Nie czytam erotyków. To wyznanie, zalatujące desperacją w
obliczu książki, o której właśnie będę mówić, jest tu kluczowe o tyle, że jak
dotąd w swoim postanowieniu trwałam – od czasu sławetnej lektury 50 twarzy
Greya (której dokonałam w wersji oryginalnej, co by tłumaczyć się, że
przynajmniej podszkoliłam seksuologiczny angielski branżowy) zawzięłam się w
sobie, zaszufladkowałam owe książki jako nie dające żadnej przyjemności i po
prostu dałam sobie z nimi spokój. Trudno mi powiedzieć, co tak naprawdę skłoniło
mnie do sięgnięcia po Barwy miłości (albo nie chcę się przyznać sama przed
sobą), w każdym razie… przetrwałam. A o własnych doświadczeniach opowiem Wam za
chwilę.
Jak tu nie mówić, że naszym życiem żądzą przypadki? Do
młodziutkiej amerykanki Grace uśmiechnął się los – udało jej się zakwalifikować
na prestiżowe praktyki w Londynie. Gdy dociera do miasta, zna w nim tylko jedną
osobę – szefa firmy, w której ma pracować. No, może nie dosłownie, bo Jonathana
Huntingtona nie spotkała nigdy osobiście, zna jednak jego wizerunek dostępny w
Internecie. Gdy właśnie ten mężczyzna staje na jej drodze na lotnisku,
dziewczyna nie może uwierzyć w swoje szczęście – jak to możliwe, że sam
dyrektor wyprawił się właśnie po nią, zwykłą praktykantkę? Szybko jednak okazuje
się, jak wielka była to pomyłka i jak poważne będzie miała konsekwencje; Grace
została zauważona i przekroczyła próg świata, w którym obowiązują trudne do
przyjęcia zasady…
Mam wielki, wręcz ogromny problem z oceną tej książki.
Historia sama w sobie od pierwszej do (prawie) ostatniej strony jest prosta i
przewidywalna – zdarzało się, że kilka kartek wcześniej wiedziałam, w jaki
sposób potoczy się akcja. Konwencja gatunku jest tutaj bardzo wyraźna. Podobnie
ma się sprawa z główną bohaterką, która jest dziewczęciem do bólu naiwnym i
momentami niezbyt rozgarniętym. Chwilami łapałam się za głowę obserwując jej
postępowanie, innym razem moje myśli odpływały w kierunku rozważań, co by było,
gdyby w łóżku Huntingtona znalazła się jakaś bardziej wyrazista postać. Tak –
nie polubiłam Grace, nie współczułam jej i gdybym mogła, zdecydowanie
podmieniłabym ją na jakąś myślącą osobę. Z drugiej jednak strony znów kłania
nam się konwencja, która każe do tekstu wprowadzić młodą, niedoświadczoną
dzierlatkę – z tym zamysłem trudno dyskutować. Dla odmiany podobało mi się to,
że postać Jonathana nie jest pozostawiona sama sobie i pojawiają się zalążki
historii, która ukształtowała jego obecną postawę; za to naprawdę duży plus.
Mimo wszystko uważam, że powieści powinno się oceniać w
kontekście gatunku, którym są i tego, czego od nich wymagamy. Barwy miłości nie aspirują do miana literatury wysokiej i stworzone zostały po to, żeby w ten
czy inny sposób czytelnika bawić, a ta akurat funkcja wypada u nich dość dobrze.
Opowieść angażuje czytelnika, wzbudza emocje i absolutnie się nie dłuży –
spędziłam nad nią niewiele czasu i całkiem nieźle się bawiłam. Zdarzało mi się
wpadać w niekontrolowany chichot, nie poczułam się specjalnie pobudzona, jednak
nie mogę też powiedzieć, że funkcje rozrywkowe zostały spełnione całkiem
przyzwoicie.
Konkluzja płynąca z mojego tekstu jest taka – na pewno
lepiej sięgnąć po Barwy… niż po sławetne 50 twarzy Greya, przynajmniej w
moim odczuciu. Lektura jest równie nieskomplikowana, bohaterka zakochana do
obłędu, a historia momentami mocno przewidywalna, ale autorka nadrabia to
znacznie lepszym stylem i ogólnie nienachalnym klimatem. Przez większą część
lektury miałam wrażenie, że czytam całkiem zwyczajny romans i gdyby nie
wydarzenia z samego końca, trwałabym w tym przekonaniu, przymykając oko na
pojedyncze sceny erotyczne. O dziwo przeżyłam i w większości odczucia mam
pozytywne – może nie będę chciała do tej lektury wracać, ale kolejna część..?
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.
Premiera 8 kwietnia!
Premiera 8 kwietnia!