Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Seria z Miotłą. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Seria z Miotłą. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 29 października 2015

Blanca Busquets – „Półsłówka”


„Zabiłem człowieka. To było 23 lutego” – takie wyznanie słyszą z ust umierającego ojca jego dorosłe dzieci. To prawda? A może agonalny stan sprawił, że konfabuluje? Zdanie nie znajduje swej kontynuacji ani dopowiedzenia, jednak niesie za sobą szereg skutków – w czterech rozdziałach odnajdujemy potoki myśli, jakie rodzą się w głowach poszczególnych bohaterów.

Niezwykłą sprawą jest dla dzieci konfrontacja z wyznaniem ojca – w każdym z nich budzi ono zupełnie inne refleksje, choć tok tych przemyśleć może nam się wydawać całkowicie nienaturalny. Czytelnik z jednej strony ma ochotę potępić postaci za kompletne odrzucenie myśli o ojcu (czy to umierającym rodzicu, czy też domniemanym zbrodniarzu), z drugiej strony jednak chciwie podąża za galopadą, która rozgrywa się w ich głowach. Dla każdego z bohaterów 23 lutego 1981 roku był dniem wyjątkowym i fakt ten z jednej strony czyni ich indywidualnościami we własnych głowach, podczas gdy dla czytelnika stanowi oś łączącą każde z nich z pozostałymi.


Uśmiechnął się i zaczął zdejmować mi bluzkę, spodnie, skórę, serce, wszystko.[s.32]

Najpierw przyszedł lekarz, a potem ksiądz, który po powrocie do kościoła zabił w dzwony. Nina otworzyła okno i wtedy je usłyszeliśmy, weszły nam do domu.[s.79]


Zakochałam się w pięknym stylu, w jakim autorka prowadzi swoją narrację – w jej poetyzmie, metaforach, plastyczności opisu i niezwykłości właściwie każdego kolejnego zdania. To literatura, w jakiej można się zatracić, choć do narracji zdecydowanie trzeba przywyknąć. Przede wszystkim jedyną formą przekazu jest strumień świadomości, a więc długie, wielozdaniowe akapity złożone z potoku myśli i odczuć bohaterów; czytelnik staje przed wyzwaniem nadążenia za tą opowieścią przy jednoczesnym uchwyceniu sensu. W takiej formule trudność sprawia też koncentracja na tym, co jest częścią myśli bohatera i odróżnienie tego od zawartych we wspomnieniach wypowiedzi innych osób. W tym rodzaju narracji w większości przypadków nie stosuje się dialogów, a mowa zależna nie jest oddzielona za pomocą cudzysłowów.

Warto też zauważyć, że autorka, choć pisze bogato, nie popada w przesadę, a w książce treść nie dominuje formy, jak to się nierzadko zdarza. Pod pozorem opowieści zwyczajnej Busquets wprowadza wiele trudnych tematów, które przez lata stanowiły społeczne i obyczajowe tabu. Bohaterowie nie tylko wspominają zmagania z własną tożsamością, dorastanie i podejmowanie decyzji tak trudnych, że doskwierających jeszcze wiele lat później; oni urastają do rangi osób-symboli, reprezentujących problemy spychane na margines przez dziesięciolecia. Im silniej zagłębiamy się w koleje rozdziały powieści, tym dalej wchodzimy w sfery trudne i abstrakcyjne; odkrywamy coraz to silniejsze i bardziej niszczące tajemnice. Poznanie wszystkich płaszczyzn tej historii wywołuje szok i niedowierzanie. Patrząc na sekrety osób, które pozornie łączy bliska więź, zaczynamy się zastanawiać, ile podobnych drzemie dookoła nas. Czy nie każdy ma swoje półsłówka, którymi zbywa innych podczas niewygodnych pytań?

Przy tym wszystkim w powieści jest jeszcze jedna wspaniała rzecz – Busquets w całym swoim poetyzmie płynnie lawiruje między emocjami, przechodzi od uniesień do smutku i letargu, a każde z wywołanych i opisywanych odczuć uderza w czytelnika z niespotykaną intensywnością i siłą. Poruszane problemy mogą nas nie dotyczyć, ale jakiś element narracji jest w stanie poruszyć w nas struny, które normalnie pozostają w uśpieniu; co więcej – poruszyć je tak, byśmy doznanie na długo zapamiętali.

Taką prozę chce się czytać. Kolejna wybitna i nietuzinkowa Miotła. Polecam.





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

piątek, 12 grudnia 2014

Miotłowy stosik Kaś (13/2014)

Nie zaczytuję się w Serii z Miotłą namiętnie i ciągle, ale raz na jakiś czas bywa tak, że pod wpływem impulsu (zazwyczaj gdy ktoś mi o niej przypomni), wpadam w ciąg. Kupuję kilka tytułów, czytam je, no i pieczołowicie dostawiam do poprzednich. Nie jest to wielka kolekcja ale jest. Moja własna. Wychuchana o tyle, że mniej lub bardziej pewna. Bo w Serii z Miotłą zawsze znajduję jakiś aspekt kobiecości, coś nowego, nieodkrytego, fascynującego. Tę naturę, te pragnienia, tę cudowną specyfikę. I siłę, mnóstwo babskiej siły. To w przedziwny sposób pomaga.


Alexandra Salmela - 27, czyli śmierć tworzy artystę
Ivana Sajko - Rio bar
Halina Pawlowská - Dzięki za każdy nowy ranek
Petra Hůlová - Czas Czerwonych Gór
Milena Agus - Ból kamieni
Heloneida Studart - Osiem zeszytów
Sara Stridsberg - Fakultet marzeń

niedziela, 12 stycznia 2014

Maryse Condé – "Ja, Tituba, czarownica z Salem"

Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz miałam styczność z tą książką. Już w Bibliotece dla Dorosłych na sławetnej ladzie wypatrzyłam czerwoną okładkę, a chwilę później słowo „Salem” w tytule. Ha! Idealne wpasowanie w moje zainteresowania. Kojarzyłam, że wówczas książka zrobiła na mnie duże wrażenie i teraz, po paru latach, postanowiłam ją sobie sprawić i dołączyć do kolekcji. Z każdą chwilą okazywało się, jak mało z niej zapamiętałam, ale to dobrze – dzięki temu mogłam odkrywać ją na nowo z pełnym zainteresowaniem.

Pierwszy przykuwający uwagę aspekt tekstu Maryse Condé, to pamiętnikowa narracja. Opowieść snuta jest przez samą bohaterkę – Titubę, Murzynkę z Barbadosu, jedną z pierwszych oskarżonych w słynnym procesie o czary z 1692 roku. Choć w książce dominuje fikcja literacka, to jednak sama bohaterka jest postacią rzeczywistą, a wydarzenia przedstawione w książce osadzone są wokół trzonu czasoprzestrzennego, skonstruowanego z dużą wnikliwością w oparciu o fakty historyczne. Takie połączenie pozwala wynieść z czytania coś więcej niż tylko miłe spędzenie czasu. Autorka zgrabnie lawiruje między zdarzeniami, uzupełniając luki w nich zawarte własną opowieścią i wciąga nas w losy pozornie najbardziej zapomnianej postaci związanej z procesami z Salem. Opowieść Tituby zaprezentowana jest na dobrym poziomie. Czytelnik otrzymuje historię dziewczynki zrodzonej z gwałtu, wcześnie osieroconej, a co za tym idzie – niezwykle doświadczonej przez los. To opowieść o silnej, młodej kobiecie, która, mimo prostego spojrzenia na świat i wielu przeciwności, stara się żyć najlepiej jak się da. Do ostatnich chwil niesie pomoc i nawet oczywiste niesprawiedliwości, jakich doświadcza, nie są w stanie złamać jej charakteru.

Jednak nie jest to książka wyłącznie o dziejach Tituby, legendy barbadoskich Murzynów. To także historia wskazująca na genezę fenomenu, jakim jest zbiorowe szaleństwo mieszkańców Salem. Zagadką pozostaje dla mnie, jak kilkorgu dzieciom udało się wywołać tak wielką burzę, kiedy to wszelkie wartości upadły, a dotychczasowi przyjaciele stawali się wrogami i oskarżali się nawzajem, chroniąc własną skórę. Maryse Condé dobrze obrazuje ówczesną społeczność Salem jako podatny na wpływy grunt. Purytańska tradycja i wychowanie w poczuciu wszechobecnego grzechu sprawiły, że o czystość wizerunku dbano obsesyjnie. Emocje, które nie miały bezpośredniego ujścia w zachowaniach, znalazły je wewnątrz ludzi, zatruwając jadem ich serca i umysły. Podobnie jak Tituba zastanawiam się, gdzie wówczas tak naprawdę czaił się Zły? Pomiędzy dorosłymi, łasymi na nieszczęście innych i dostrzegającymi najmniejszy błąd bliźniego? Wśród dzieci, które przez zakazy nie miały możliwości harmonijnego rozwoju i szukały ujścia dla własnej energii? Jedno jest pewne – najmniejsze pole do popisu Szatan miał w celach, gdzie osadzono rzekome czarownice. Te kierowały się raczej wolą przeżycia niż nienawiścią.

Lubię tę książkę za dar opowiadania autorki, ciekawą historię i połączenie faktów z fascynującą opowieścią. To nie jest bajka o złej czarownicy, która dostaje to, na co zasłużyła. Tituba jest raczej znachorką, szeptuchą, która żyje by pomagać innym. Trudno orzec, czy przyczyną jej zguby jest to, że za bardzo lubi miłość, nie mogąc żyć bez mężczyzn, czy raczej zbyt duże zaufanie jakim darzy ludzi w ogóle. W mojej opinii, mimo wielu nieszczęść i bólu jakich doświadczyła, można stwierdzić, że jej życie było pełne, a to, co przeszła, niezwykle ją wzbogaciło. Dzięki temu właśnie jest to ciekawa opowieść, przepełniona sensem i ludzką mądrością. 

czwartek, 2 stycznia 2014

Monika Rakusa - "39,9"

Nie jest tajemnicą, że przerabiam ostatnio wzdłuż i wszerz Serię z Miotłą. Ta książka w ogóle nie miała znaleźć się na mojej półce po tym, jak zobaczyłam niskie oceny na jednym z portali internetowych. Po fazie sceptycyzmu przyszedł jednak czas na podważanie decyzji i ostatecznie – zakup. Ku chwale manii książkowej!

Tytułowe „39.9” nie jest bynajmniej symbolem ciężkiej choroby, a wiekiem bohaterki – dobija ona do przysłowiowej „czterdziestki” i, jak na kobietę w wieku średnim przystało, bardzo się owym faktem niepokoi. W prowadzonym przez siebie dzienniku łączy retrospekcje ze zmartwieniami dnia codziennego – a zmartwień tych niemało: ciało wiotczeje, cera szarzeje, a syn żyje własnym życiem! Ze wszystkim (nawet z przemijaniem) pogodzić się trzeba, a nie jest to łatwe, gdy przez całe życie nie udaje się odnaleźć stabilizacji i zwyczajnie nie ma się w tym wprawy.

W gruncie rzeczy można tę książkę nazwać tekstem o szukaniu własnej tożsamości. Bohaterka od dziecka walczy z tym problemem, najpierw jako córka niepełnosprawnej matki, pasożytującej na społeczeństwie, potem chcąca się wyróżnić nastolatka. W tym okresie dowiaduje się, że jest Żydówką, i choć nie była wychowywana w żydowskiej tradycji i kulturze, identyfikuje się z owym narodem, a zwłaszcza z jego wojennymi, tragicznymi losami. Odnalezienie się społeczeństwie to jednak nie wszystko. Są jeszcze przyjaźnie (nie zawsze udane), samoocena (śmiesznie niska) i rozpaczliwe próby budowania szczęścia rodzinnego.

Styl Moniki Rakusy jest lekki, łatwy i przyjemny. Nie jest to oczywiście lektura na miarę światowej literatury, jednak w moim przypadku idealnie sprawdziła się podczas sześciogodzinnej podróży pociągiem. Treść dała radę w miarę zainteresować, a zabawne tytuły nadawane kolejnym odliczanym dniom pozwoliły czasem się zaśmiać. Ta opowieść o problemach zakompleksionej prawie-czterdziestolatki była miłą odskocznią od rozterek współczesnej młodzieży, które ostatnio zaprzątają moją głowę.

wtorek, 17 grudnia 2013

Mian Mian - "Panda sex"

Pierwszy raz od jakiegoś czasu nie zabrałam się za składanie w głowie opinii tuż po przeczytaniu książki. Pomyślałam, że chciałabym poukładać sobie mój stosunek do niej i łudziłam się, że pójdzie mi to łatwo. Niestety nie. Książka Mian Mian jest specyficzna i nie ułatwia jednoznacznej oceny.

Szanghajska bohema bawi się w najlepsze. Żyją w świecie niecodziennych związków, na swój sposób definiują miłość, zdradę, zazdrość. Wchodzą w relacje, emocje przeżywają w pełni, do bólu, do śmierci. Próbują się zrozumieć, ukształtować, zmieniają się i kreują każdego dnia na nowo. Dyskutują. Funkcjonują w wykreowanych samodzielnie układach z jasnymi zasadami, które skrzętnie łamią. Seks wyodrębniają z życia i całkowicie oddzielają od miłości, która z kolei jest dla nich niemalże mistycznym doświadczeniem. Wmawiają sobie, że są ponad tą sytuacją, jednak w skrytości cierpią z powodu zazdrości, samotności, odrzucenia. Zagłuszają te odczucia i wkładają maski, starannie dobierane dla kolejnych osób.

Fabuła tej książki jest tylko tłem dla niekończących się dywagacji. Umiera przyjaciel, umiera siostra. Kto zabił siostrę? Czy raczej: kto doprowadził do jej śmierci? Tak naprawdę Mian Mian zdaje się w ogóle tym nie zajmować. Historia brzmi, jakby opowiadana była przy butelce wina, z papierosem w dłoni, przez osobę, która troszkę już wypiła. Niby wątek jest, ale mocno oblepiony dygresjami. A może to dygresje przypadkowo mają wspólny tor?

Nie zrozumiałam wielu zabiegów zastosowanych przez autorkę i nie wiem, czy to wina książki, czy mojego odbioru rzeczywistości. Łatwo wpaść w pułapkę i uznać, że jeśli czegoś nie rozumiemy, to jest to wspaniałe, wybitne i nowatorskie (wystarczy spojrzeć na stosunek ludzi do sztuki nowoczesnej). Równie łatwo jest jednak zanegować coś tylko dlatego, że się tego nie rozumie, i to dlatego książka Mian Mian jest tak trudna do jednoznacznej oceny. Dostrzegam u autorki pewien rodzaj psychologicznej wnikliwości, świat szanghajskiej bohemy jest w końcu skonstruowany dobrze, choć moralnie wątpliwy. Nie wiem jednak zupełnie, dlaczego wszystko to podane jest w tak strasznej oprawie. Narracja bardzo utrudniała mi czytanie, choć rozumiem stylistykę dramatu, jako odniesienie do ciągle zakładanych przez bohaterów masek. Jednak dialogi zapisane są męcząco i nie pozwalają ani na moment poddać się wyobrażeniom sceny – stale trzeba być uważnym i sprawdzać, kto co mówi, bo często wypowiedzi jednego bohatera są podzielone, a różne osoby powtarzają te same frazesy, przewijające się w książce po kilka razy.

W przypadku „Panda sex” nawet uporządkowanie myśli nie pomaga w ocenie. Dla mnie to książka przeciętna, niezbyt skomplikowana. Pokazuje ciekawy świat, jednak skonstruowana jest dość nieprzyjemnie. Z pewnością nie jest też pozycją kontrowersyjną, przynajmniej z perspektywy przeciętnego Europejczyka.

sobota, 14 grudnia 2013

Marta Syrwid - "Zaplecze"

Pamiętam czasy, kiedy z pasją korzystałam z miejskiej biblioteki, przerabiając istne tony książek. Pamiętam też magiczny moment, kiedy z biblioteki-dla-dzieci przeniosłam się do Biblioteki Dla Dorosłych. Coś niezwykłego, zupełnie jak wejście w nowy, wspaniały świat. Na początku wyobrażałam sobie siebie wśród półek, jednak prawdę mówiąc chyba ani razu między nimi się nie znalazłam – w zupełności wystarczała mi lada, na której odkładane były świeżo zwrócone egzemplarze. Zawsze odnajdywałam tam coś wartego uwagi i to właśnie w tym miejscu nauczyłam się, że miotła na okładce jest gwarancją ciekawej historii wewnątrz.

To było kilka dobrych lat temu, a ja miałam w tym czasie sporą przerwę od podobnej literatury. Teraz, gdy w kilku miastach Seria z Miotłą znalazła się w promocyjnych koszach, postanowiłam odświeżyć nieco swoją wiedzę na temat tych książek. Specyfika opisu okładkowego przyciągnęła mnie do „Zaplecza” Marty Syrwid i, muszę przyznać, było to spotkanie nader udane.

Jest to książka z gatunku tych realistycznych aż do bólu, mających pokazać sytuacje, z którymi styczność możemy mieć na co dzień. Jeśli ktoś kiedyś zastanawiał się, jak się niszczy poczucie własnej wartości i wpędza, na przykład, w zaburzenia odżywiania, „Zaplecze” mogłoby służyć jako antyporadnik. Z opowieści Klary punkt po punkcie możemy wypisać czynniki składające się na jej stan, tak jasno wszystko jest tu opisane. Czasem myślę – może zbyt jasno? Wyznania bohaterki są bardzo szczere, choć chaotycznie przedstawione. To rodzaj monologu, czy raczej dialogu z samą sobą, gdzie myśli uzewnętrzniane są dokładnie tak jak płyną. Ciężko przywyknąć do takiej narracji, jednak warto – obraz bohaterki, który się z niej wyłania, jest bardzo dobrze skonstruowany.

Klara to młoda kobieta, która od dzieciństwa walczy z brakiem domowej akceptacji. Żyje w rodzinie, gdzie stosowana jest wobec niej przemoc, a pojedyncze chwile radości przeplatają się z bolesnymi wspomnieniami, które, jak wiadomo, dużo lepiej zapadają nam w pamięć niż te pozytywne. Bohaterka przez całe swoje życie stara się udowodnić ojcu, że jest warta jego uwagi i miłości, zdaje się jednak wiedzieć, że dążenia te są bezsensowne. Wciąż stawia sobie nowe wymagania i szuka poczucia kontroli tam, gdzie jest w stanie je wyrazić – w sprawach żywienia. To jej bunt przeciwko ojcu, tak okrutny dla samej siebie, a jednocześnie będący rozpaczliwą próbą udowodnienia, że jest coś warta.

Jednak życie Klary to nie tylko konflikt z ojcem. To także matka, która broni jej w trudnych chwilach, dopóki na świecie nie pojawia się młodszy brat. To ciotka, krytycznym okiem patrząca na żywienie Klary. To także „przyjaciółka” z dzieciństwa, okrutna i odpowiedzialna za wiele przykrych momentów.  Wiele osób, które są dookoła niej, a które w żaden sposób nie próbują pomóc Klarze uporać się z problemem. W „Zapleczu”, w odróżnieniu od innych książek o podobnej tematyce, nie znajdziemy historii o wyjściu z choroby, o hospitalizacji, o walce o życie. Tu bohaterka sama sprawuje kontrolę nad swoją chorobą, przynajmniej pozornie.

Sceny, ujmowane przez Martę Syrwid, oraz specyficzny sposób wyrazu, jakim jest potok myśli, składają się na dobre przedstawienie osoby z zaburzeniami odżywiania. Obrazy, jakimi operuje autorka są bardzo prawdziwe i pozwalają zrozumieć bohaterkę, a sama historia wzbudza emocje, dokładnie tak, jak powinna. To nie jest książka fantasy. To opowieść o czymś, co naprawdę każdego dnia dzieje się całkiem blisko nas.