowieść idealna na długie wieczory i leniwe chwile - pozwala się zatracić, uśmiechnąć, poczuć ciepło. Na pewno kiedyś wrócę do tej książki.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (408 stron).
sobota, 23 sierpnia 2014
Aneta Borewicz - "Księżycowe cienie"
Maria i Adam znają się od dzieciństwa. Oboje mają za sobą nieudane związki i małżeństwa, które się rozpadły z tych czy innych względów. Po latach dają sobie szansę, dostrzegają coś więcej w wieloletniej, już nie młodzieńczej przyjaźni, jaka ich łączy. Po upojnej nocy Adam wraca do Warszawy, natomiast Maria pozostaje na Suwalszczyźnie, w domku przyjaciółki, gdzie ma idealne warunki do rozmyślań i podsumowań.
Choć z początku lektura wydawała mi się interesująca, szybko zniechęcił mnie brak jakiegokolwiek jasnego wątku oraz akcji. Opowieść skonstruowana jest na dwóch płaszczyznach czasowych - przeplatają się tu zdarzenia z teraźniejszości, w większości oparte o zapisy rozmów na tematy ogólne i pseudofilozoficzne, a także wspomnienia głównej bohaterki. Nie wiadomo w jakim celu wykorzystano taką konstrukcję, bo trudno przyjąć za wyjaśnienie romans Marii z przyjacielem z dzieciństwa - jej retrospekcja jest zbyt szeroka i zakrawa na zbyt wiele tematów, by mogła być tak uzasadniana. Nie nazwałabym tej książki również opowieścią o kobiecych przemyśleniach, jak sugeruje opis okładkowy - trzecioosobowa narracja nie ujawnia zbyt wiele z tego, co dzieje się w głowie bohaterki, sprzyja raczej zwykłemu ukazaniu zdarzeń.
Autorce trzeba przyznać rzeczywisty talent literacki - pisze na miarę dawnych sław prozy, wspaniale bawi się słowem, a narracja przez nią stworzona jest po prostu piękna. Faktem jednak jest, że dla samego języka można czytać, owszem, ale książki mniej obszerne - tutaj mamy przed sobą niemal 600 stron tekstu, który dłuży się niemiłosiernie, utrudniając tak naprawdę rozsmakowanie się w przepięknej prozie. W dodatku język literacki to jedno, aspekt ważny, jednak nie zawsze jest adekwatny do treści - o ile pięknie wygląda w opisach, o tyle gdy bohaterowie rozmawiają nim między sobą lub mówią do zwierząt, wygląda to mało realistycznie. Nie wierzę, że w taki sposób wypowiadają się nawet super inteligenckie elity. Kontrast jest tym większy, że bohaterowie ze wsi mają tu swoją gwarę, wspaniałą i prawdziwą, natomiast tym “miastowym” przydano kwiecistą polszczyznę rodem z poematów.
Podczas lektury miałam wrażenie, że autorka chciała zbyt wiele rzeczy połączyć razem. Są tu wyczuwalne kresowe klimaty związane z wsią, znane z seriali i serii książkowych; mamy znamiona sagi rodzinnej, są również wątki związane z niepodległościową historią Polski. Wszystko to jednak tylko ślady, bo jednoznaczne określenie treści jest niemalże niemożliwe. Tym gorzej, że trudno też jasno wskazać oś fabularną tekstu. Jest on pełen fragmentów, w których jedni bohaterowie opowiadają innym, co wydarzyło się u jakichś osób trzecich, a prawie żadna z takich wypowiedzi nie ma nic wspólnego z samą Marią i jej życiem; brak nawet jej komentarzy do tych spraw, ot, po prostu nic nie wnoszące wtrącenia. Z kolei wątki z przeszłości bohaterki składają się często z pojedynczych scen, nie układają się w ciąg i nie są specjalnie pogłębione, przynajmniej w większości przypadków.
Oczywiście podczas lektury zdarzały się momenty, kiedy pojawiał się ciekawy fragment - prawdę mówiąc już na samym początku przeżyłam zachwyt kulturą kresową, językiem i obyczajami. Uśmiechałam się, widząc znaną gwarę i czytając o pełnych ciepła zachowaniach bohaterów. Wciągnęła mnie również spora część wspomnień bohaterki, które są pełne niezwykłego klimatu. Szczerze mówiąc uważam, że książka dużo by zyskała, gdyby była po prostu płynną opowieścią o życiu Marii, bez przeskoków na “teraz” i “kiedyś”. Pewne wątki warto byłoby rozbudować i opowiedzieć szerzej, tym bardziej, że jej dzieciństwo było naprawdę ciekawe, a autorka z pewnością potrafiłaby tę opowieść odpowiednio ująć w słowa.
Na zakończenie powiem, że choć mnie tekst nie przypadł do gustu, z pewnością może się podobać - sama cieszę się, że miałam przyjemność obcowania z prozą współczesnej pisarki tak wspaniale posługującej się językiem. Dla osób lubujących się w opisach książka Anety Borewicz może być symfonią piękna, przyćmiewającą treść; niestety dla mnie to zbyt mało. Przeskoki wątków tylko mnie męczyły, podobnie jak niedopowiedzenia, natomiast niektóre fragmenty nadawały się wyłącznie do ominięcia. Każdemu z osobna pozostawiam decyzję, czy taki rodzaj prozy Wam odpowiada - osobiście jestem pewna, że książka zbierze wiele pozytywnych recenzji, a autorka da jeszcze o sobie znać, bo ma naprawdę dużo talentu i wspaniały warsztat literacki.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (576 stron).
sobota, 9 sierpnia 2014
Marlene S. Olive - "Kochając anioła"
W krótkim czasie przyszło mi zetknąć się z dwiema książkami
zahaczającymi o paranormal romance, choć dotąd stroniłam od tego gatunku jak
tylko się da. I o ile pierwsza (której recenzja pojawi się na blogu nieco
później) wywołała we mnie głównie pozytywne emocje, o tyle druga raczej mnie
zawiodła. Spodziewałam się historii obyczajowej lekko zabarwionej fantasy,
natomiast to, co otrzymałam, nieco mnie zdziwiło.
Idąc za myślą przewodnią opisu okładkowego można by
powiedzieć, że opowiadana historia dotyczy losów Katherine, która straciła w
wypadku męża i ukochaną córeczkę. Pogrążona w żałobie kobieta prosi o pomoc
Boga, w modlitwach błaga o skrócenie cierpień lub zesłanie anielskiego wsparcia.
W tym momencie w jej życiu pojawia się nieznajomy, który bierze na swoje barki
ciężar wyciągnięcia jej z depresji. Nieznajomy, który okazuje się kimś innym
niż uważa Kathie.
Tyle informacji dostarcza nam blurb, jednak moim zdaniem
sprowadza to oczekiwania czytelnika na nieprawidłowe tory. Przede wszystkim
opowieść tak naprawdę nie dotyczy Kathie, a Logana – owego tajemniczego
nieznajomego, który przyczynia się do poprawy stanu kobiety. To on jest
narratorem i w gruncie rzeczy opowiada głównie o sobie – istotne są jego stany
emocjonalne, uczucia oraz losy, a także wielka przemiana jaka się w nim
dokonuje. Logan jest bowiem synem samego władcy piekieł, Lucyfera; pół-demonem,
który, choć dotąd wiódł pełne zła życie hulaki, zmienia się pod wpływem nowo
poznanej kobiety, dążąc do roli wspaniałego partnera i ojca, wzoru wszelkich
cnót.
W mojej ocenie bohaterowie wykreowani poprzez Marlene S.
Olive są mocno nieautentyczni. Kathie zaskakuje mnie swoimi wahaniami nastrojów
już od początku, gdy ze skrajnej rozpaczy wychodzi jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Dziwnym wydaje mi się też, że kobieta pogrążona w tak
silnej żałobie jest w stanie związać się emocjonalnie z innym mężczyzną,
którego w ogóle nie zna. Z drugiej strony mamy też Logana, zaprzeczającego
wszelkim definicjom demona, który popatrzywszy raz w oczy urodziwej damie jest
w stanie sprzeniewierzyć wszystko, co do tej pory robił i wyznawał. Takie
poddanie się emocjom kłóci się nieco z przyjętym wizerunkiem upadłych aniołów,
z jakim mamy styczność na co dzień.
Drugim, dość trudnym dla mnie, aspektem książki jest brak
wnikliwości, jaki wykazuje autorka w stosunku do wykreowanego przez siebie
świata. Choć spora część akcji rozgrywa się w czeluściach piekieł, nie ma tu
należytego ukazania ani mechanizmów nim rządzących, ani choćby jego wyglądu.
Zarówno miejsca jak i relacje między demonami po prostu istnieją. W dodatku
opisy same w sobie są nierówne i niekonsekwentne – nie brakuje miejsca na to,
by powiedzieć, że Lucyfer zamknął za sobą drzwi, ale brak go na uzasadnienie,
gdy bohaterowie przeprowadzają ważną i intymną rozmowę… stojąc w drzwiach.
Niestety, jeśli chodzi o wątek, książka jest przewidywalna i
raczej przeciętnie interesująca. Przy lekturze trzymała mnie chęć dowiedzenia
się, co takiego Logan będzie musiał zrobić, by ratować ukochaną, a jednocześnie
nadzieja, że nie będzie to nic spośród rozwiązań, które podejrzewałam. Muszę
przyznać, że w tym względzie autorka nieco mnie zaskoczyła, nie wiem jednak,
czy otwarte zakończenie, jakim się posłużyła, oceniać pozytywnie. Trzeba jednak
przyznać, że Marlene S. Olive swoją książkę przemyślała dobrze, i poprowadziła
wątki dokładnie tam, gdzie chciała.
Na koniec przyznam jedno – książkę czyta się szybko i łatwo,
a język jest na przyzwoitym poziomie. Niestety dla mnie to zbyt mało. Historia
nie porwała mnie ani nie urzekła – może gdyby była zwykłą książką obyczajową,
oceniłabym ją lepiej. W otoczeniu, które wybrała autorka, historia młodej pary,
walczącej z przeciwnościami losu wygląda lekko dziwnie, przynajmniej w moim
odczuciu. Jedynym, co tak naprawdę całkowicie mi się podobało, jest tytuł –
idealnie wytłumaczony i świetnie współgrający z wątkiem głównym książki.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
poniedziałek, 30 czerwca 2014
Monika Matusik - "Przegapić życie"
Raz na jakiś czas czytam książkę, o której ciężko jest
mówić. Z reguły „sprzedaję” Wam trochę fabuły, analizuję styl i technikę,
przystępność oraz moje własne, subiektywne odczucia. W przypadku tekstu Moniki
Matusik to właśnie te ostatnie wysuwają się na pierwszy plan. Choć podczas
lektury wiele razy miałam skrajne myśli, a miejscami poddawałam w wątpliwość
sensowność treści i akcji, koniec końców książka okazała się wspaniała.
Przeczytałam ją jeszcze przed weekendem i do teraz pozostaję pod dużym
wrażeniem. Czuję, że tekst zostanie ze mną na zawsze.
Opowieść jest historią Amelii – pacjentki szpitala psychiatrycznego,
cierpiącej na zaniki pamięci. Dziewczyna trafiła pod obserwację po samobójstwie
ukochanego, a przynajmniej tak jej się wydaje. Istotne jest bowiem nie to, co
dzieje się naprawdę, a to, co robi z nią jej własny umysł. Wyobraźcie sobie, że
pewnego dnia całe Wasze życie okazuje się kłamstwem; wszystko: wspomnienia,
emocje, uczucie szczęścia i skojarzenia nie istnieją, a co gorsza – mają w
rzeczywistości swoje paskudne odpowiedniki. Tak mniej więcej wygląda sytuacja,
w jakiej znajduje się Amelia. Dziewczyna myśli jasno i logicznie, snuje
wspomnienia i może normalnie funkcjonować. Jedynym problemem są luki w pamięci,
i fakt że to, co w niej pozostaje, zupełnie nie zgadza się z powoli ujawnianymi
elementami rzeczywistości.
Choć początkowo pewne rozwiązania wydawały mi się dziwaczne,
akcja nie składała się w całość, a bohaterów odbierałam jako nienaturalnych, z
czasem wiele się zmieniło. Okazało się, że autorka świetnie poradziła sobie z
przyjętym tematem, mimo że wymagał on wiele wyczucia i doświadczenia. Stworzyła
autentyczny i złożony portret osoby zaburzonej, a przy tym udało jej się zwieść
czytelnika, któremu odkrycie prawdy zajmuje całkiem sporo czasu. Osobiście
byłam w szoku, kiedy już zdałam sobie sprawę, o co tak naprawdę chodzi – nie mogłam
uwierzyć, że autorka tak skrupulatnie wykreowała swój świat.
Trzeba jednak przyznać, że nie jest to książka dla każdego –
wiele osób będzie się nudziło, a niejasności prawdopodobnie dodatkowo spotęgują
to odczucie. Jednak dla tych, którzy cenią sobie psychologiczne podłoże tekstu
i lubią sami wnikać w umysł bohatera, książka jest idealna. Autorka włożyła w
swój tekst sporo pracy i wyszło jej to na dobre – opowieść jest autentyczna,
choć z pewnością opowiada o pewnej skrajności.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Mat Sidal - "Anamnesis"
Wybrałam tę książkę jak to ja – trochę po okładce, trochę po
opisie na stronie wydawnictwa… Nawet nie przeszło mi przez myśl sprawdzenie
ocen lub opinii czytelników na jakimkolwiek portalu. Gdy dostałam książkę i
chciałam oznaczyć ją jako właśnie czytaną, przeraziłam się niską oceną. Muszę
jednak przyznać, że to kolejny raz, kiedy przychodzi mi nie zgodzić się z
opiniami innych czytelników.
Pierwszą, podstawową i największą zaletą tekstu jest nie
treść, a język, jakim posługuje się autor. Długie akapity pełne złożonych zdań
snują opowieść, która daje niezwykle wiele satysfakcji z lektury. Autor bawi
się słowem, snuje dygresje, miesza tematy i tym samym zabiera czytelnika w
niezwykłą literacką podróż. Dodatkowo w tekst wplecione są wiersze, w
większości stworzone przez samego autora. Nie znam się na poezji, ale ta
wyjątkowo przypadła mi do gustu i dodatkowo podniosła wartość tekstu. W
zakresie literackim kuleją jedynie dialogi, są sztuczne i zupełnie
niedopasowane. Na szczęście autor chyba zdawał sobie sprawę, że nie jest to
jego mocna strona, bo dyskusji jest tu niezwykle mało.
Niestety, sam język, chociaż wspaniały, nie odpowiada za
wartość książki. Pośród różnorodności obrazów ciężko odnaleźć treść i sens, a
także główną oś czasoprzestrzenną. Wiemy, że opowieść dotyczy losów literata
Maxa Moriela, który uchodzi z życiem z zamachu, jaki szykują na niego tajne
służby. Wiemy też, że ów twórca po ucieczce ukrywa się na Maderze, gdzie
czekają na niego jeszcze większe kłopoty. Jednak wszystko to, ukryte w gąszczu
dygresji, nie składa się zupełnie w jedną spójną opowieść. Wręcz przeciwnie – choć
do pewnego momentu miałam wrażenie, że wiem, o co chodzi, tak naprawdę nawet po
skończeniu tekstu nie jestem w stanie tego zweryfikować.
Moja wysoka ocena książki wynika z faktu, że tekst naprawdę
mi się podobał. Lektura była dla mnie niezwykle miłą odskocznią od przeciętnych
językowo tekstów, z którymi stykam się na co dzień, natomiast dygresyjne
fragmenty analizujące czytelnictwo, a także napisane przez autora wiersze
uważam za prawdziwy literacki majstersztyk. I choć gdzieś podskórnie czułam, że
niskie oceny nie biorą się znikąd, a więc treść zapewne nie dąży do
satysfakcjonującego końca, losy Maxa wciągnęły mnie i z zapałem śledziłam kolejne
zdarzenia na osi czasu. Zdaję sobie jednak sprawę, że Anamnesis nie jest
książką dla każdego – indywidualnej ocenie pozostawiam fakt, czy dla Ciebie
właśnie książka Mata Sidala jest interesująca.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
poniedziałek, 9 czerwca 2014
Szymon Salski - "Equilibrium game"
Ostatnio trafiają w moje ręce książki trudne, które od
samego początku nie zachęcają do lektury, z czasem jednak ukazują swoją wartość
w pełniej krasie. Tak było z tekstem Twój głos w mojej głowie Emmy Forrest
(wciąż uparcie nazywam ją Emmą Frost, Marvel mi w głowie), a także O tym,który raz już umarł Dawida Waszaka. Dobrze że mam w sobie sporo samozaparcia i
rzadko odkładam książki w połowie, bo również Equilibrium game okazało się
naprawdę ciekawym tekstem, mimo że na początku zupełnie się na to nie
zapowiadało.
Opowieść jest historią Victora, wykładowcy Uniwersytetu
Harvarda, a swego czasu genialnego studenta trzech kierunków. Mężczyzna żyje
nieskomplikowanie – gardzi ludźmi, używa ile może, kobiety traktuje skrajnie
przedmiotowo, studentów zresztą też. Szarość codzienności ubarwia sobie
przygodnym seksem nie dającym satysfakcji i sporadycznymi działkami
różnorodnych narkotyków. Właściwie nie wiadomo po co je bierze, bo wizje, które
go nawiedzają, nie należą bynajmniej do przyjemnych. Są zbitką bolesnych
wspomnień i strasznych obrazów, pozostawiających bohatera w jeszcze większym
rozbiciu niż wcześniej.
Właściwie tekst jest mieszanką opisów codzienności Victora,
a także wizji, które są jego udziałem po zażyciu psychoaktywnych substancji.
Oprócz tego akcja dzieje się na trzeciej płaszczyźnie, którą jest dyskusja Boga
i Szatana. Autor wykorzystał tutaj dość znany motyw, w którym obaj „panowie”
zakładają się o ludzką duszę i rozpoczynają grę, w której Zły otrzymuje wolną
rękę i może poddawać człowieka dowolnym próbom. W miarę postępu tekstu dwa
pierwsze motywy przenikają się coraz bardziej, a sama opowieść balansuje na
granicy snu i jawy. Zdarza się, że nie mamy pewności, czy dana sytuacja miała
miejsce naprawdę, ani jaki może być jej prawdopodobny finał. To duża zaleta, bo
wiele spraw nie ma wyjaśnienia do samego, w pełni satysfakcjonującego końca.
Tym, co kłuje w oczy, jest bardzo małe prawdopodobieństwo
życiowe opisywanych zdarzeń. Uczelnia, gdzie studenci mają ten sam rozkład
zajęć każdego dnia; studentka, która, wyrzucona z domu, zamiast szukać pomocy u
koleżanek tak po prostu stwierdza „no tak, nie mam gdzie iść, przenocuję u
wykładowcy…”. Również to, że Victor wstrzykuje sobie heroinę, wciąga kokę i
zaprawia to wszystko metamfetaminą i nigdy nie czuje narkotykowego głodu…
Ciężko jest przejść obojętnie nad tym, że codzienność bohatera jest dużo
bardziej nieprawdopodobna niż jego narkotyczne wizje – te ostatnie mają przynajmniej
jakieś uzasadnienie.
Mimo tych wszystkich mankamentów przeczytałam tę powieść
raptem w kilka godzin. Dlaczego? Otóż powodem jest akcja, która gna do przodu i
choć na początku zdaje się zmierzać donikąd, z czasem okazuje się dobrze
zaplanowaną opowieścią.
Jeśli lubicie książki niejasne, oniryczne, w których fikcja
miesza się z rzeczywistością, to polecam Wam tekst Szymona Salskiego z całego
serca. Co prawda w pięknie opisu dziwacznych wizji brak mu sporo do języka
choćby Jerzego Pilcha, ale pomysły ma dobre i potrafi wcielać je w literackie
życie. Z wielką chęcią sięgnęłabym po kolejny tekst autora, gdyby taki powstał.
Liczę, że będzie on oparty na równie ciekawym studium przypadku jak tu –
niestety nie mogę zdradzić, co tak naprawdę Victorowi jest, nie chciałabym psuć
nikomu zabawy.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
Subskrybuj:
Posty (Atom)