Obserwatorzy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prywatne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prywatne. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 marca 2023

Dziewczyna disco polo (2)

Kontynuując wątek, chciałabym najpierw skupić się na strojach estradowych idoli muzyki disco polo. Generalnie Zenek Martyniuk i obecnie Sławomir Świerzyński oraz kilku pozostałych, hołduje  strojowi prostemu: biała, albo czarna koszula z  rozpiętym  kołnierzykiem, jednokolorowe spodnie i marynarka. I właśnie marynarki stają się clou występu. Obok czarnych, bardzo ciemnych granatowych rzadko pojawiają się bordowe i ciemnozielone. Najczęściej są to marynary błyszczące złotem, albo srebrem, połyskujące kryształkami, szyte z bardzo ozdobnych materiałów: lamy, aksamitu, atłasu. Pamiętam, iż wcześniej Idol S. Świerzyński dawniej występował w bliżej nieokreślonych kapotach/katanach w dziwnym  kolorze. 

A tak a propos Idola: śpiewał na imprezie urodzinowej Bartosza Rybaka, współpracownika ministra Czarnka. Nie dość, że zaproszeni goście otrzymali darmowe wejściówki i zmierzyli się najpierw z wielką sztuką (nie kupując biletów) obejrzawszy w Operze Wrocławskiej "Cyganerię" Giacoma Pucciniego, to następnie wzięli udział w zamkniętej imprezie urodzinowej na scenie opery! I tu znalazło się pole do popisu dla Idola - zaśpiewał "Majteczki w kropeczki". Ruszyła lawina: media rozpoczęły batalię, że jak to! że opera! że kolebka sztuki!  że złamane zostały zasady bezpieczeństwa! że na scenie są zapadnie, a tu... "Majteczki w kropeczki". Stanowisko straciła dyrektorka opery Halina Ołdakowska. Minister Czarnek poszedł w zaparte: "nie było żadnego występu Bayer Full. Nie słyszałem tam ich piosenki, choć jak wielu lubię też taką muzykę". No cóż jeden zaręcza się na dole w kopalni węgla kamiennego, inny świętuje urodziny w operze. 

https://www.fakt.pl/polityka/majtki-dla-przemyslawa-czarnka-chodzi-o-afere-opera-plus/6qt6s99

Przy okazji można wspomnieć też o niewypale pana Zenona. Ponoć 20 lutego miał  ze swym zespołem "Akcent" dać koncert w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu na "Zakończenie karnawału z Zenonem". Ostatecznie koncert w tym miejscu odwołano, o czym poinformował jeden z radnych na sesji Rady Miasta.

Ale miałam o strojach idoli. I tu najbardziej w oczy rzucają mi się dwa zespoły "Boys" i "Weekend" z Radkiem Liszewskim. Ci pierwsi ze swoim solistą Marcinem Millerem bardzo wczuwają się w swój sceniczny wizerunek i występują np. w garniturach w kolorze żółtym neonowym, w marynareczkach ciemnych z białymi kieszeniami, albo jasnych z ciemnymi lamówkami. Niekiedy są to stylizacje wojskowe, albo kombinezony (przypominające kombinezon montera). Ciekawa na swój sposób stylizacja to: wydrukowane litery na koszulkach poszczególnych członków zespołu układające się w słowo: B O Y S. Nie da się nie zauważyć zespołu, który na scenie prezentuje się w tych swoich estradowych "uszytkach".

Natomiast Radek Liszewski "zabija" marynarkami  z dużymi aplikacjami umieszczonymi asymetrycznie tzn. tylko po prawej, lub lewej stronie. Pojawiają się marynarki stylizowane na mundur z szamerunkiem, ale niekoniecznie służącym do zapięcia, czasem zdarzają się ozdobne pagony lub pagony z frędzlami. W ogóle stylizacje na galowy mundur bliżej nieokreślonych służb cieszą się dużym powodzeniem.

Hmm, rozumiem że jest to takie sceniczne emploi...

poniedziałek, 20 lutego 2023

Dziewczyna disco polo (1)

W TVP zmienił się prezes. Wyraźnie można zobaczyć, że NOWY nie gustuje w muzyce disco polo, gdyż liczba  programów z gwiazdami tejże muzyki zdecydowanie spadła. Nie ma ci już tak często występującego, jak dawniej, naczelnego gwiazdora Zenka Martyniuka, o którym film był zdecydowanym gniotem. Nie pojawia się także Bayer Full z Sławomirem Świerzyńskim śpiewającym na podsumowaniu wszelkich imprez muzycznych, a nawet patriotycznych: … Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna... Naturalnie zamysłem tej rytmicznej piosenki miało być połączenie pokoleniowe Polaków oraz młodych par, ale idąc dalej, możemy też mówić o połączeniu Polaków o różnych przekonaniach politycznych, zainteresowaniach kulturalnych, preferencjach seksualnych - itd. itd. i dalej... Upojeni muzyką... i nie tylko, Polacy chętnie łączą się na takich koncertach, a także po nich...

Zamysł tego posta (który, zdaje się, rozrośnie się na kilka odcinków) powstał jeszcze w czasie zdecydowanie letnim, kiedy to pomieszkiwaliśmy w Zagórzu i tam odcięci od świata, po dniu ciężkiej harówki niekiedy włączaliśmy telewizor. Jako, że mamy tam jedynie słuszną telewizję czyli głównie programy TVP, a w porywach TVN i Polsat, zmuszeni byliśmy oglądać głównie telewizję tę "słuszną". Oczywiście pod warunkiem, że dało się cokolwiek pooglądać. Telewizor nie odbierał, kiedy sąsiedzi na posesji obok, dokładnie o 20.30 zaczynali kąpiele w jacuzzi. Tak jakoś zakłócało impulsy telewizyjne, że u nas  ekran był czarno-biały, pasiasty lub gwiaździsty, a dojmującym dźwiękiem z zewnątrz było buczenie (maszynerii) i radosne pokrzykiwanie sąsiadów pijących, w tym swoim dmuchanym jacuzzi, jakieś winko (my niestety spożywaliśmy wykonany przeze mnie cydr). Wtedy, ani żadnego filmu, ani koncertu  z Wakacyjnej Trasy Dwójki nie było nam dane obejrzeć. Jednak, kiedy sąsiedzi wrócili do Holandii (tam pracują) nastawał czas bez jacuzzi i uff: telewizja nasza! Ale znów pod warunkiem, że antena umieszczona na pokaźnym drągu wyłapała impulsy tv... 

A sporo tych letnich programów było, nawet na tych kilku kanałach.  Przez cały tydzień "leciały" jakieś miałkie seriale miłosne - zwykle tego nie oglądaliśmy, bo lato wynagradzało - w porywach - pięknymi  wieczorami i żal było siedzieć wieczorem w domu. Lepiej popiec kiełbaskę na patyku w nowym kręgu ogniskowym i śpiewać fałszywie piosenki z czasów młodości. Całe serce wkładaliśmy w te pieśni i tak powtarzalny repertuar: "A wszystko te czarne oczy", "Hej, hej sokoły" poprzez piosenki partyzanckie, harcerskie i biesiadne. Moją ulubioną, jeszcze z przedszkola, jest "Czerwona róża, biały kwiat". Tak się składa, że całości nie zna, ani mąż, ani córka, więc na mnie spoczywała odpowiedzialność wyśpiewania tej piosenki do końca. A słuchu muzycznego to  ja ci nie mam, no nie mam. Drzeć się tam mogliśmy do woli, bo z trzech stron otulający nas las nie pozwalał nieść w przestrzeń naszych popisów wokalnych. 

A w telewizji weekendowe  koncerty jak nie we Włocławku, to w Zabrzu, albo w jakimś Augustowie!  Mąż mój - wielbiciel muzyki disco polo nie potrafił przeboleć, że nie zawsze wysłuchał Zenkowych przebojów, szczególnie ulubionych: "Przez twe oczy zielone" czy "Życie to są chwile".  Z perspektywy czasu myślę, że ta muzyka była w miarę, bo teraz katuje mnie (wstyd powiedzieć) ludową muzyką niemiecką. Wynalazł sobie mój małżonek jakiś kanał, gdzie śpiewają artyści (dla mnie rodem z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych ubiegłego wieku), pieśni ludowe, jodłują, grają w ludowych kapelach.  Ubrani są w elementy niemieckiego saksońskiego stroju ludowego. A jak akcja dzieje się w górach, w tle iskrzy się śnieg, to dominują swetry we wzory norweskie o klasycznych fasonach z przeszłości. (Ja, to głównie na te swetry patrzę). Wszystko to jakieś takie trącące myszką, czasem wzbudza we mnie nostalgiczne wspomnienia fotografii z ubiegłowiecznych niemieckich żurnali z modą m.in. dziewiarską.

W deszczowe dni spragnieni informacji oglądaliśmy TVP 24. I tu zdecydowanie nie byłam w stanie wytrzymać psychicznie. Miałam do wyboru: siedzieć w cieple, popijać herbatkę, zagryzając batonikien (co później przełożyło się na wzrost wagi), albo udać się do starej chałupy, gdzie ziąb i wilgoć dawały w skórę i tam słuchać radia (przeważnie ZET). Zostawałam więc w luksusowym, cieplutkim pomieszczeniu i słuchałam nachalnych bzdetów prowadzących TVP 24. Najlepsze jednak były weekendowe występy pani Ogórek i pana Jachimowicza. Jak tych dwoje potrafiło prowadzić program! Smutno mi się zrobiło, kiedy nagle pani Ogórek porzuciła pana Jachimowicza i ten zaprezentował się z nową partnerką (naturalnie antenową, nie wnikam wszak w prywatne życie prezentera). I ciągle otwierały mi się coraz szerzej oczy ze zdziwienia... W rzeczywistości nie udało mi się uzyskać pięknych, szeroko otwartych oczu, gdyż zmęczone za szkłami okularów, za nic nie chciały stać się takie przepastne, by ktoś mógł się w nich utopić...

I tak to zamiast dojść do meritum, wdepnęłam w dygresje...

Do zasadniczego tematu, którym jest dziewczyna disco polo może dojdę w następnym odcinku.


sobota, 30 czerwca 2018

Ostatnia prosta

Oto pożegnalny bukiet w stylu rustykalnym:


Otrzymałam go od współpracowników odchodząc na emeryturę.

 
Cudne: kwiaty, trawy, a nawet owoce niektórych roślin.
Nie zmieścił mi się do żadnego wazonu! Musiałam zaadaptować... wiadro.
 
 
Przede mną ostatnia prosta.

poniedziałek, 1 stycznia 2018

Powrót

Żegnam 2017 r. bez żalu, raczej z ulgą, że w końcu odszedł. Naznaczony licznymi chorobami i niesprzyjającymi zdarzeniami w rodzinie, nie kojarzy się zbyt dobrze. Pamiętam, że na przełomie 2016 i 2017 roku  życzyliśmy sobie, żeby nie był gorszy od poprzedniego. Był. Mam nadzieję, że w tym 2018 r. zła passa opuści naszą rodzinę.

Jedynym jasnym promykiem były narodziny naszej drugiej wnuczki Melanii.

Mam za sobą dużo trudnych dni. Niewiele też działałam robótkowo. Kontuzja ręki przeciągnęła się niemal do końca roku. Samo złamanie wygoiło się dość szybko. Jednak uszkodzeniu uległy nerwy. I tak w czerwcu miałam operację wyciągania drutów zespalających kości. Już myślałam, że  się poprawi i zacznę odzyskiwać sprawność dłoni. Niestety dobrze było może z tydzień, a potem cierpniecie i drętwienie bardzo dawało się we znaki. Wizyty u neurologa, ortopedy, czekanie na badanie przewodnictwa nerwów w dłoni,  doprowadziły do potwierdzenia diagnozy (mojej), że cierpię teraz na cieśń nadgarstka.  Jak się okazało stan nerwów był taki, że należało operować jak najszybciej po raz kolejny (nie było pewności powodzenia). I znów dochodziłam do siebie (tzn. ręka dochodziła) dwa miesiące. Tym razem dłoń bardzo oszczędzałam, bałam się kolejnych powikłań. Zresztą w poprzednich miesiącach z powodzeniem przestawiłam się na lewą rękę: wykonywałam nią  prawie wszystkich czynności,: dźwiganie zakupów,  nawet jedzenie sztućcami, odkurzanie, sprzątanie itp.).Obecnie jest jako tako: cieśń ustąpiła, ale okazało się, że mam tzw. trzaskający  (strzelający) palec - raczej palce: serdeczny i piąty. Mogły zostać zoperowane przy cieśni, ale wtedy sobie nie uświadamiałam, że coś się dzieje. Po prostu nie wiem czy już były objawy, czy zauważyłam je po operacji. Na razie jakoś funkcjonuję, może w przyszłości zdecyduję się na kolejny zabieg. Ponadto z lewą dłonią dzieje się podobnie - mam już objawy cieśni. Generalnie dłonie są dość słabe jeszcze np. nie odkręcę sobie samodzielnie zakrętki z butelki z wodą, nie zacisnę mocno w pięść.
Powyższe perypetie zdecydowanie wykluczyły działania dziewiarskie. Kocyk dla Meli robiłam na drutach  prawie osiem miesięcy.  Po prostu się nie dało. Dłoń cierpła, bolała i czasem udało się przerobić 2-4 rzędy.  Skończyłam, kiedy dziecko było już na świecie, a zaczynałam mając jeszcze rękę w gipsie.
Stopniowo zaprezentuję moje nieliczne  robótki wykonane w tym czasie. Na razie kocyk i ośmiorniczka dla malutkiej.

 Włóczka "Grażka"; 100% akryl, 120m/50 g; druty 3,5 mm; zużycie 350 g


Kocyk został spersonalizowany: otrzymał naszywkę z imieniem Meli:



Czas wracać zarówno do równowagi psychicznej, codziennego życia i blogowania. Jest to trudne po takim czasie, jednak mam nadzieję na stabilizację życiową i spokój.


PS. Nigdy jednak nie można ufać, że będzie OK.
Dzisiaj uciekł nam Hirek. Wpis przygotowałam przed południem, ale nie zdążyłam opublikować. Potem pojechaliśmy na działkę, jakoś  nie chciało mi się iść z psami (codziennie chodzę po kilka kilometrów). Zamierzałam pospacerować (nie chodzić daleko) po ogrodzie i lesie. A Hiruś, który został u nas na ferie zimowe, zdążył w ogrodzie siknąć kilka razy, zwalić kupsko na kretowisko i zanim się obejrzałam, pobiegł za Tolą w las. Prawie natychmiast zaczęłam go wołać. Tolka wróciła po 10 minutach. A tego łapserdaka nie było - darliśmy się z mężem na zmianę: "Hirek". Obeszłam kawał lasu. Zapadał zmrok. Postanowiliśmy, że ja wrócę do domu, a mąż zostanie do 20.00, będzie czekał i nawoływał. Kiedy już byłam w domu - mąż zadzwonił, że nicpoń wrócił. Nie było go prawie  dwie godziny. Kiedyś w lecie nam tak uciekł, ale wrócił po niecałej godzince. A tu już szybko zapał zmrok, zaczął padać deszcz. Wsiadłam w auto i pojechałam po nich. Brudny był po same uszy, zmęczony. Już zastanawiałam się jak go jutro szukać, że może zawiozę męża o siódmej rano, żeby szukał. Zastanawiałam się nad ogłoszeniami... 
I co robić z łobuzem: niewybiegany dokucza w domu, zaczepia Ifę, rozrabia. Kiedy biorę na wybieg: czasem ucieka. 

A teraz dokucza mi zdarte gardło. Diabli wzięli plany spędzenia spokojnego popołudnia.

W nowym roku 2018 życzę Wszystkim moim Czytelnikom 

 braku problemów, dużo zdrowia 

oraz zadowolenia z życia.

sobota, 19 listopada 2016

Nie mam pomysłu na tytuł posta

Zaprzyjaźnione czytelniczki mojego bloga pytają o powód milczenia. No zamilkłam... Każdy dzień jakoś odsuwał chęć napisania czegoś na blogu. Kiedy robi się przerwę, a ona się wydłuża, coraz trudniej wrócić. Nie cierpię na brak tematów, temat zawsze się znajdzie. Tylko trudno zabrać się za działanie. Ta szybka, ponura, zimowa jesień bardzo negatywnie na mnie działa. Jestem człowiekiem lata i słońca - to mój żywioł (chociaż urodziłam się w lutym). Kiedy trwają długie dnie, świeci słońce  - żyję. A ten czas bezsłoneczny, ponury - odbiera mi chęć działania. Czas się rozłazi, niby powinnam go mieć więcej (odpada praca w ogrodzie), jednak wykorzystuję go nieefektywnie. Ciśnienie około 100/60 pozwala tylko na przetrwanie. Nieustannie mi zimno - wkładam w domu bluzy polarowe i futrzane kapcie ( już!). Chyba dopadła mnie depresja jesienna... Bo przecież jest jak zwykle: praca, zajęcia domowe, treningi, gotowanie, robótkowanie z doskoku. Ale gotować mi się nie chce, robótkować mi się nie chce, nawet mniej spędzam czasu przed komputerem. Owszem pilnuję pracy i treningów - no i idę (do tej pracy i do klubu fitness). Efektów robótkowych nie mam: co zacznę jakiś projekt, udziergam do pewnego etapu - to porzucam, albo pruję. Nic mi się nie podoba (a to do mnie niepodobne). A tu trzeba zacząć produkcję jesienno-zimowej odzieży...
Mam nadzieję na poprawę aury - już dzisiaj było cieplej (acz bez słońca), a co za tym idzie i nastroju. Tymczasem kupiłam sobie w "Biedronce" kubki w dzianinowy wzorek, o taki:


Dodatkowo to komputer jakoś "muli" i strony kiepsko się otwierają. Wyczyściłam historię przeglądania, a poprawa mierna. Więcej się nie znam, nie wiem co tam jeszcze mogę zrobić?
Ech - nieoptymistyczny wpis, jak cała otaczająca nas rzeczywistość...

piątek, 2 września 2016

Drogie Panie,

Szanowne Czytelniczki - nie spodziewałam się tak licznego i tak miłego odzewu na moje marudzenie. Cieszy, cieszy bardzo, że blog jest czytany, a nawet ulubiony przez część Czytelniczek. Dziękuję za tak liczne słowa wsparcia, optymizmu i radości. Witam też nowych obserwatorów. Jest mi niezmiernie miło. Część Pań zadeklarowało stałą tu obecność u mnie, chociaż stwierdziło, że raczej rzadko zostawiają komentarz lub wcale. Wiem, wiem sama tak mam - niekiedy przemykam przez interesujące mnie blogi i nie piszę, nie ma czasu, nie ma nastroju na zostawienie śladu po sobie. No cóż - życie biegnie bardzo szybko i wiem, że inni mają podobnie.

Dziękuję też za tak liczne życzenia zdrowia dla mojej mamy. Mam nadzieję, że tej zimy uda nam się w końcu uporządkować najstarsze zdjęcia rodziny (tylko mama wie, kto na nich jest) i podpisać. To dlatego między innymi ważne jest, by mama nadal była w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej. Jakoś teraz dopiero te rzeczy stały się dla nas istotne, dawniej o tym nie myśleliśmy...

Nie zamierzam ogłaszać, że blogować nie będę (jak się zdarza niektórym osobom), ja będę, bo bardzo to lubię - a przerwy w pisaniu postów wynikają po prostu z braku czasu. Wszystkie działania to kwestia wyboru. Bo, albo np. porobię na drutach, albo potrenuję, albo opracuję post na bloga... A w końcu jest też jakieś życie w realu i wszystko co się z nim wiąże: rodzina, praca, sprzątanie, ogród itd.

Wiem, że "życie w sieci" nie jest łatwe. Różnie bywa - czasem narażamy się na jakieś niewybredne komentarze, zaczepki; chociaż taki "bolżek" (utworzyłam sobie neologizm - zdrobnienie od słowa blog), właściwie to płotka w sieci (internetowej). Czasy największej popularności ma już za sobą, kiedy to odwiedzało mnie po 2-3 tys. czytelników dziennie, a rocznie dochodziło do 800 tys. (2013 r.). Od tego czasu popularność bloga systematycznie spada, by w minionym roku uplasować się na poziomie lekko ponad 400 tys. odwiedzających. Nie da się długoterminowo utrzymywać na wysokim poziomie - bo zwyczajnie prowadzenie sensownego bloga wymaga czasu. Poza tym powstaje tyle interesujących nowych witryn i blogów, że ludzie zwyczajnie nie mają czasu na odwiedzanie wszystkich. Przecież nie można  żyć tylko w sieci - jest życie realne, które powinno być ważniejsze (każdy sam powinien wyważyć sobie proporcje).
Zdaję też sobie sprawę, że nie należę do osób zbyt wylewnych, jeżeli chodzi o kontakty międzyludzkie, jednak mam nadzieję, że taka konwencja bloga jest do przyjęcia przez moich Czytelników.
Pozdrawiam Wszystkich serdecznie - dziękuję, dziękuję z całego serca.

niedziela, 10 maja 2015

Jestem w nieustannym niedoczasie

oczywiście nie w znaczeniu szachowym, ale życiowym. Nawarstwiają się obowiązki i zawsze  jest coś pilniejszego do zrobienia. A więc praca zawodowa, praca w ogrodzie, gdzie jak zawsze jestem nieodrobiona, w domu coś trzeba zrobić (zgotować, wyprać, wyprasować itd.), pilnować swoich treningów i w końcu brakuje czasu na blogowanie.




Gdzieś skasowały się zdjęcia zrobione w ogrodzie wczoraj, kiedy  jeszcze świeciło słońce, nie ma fotek bolerka zrobionego dla Wandzi. Brakło czasu na opracowanie zdjęć z wycieczki w Pieniny... Wczoraj zamierzałam przygotować post o wycieczce- skończyło się zapoznawaniem z aplikacją Endomondo - wprawdzie nie biegam, ale jest dla mnie przydatna, jeżeli chodzi o treningi fitness i chodzenie.  Dlatego dziś tylko starsze zdjęcia wiosenne i nasze pieski:

 

sobota, 7 lutego 2015

Zimowy spacer

Lutowa zimna jest zmienna, w jeden dzień piękne, wysokie słońce, następny pochmurny, zamglony śnieżny. Zwierzętom zła pogoda nie przeszkadza. Szaleją po śniegu niezależnie od aury. Ostatni spacer w nieco mglistej i śnieżnej aurze:
 







Na zakończenie rzucanie patyków do wąwozu oraz zachęcanie Ify, by wspinała się po stromej ścianie i te patyki przynosiła. Psicy ciężko rozstać się ze zdobyczą - oddaje przekupiona psim ciasteczkiem. Potem znów rzucam patyk i historia się powtarza.




poniedziałek, 8 grudnia 2014

Moje zmagania cd.

Wiem, wiem, że przynudzam o cukrzycy. Jednak dziś chciałabym się trochę pochwalić. Pod koniec listopada doczekałam się na wizytę u diabetologa. Zapisał mi plik badań. I z wyników jestem bardzo zadowolona. Na początek cholesterol (20 lat miałam podwyższony i nic go nie ruszało), teraz w normie i całkiem niezły HDL i LDL, trójglicerydy spadły do dolnej granicy normy. I to co najważniejsze: glukoza na czczo z krwi żylnej: 86. W domu borykałam się z glukozą poranną - jakoś nie chciała zejść poniżej 100 (teraz w porywach się zdarza). Oznacza to, że być może glukometr ma jakąś granicę błędu. W ciągu dnia cukier nigdy nie skacze mi powyżej 140 (oczywiście bardzo się pilnuję z jedzeniem). HbA1c - 6,5% - dążyłam do tego wyniku. Są i nieco gorsze wskazania - za wysoki poziom mocznika we krwi (muszę jeść mniej białka) oraz gorsze wyniki badań prób wątrobowych - co oznacza kiepską pracę wątroby (tak podejrzewałam). Badania pepetydu C  - na razie w Sanoku niemożliwe (nie robią), muszę jeszcze zadzwonić do jednego z laboratoriów. Ma pomóc w doborze leków (stężenie peptydu C we krwi odpowiada stężeniu wydzielanej insuliny). Krótko mówiąc, wyrównałam cukrzycę w ciągu 4,5 miesiąca od diagnozy. Oczywiście należy pamiętać, że samo nie przyszło: dieta (zero cukru, zero tłuszczu - poza roślinnym), dużo ruchu. Tak brzmi bardzo, bardzo skrócona recepta. Jestem żywym dowodem, że można, jeżeli się tylko chce. No i dodam jeszcze, że jest mnie mniej o 15 kg.

czwartek, 20 listopada 2014

Komentarz do komentarzy posta z 19.11.2014 r.

Zacznę od ciapary. Agnieszko to jest kot. Wracałam z "dziewczętami", znaczy się z psicami już niemal o zmroku, kiedy wypatrzyły kota. Kocisko ewakuowało się na wysokie drzewo, one szczekały pod. Cyknęłam fotkę - nie wiedziałam co wyjdzie. A po zrzuceniu zdjęć na komputer okazało się, że oczyska kocie wyszły niesamowicie...
Ula - jak sama potwierdzasz, zmiany w kuchni wpływają dobrze na wszystkich domowników.
Utkane z pasji - ja nie cierpię i nie przeżywam żadnego dyskomfortu z powodu zmiany trybu odżywiania, po prostu tak postanowiłam i już. Przecież jak setki osób w podobnej sytuacji, jeśli zechcę, mogę złamać swoje postanowienia. Życiem cieszę się bardziej, niż poprzednio: mogę w końcu kupować mniejsze rozmiary ciuchów i ubierać się modniej, zaczęłam ponownie robić bardziej staranny makijaż (jak byłam gruba - to jakoś mi się nie chciało), mam zdecydowanie lepszą kondycję fizyczną, nie dokucza mi ból stóp (bolały mnie przez ostatnie 10 lat - okresowo tak, że kiedy pomyślałam, że mam wstać z fotela i iść - to mnie to przerażało), nawet kręgosłup już tak nie dokucza jak dawniej. Jedyny minus - to niestety zmarszczki, przydałby się botoks (żart).
Mario - pigwowca mam w ogrodzie. Dawniej z owoców robiłam soki i nalewki. W tym roku wykorzystałam dla siebie. Owoce wyczyszczone z gniazd nasiennych zostały starte (przepuściłam pigwę przez przystawkę do maszynki do mięsa - grube oczka) i włożyłam do słoików, mocno ubiłam, zakręciłam i zagotowałam słoiki. Po otwarciu trzymam w lodówce i dodaję do czego mi tam pasuje. Pigwa ma mnóstwo witaminy C. Kiedy mogłam, piłam sok (z cukrem) do herbaty.
3nereida - na razie świadomie jeszcze nie sięgam po czekoladę (w szafce jest), wiem, że można od czasu do czasu zjeść gorzką 70-80%, ale jeszcze nie.
Zielone koktajle są wspaniałe - te moje to wersja uboga. Jednak jeżeli nie cierpi się na cukrzycę, można je robić na bazie soku jabłkowego, jogurtu, różnego mleka (kokosowe, owsiane itp.), z bananem, który zupełnie zabija smak np. selera naciowego. Tu znajdziesz różne przepisy - niektóre kompozycje są bardzo smaczne. Potem już nie trzeba przepisów - człowiek sam komponuje różne napoje. Jest to niewątpliwie bomba minerałów i pierwiastków potrzebnych organizmowi.
Ewo - już bez zbytniego dyskomfortu nie jem ciast i słodkiego; teraz np. zauważam, że owoce są bardzo słodkie. Czasem mąż ma ochotę na coś słodkiego i biegnie do cukierni - zawsze pyta czy mi coś kupić. Po prostu nie jem i już.
Ogólnie drogie Panie - proponuję, by tego sposobu odżywiania nie nazywać dietą, a określić mianem zdrowego odżywiania. Generalnie to takie jedzenie i ćwiczenia fizyczne - to nic innego jak prowadzenie zdrowego trybu życia.

środa, 19 listopada 2014

Moje zmagania cd.

Napisałam wcześniej, że sukcesem w zwalczaniu cukrzycy typu 2 jest utrzymanie następujących proporcji:  30% leki, 30% dieta, 30% wysiłek fizyczny, 10% samokontrola. Leki wszystkiego  nie załatwią, pacjent musi zachować samodyscyplinę zarówno w jedzeniu, jak i dawkowaniu sobie ruchu. Być może zabrzmi to paradoksalnie, ale pomimo zdiagnozowanej i leczonej cukrzycy generalnie czuję się znacznie zdrowiej. Straciłam na wadze 14 kg i nie odczuwam, żadnego dyskomfortu wynikającego ze zmiany w trybie odżywiania się. Owszem musiałam się uczyć przez ostatnie kilka miesięcy, co jeść należy, a czego nie, jakie produkty ograniczać czy też rezygnować z nich całkowicie, a jakie nowe wprowadzić do diety. Przyzwyczaiłam się już do nowego modelu odżywiania, bez zbytniego poczucia wyrzeczenia odmawiam w towarzystwie zjedzenia kawałka smacznego ciasta...
Dziś chciałabym napisać o tym co jadam, czyli przedstawić przykładowy jadłospis. Przyznać muszę, że nie ograniczam się specjalnie z jedzeniem i jem 5-6 razy dziennie. Staram się pilnować stałych godzin posiłków, jednak życie nie zawsze to umożliwia.
Śniadanie: owsianka na mleku (składniki: 1 szkl. mleka, 2 łyżki otrąb owsianych, 2 łyżki płatków owsianych, 2 łyżki ziaren słonecznika, 2 łyżki jabłek ze słoika - starte, zawekowane, 1 łyżeczka pigwy, 1/2 łyżeczka cynamonu).
II śniadanie: koktaj "zielony"; mieszam co mam, ale obowiązkowo zawsze 1-1,5 łodygi selera naciowego, 1/4 avocado, 2 łyżki oleju lnianego i teraz różnie: czasem 1/4 gruszki lub jabłka, ostatnio kawałek cukinii, nać zielonej pietruszki, albo selera, liście rucoli, 1 łyżeczka  pigwy. Zalewam te składniki szklanką  przestudzonej zielonej herbaty lub wody mineralnej, blenduję i spożywam na drugie śniadanie.
Obiad: mięso (indyk, pierś z kurczaka, wołowina, schab itp.) lub ryba; brokuł, fasolka szparagowa, brukselka (zamiennie)  - gotowane na parze, czasem 2 łyżki brązowego ryżu lub kaszy jaglanej, lub w to miejsce zgotowana fasola, ciecierzyca lub soczewica; surówka z sałaty lub kapusty pekińskiej, mix sałat wzbogacone pomidorem, ogórkiem kiszonym itp. lub surówka z kiszonej kapusty z marchewką i kawałkiem jabłka (lub bez). Surówki zawsze polane olejem rzepakowym, albo oliwą z oliwek, lub olejem słonecznikowym.
Podwieczorek: kubek (250 g) jogurtu naturalnego. Niekiedy ten podwieczorek zamienia się z obiadem i kiedy wiem, że do domu wracam później, jem najpierw podwieczorek, a obiad wskakuje w jego miejsce.
Kolacja: zamiennie: miseczka białego sera z jogurtem; pasta z białego sera z wędzoną rybą i oliwkami; jajecznica z 2 jaj (bez tłuszczu); czasem kanapki z 2 kromek chleba "ProBody" z wędliną - do tego surowe warzywa: papryka, pomidor, cukinia, ogórek, sałata, cykoria itp.

Ze śniadania w postaci owsianki nie jestem w stanie zrezygnować, gdyż stanowi jedyną namiastkę słodkości spożywaną przeze mnie. Wręcz zawsze czekam na takie śniadanie.
Zwykle "zielony" koktajl zabieram ze sobą do pracy w kubku termicznym.
Mięso obiadowe zawsze przyrządzam bez tłuszczu. Gulasz, pierś podsmażam na patelni ceramicznej, potem przekładam do rondelka i podgotowuję z przyprawami i warzywami. Często robię mięso w rękawie, albo w naczyniu żaroodpornym w piekarniku (bez tłuszczu); plastry schabu piekę bez tłuszczu na patelni lub grillu elektrycznym, następnie podgotowuję w wodzie z przyprawami). 
Nie opracowałam jeszcze dla siebie dobrego podwieczorka - bo nie zawsze zachwyca mnie jogurt - jest po prostu wygodny do zabrania ze sobą, kiedy muszę przestawić kolejność posiłków.
Jeżeli dopada mnie głód lub chęć na przekąszenie czegoś - jem kilka migdałów.
Przyświeca mi zasada, by spożywać potrawy o niskim lub średnim indeksie  glikemicznym. Ostatnio, by poprawić wyniki, prawie nie jem owoców (ćwiartka, jabłka lub gruszki do koktajlu - to maksimum). Odkryłam natomiast nowe nieużywane dotąd przeze mnie ziarna: soczewicy i ciecierzycy. Ta ostatnia zachwyciła mnie smakiem i uważam, że świetnie nadaje się do wielu potraw m.in. do sałatek. Dobrze sprawdza się kiszona kapusta, zarówno jako surówka jak i przekąska.
Jako, że należę do osób, które jakoś niespecjalnie realizowały się w kuchni, teraz też się nie wysilam z gotowaniem (nie chce mi się). To co jem i w takiej formie zupełnie mnie satysfakcjonuje.
Kolejnym razem napiszę czym jeszcze wspomagam swoją dietę poza olejami i oliwą z oliwek.

piątek, 14 listopada 2014

Światowy Dzień Cukrzycy

przypada na 14 listopada, stąd mój powrót do tematu tej choroby. Jeszcze tylko parę słów na temat samego święta.

Światowy Dzień Cukrzycy został ustanowiony w 1991 r. przez Międzynarodową Federację Diabetologiczną i Światową Organizacją Zdrowia. To właśnie 14 listopada przypada rocznica urodzin odkrywcy insuliny: Fredericka Bantinga. Głównym celem akcji jest zwiększenie świadomości szerokich kręgów społeczeństwa odnośnie przyczyn, objawów, sposobu leczenia i powikłań związanych z cukrzycą. Światowy Dzień Cukrzycy przypomina, że liczba przypadków cukrzycy wzrasta i nadal będzie wzrastać, o ile nie zostaną podjęte natychmiastowe działania prewencyjne. Szacuje się, że około 285 milionów ludzi na świecie choruje na cukrzycę, z czego 90% cierpi na cukrzycę typu 2 (tzw. cukrzyca dorosłych), do której w dużej mierze przyczynia się otyłość i niezdrowy styl życia. Prognozy na przyszłość są również bardzo niepokojące – do roku 2030 liczba chorych może się nawet podwoić. W Polsce na cukrzycę choruje 3 mln osób z czego milion nie wie, że jest chora.
Każdego roku Światowy Dzień Cukrzycy jest skupiony wokół określonego tematu. Omawiane problemy obejmowały cukrzycę i prawa człowieka, cukrzycę oraz styl życia, cukrzycę i jej związek z otyłością, cukrzycę jako chorobę często dotykająca osoby w trudnym położeniu życiowym oraz cukrzycę u dzieci i młodzieży. W latach 2009-2014 tematem Dnia jest edukacja i profilaktyka cukrzycy.
Ze swej strony dodam, że sukces w zwalczaniu cukrzycy zapewnią takie proporcje w działaniu: 30% leki, 30% dieta, 30% wysiłek fizyczny, 10% samokontrola (pomiary glikemii na glukometrze).

wtorek, 14 października 2014

Moje zmagania cd.

Dziękuję za liczny odzew na post: "Moje zmagania". Za słowa wsparcia, rady, zachętę do dalszej pracy nad sobą. Odezwały się licznie osoby zdrowe, dotkniętych cukrzyca raczej niewiele. Jednak nie zmienia to mojego wcześniejszego zamiaru, że od czasu do czasu coś na temat cukrzycy napiszę. Dziś nieco o pracy nad utratą wagi ciała. Właściwie odchudzać zaczęłam się zanim zdiagnozowano cukrzycę (jakieś 3 tygodnie wcześniej). Doszłam do takich rozmiarów, że zaczęłam już kupować ubrania większe (największe jak do tej pory). Jakoś mój dawny rozmiar 42/44 dziwnie się powiększył... Był to ostateczny sygnał,  żeby zabrać się za siebie. Lato sprzyjało, a córka moja, pracująca nad odzyskaniem formy i linii po ciąży, poleciła mi książkę Chodakowskiej. Zaczęłam więc od gotowania potraw zaproponowanych przez panią Ewę. Jak się później okazało, przepisy te w dużym stopniu wpasowują się w dietę cukrzyka. Na początek też zdecydowanie zwiększyłam dzienną aktywność fizyczną (co najmniej godzina bardzo szybkiego marszu z kijami).
Zdrowe odżywianie a nie głodzenie się, pięć małych posiłków dziennie, zero słodyczy, słodzonych soków owocowych, sosów, pieczywa, makaronów, pierogów, knedli itp. szybko przełożyło się na utratę średnio jednego kg na tydzień i gdzieś do połowy sierpnia schudłam sześć kg. Potem jeszcze dwa. Wrzesień przyniósł kolejna utratę dwóch. Razem dziesięć kg. Teraz walczę o jedenaste kilo.
W międzyczasie zdiagnozowano cukrzycę, więc poczytawszy na temat odżywiania, zaczęłam sprawdzać indeksy glikemiczne poszczególnych produktów, by wybierać te o najniższym. Jem dużo warzyw, ryb, trochę mięsa (głównie gotowanego),  nabiału (najczęściej biały ser i czasem jajka; ostatnio mały kubek jogurtu naturalnego). Stałym "posiłkiem" jest spożywanie - przeważnie na drugie śniadanie zielonych koktajli. Bazą zawsze jest seler naciowy (IG 15) blendowany z różnymi dodatkami: kawałek awokado, kawałek brzoskwini, szpinak, rucola, śliwka, gruszka itp.do tego dodaję łyżkę otrąb owsianych, 2 łyżki oleju lnianego i rozcieńczam zimną zieloną herbatą lub wodą mineralną (niegazowaną). Jest to napój o niskim IG i raczej małokaloryczny, ale bardzo zdrowy. Zawsze rano przygotowuję sobie taki koktajl do kubka termicznego  i zabieram do pracy na drugie śniadanie. Ostatnio wprowadziłam do diety chlebek "Pro-biotyk" (ziarna) - nie podnosi mi cukru, zjadam co drugi dzień 1-2 kromeczki.
Druga ważna rzecz - ruch.  Kiedy dni zaczęły robić się krótsze, nie zawsze udaje mi się po powrocie z pracy iść z psami i kijami, więc od września wprowadziłam ćwiczenia fitness - są to przeważnie treningi E.Chodakowskiej z YouTube. I przyznać muszę, że początkowo była to porażka. Nie mogłam wykonać poprawnie i wytrzymać większości ćwiczeń. Jednak po prawie 1,5 miesiąca ćwiczeń, są zdecydowane efekty: tkanka tłuszczowa się zmniejszyła, masa mięśniowa zwiększyła. Kondycja wzrosła - co jest widoczne podczas wędrówek górskich. Dawniej wspinaczka pod strome wzniesienie okupiona była przystankami, urywanym oddechem, czerwona twarzą i oczyma zalanymi potem. Teraz mogę iść pod górę, jak czołg, nie muszę tak często odpoczywać.
Kiedy zbyt późno wracam z pracy i nie mam możliwości wyjścia - biegam 4 x 3 piętra w moim bloku. To też jest ruch.
Reasumując: do utraty wagi przyczynia się: zdrowe odżywianie i dużo, dużo ruchu oraz oczywiście konsekwencja. W moim przypadku właściwe odżywianie i ruch - poza schudnięciem - ma wspomagać leki w obniżaniu cukru we krwi. Przyznam, że w tym czasie (od początku lipca) ze słodkich rzeczy zjadłam: 2 kawałki tortu (jeden na weselu, drugi na roczek wnuczki), 3 śliwki w czekoladzie, 3-4 pomadki z likierem, kawałek gorzkiej czekolady w górach. Owszem czasem mnie nachodzi na słodkie - ale trwam w uporze. Może, kiedy ustabilizuję wagę i cukier czasem sobie pozwolę na więcej.
Teraz właściwie nie mam co na siebie włożyć, gdyż ubrania stały się za duże (nawet te mniejsze, które czekały na moje schudniecie). Znalazłam się między rozmiarem już nie 42, ale jeszcze niezupełnie 40. Nawet spodnie od córki (kiedy schudła, dała je mnie), w które w sierpniu nie wchodziłam - teraz wiszą mi na tyłku. Na piątek potrzebuję ubrać się bardziej reprezentacyjnie - muszę sobie kupić nowy żakiet i coś na tyłek, gdyż po dzisiejszych próbach stwierdziłam, że dawny  kostium, po prostu na mnie wisi.

sobota, 4 października 2014

Moje zmagania...

Niewiele piszę na moim blogu o problemach osobistych - nie mam tego w zwyczaju. Swoje sprawy zwyczajowo załatwiam w czterech ścianach własnego domu. Jednak temat dzisiejszy - tak sądzę - nadaję się do podzielenia z Czytelnikami. Być może moje doświadczenia komuś się przydadzą. W lipcu zdiagnozowano u mnie cukrzycę typu 2. Oczywiście szok. Zawsze mi się wydawało, że odżywiam się dość zdrowo, mam dość dużo ruchu i jeżeli nawet przytyłam w ostatnim czasie, to jest to wynik mojego nawyku podjadania słodyczy, nad którym mogę zapanować. No cóż wyrok był jednoznaczny. Wraz z diagnozą uświadomiłam sobie (poczytawszy szczegółowo tu i ówdzie o tej chorobie), że różne objawy były już wcześniej - składałam je jednak na karb przemęczenia, starzenia się itp. Z drugiej jednak strony uwarunkowania genetyczne powodowały, że znajdowałam się w grupie ryzyka (choruje moja mama od lat czterdziestu, zapadł na cukrzycę  mój brat kilka lat temu).
No więc trzeba było podjąć walkę. Lekarka rodzinna zaczynała ostrożnie zapisała mi 1 tabletkę leku "Siofor 500". Jak się okazało w pierwszym miesiącu leczenia - była to dawka za mała. Została włączona druga tabletka. Zażywam je przy obiedzie i kolacji. Moja świadomość cukrzycowa rosła wraz z upływem czasu i samokształceniem na ten temat. Więc najpierw zmiana nawyków żywieniowych. I nie ma tak, że np. zawsze smażyłam na oleju, a nie na smalcu, to dalej smażę. Zmiany są bardziej radykalne. Wystarczy wspomnieć tylko tyle, że kiedy robię pierogi i rodzina zajada je z apetytem, ja tych pierogów nie jem. Nie mam jednak jakiejś specjalnie określonej i przygotowanej przez dietetyka diety. Kieruję się bardziej zdrowym rozsądkiem i sprawdzaniem indeksu glikemicznego spożywanych produktów. Następnie ruch i ruch, i jeszcze raz ruch. I to tłumaczy, że w ostatnich miesiącach na robótki i blogowanie czasu było mniej. Walczyłam z cukrem i wagą.
Dziś jeszcze nie mogę powiedzieć, że cukrzyca mi się wyrównała (chyba jeszcze za mało czasu upłynęło), jednak wczoraj byłam u lekarza i po pierwszych badaniach od zdiagnozowania jest zdecydowana poprawa wyników.
Po pierwsze mogę się pochwalić, że schudłam w trzy miesiące 10 kg, pod drugie pierwszy raz od lat ponad dziesięciu załapałam się na górny wprawdzie, ale już w normie, wynik cholesterolu (z 276 zjechał do 198) - wiem, że jeszcze wysoko, ale nigdy nie udało mi się obniżyć wyniku nawet do ok. 220. Trójglicerydy zredukowane ze 124 na 52. No wynik  HbA1c niestety jeszcze 7,22%, ale obejmuje  jeszcze czas z pierwszego miesiąca po zdiagnozowaniu, kiedy cukry były jeszcze wysokie. Nie jestem w stanie obniżyć glukozy na czczo na niżej, niż 100; utrzymuje się w średnich granicach ok. 105- 110 - jednak porównawczo do początków po zdiagnozowaniu jest zdecydowana poprawa. W każdym razie pani doktor stwierdziła, że jak na tak krótki czas - jest rewelacyjnie. Moja - nie ukrywam - niekiedy katorżnicza  praca nad własnym organizmem, przyniosła efekty. No bo normalnie raczej nie chce się kobiecie po szećdziesiątce ćwiczyć przed komputerem około godziny 22.00 - 23.00 trening trwający +- 40 min.,  tak, by pot lał się strugami. Dawniej nie ćwiczyłam, bo wydawało mi się, że już jestem na to za stara. Inna forma aktywności wprowadzona z konieczności (poza chodzeniem z psami i kijami lub wycieczki górskie), to bieg jednorazowo 4 x 3 piętra w moim bloku (czasem tak biegam ze 3 razy dziennie). Sąsiedzi spoglądają z politowaniem, jednak nie komentują. No cóż - to wszystko przełożyło się na noszenie ubrań mniejszych o dwa rozmiary. Te kupione na wiosnę są zdecydowanie za duże. Dobrze, że kiedy w czerwcu pakowałam rzeczy do oddania, nie pozbyłam się tych wszystkich wcześniej za małych. Nie muszę teraz całkowicie odnawiać garderoby.
O żywieniu i innych wspomagaczach w walce z chorobą - innym razem. Dziś chciałam tylko podzielić się z Wami  drobnym na razie, ale wyraźnym sukcesem. Wiadomo z cukrzycy się człowiek nie wyleczy, ale może mieć na jej przebieg zdecydowany wpływ i to muszą sobie uświadomić wszyscy chorujący.
Idę więc się przebrać, żeby przećwiczyć kolejny trening.

wtorek, 23 września 2014

Wrzesień finiszuje,

jesień za pasem, a ja w zasadzie nie mam się czym robótkowym pochwalić. Skrzecząca proza życia skutecznie nie pozwala czasowo na skupienie się nad robótkami, chociaż planów mnóstwo, niestety moce przerobowe marne. A to pochłaniają mnie obowiązki zawodowe, a to są pilniejsze rzeczy do zrobienia, a to trzeba jeszcze wykorzystać owoce i jarzyny, i zrobić jakieś weki. Jeszcze na początku września przerobiłam po 10 kg papryki (marynata) i ogórków (kiszenie).



Teraz systematycznie kładę do słoików tarte jabłka. Nie ma w tym roku w ogrodzie urodzaju jabłek, więc zbieram to co opada z wysokich drzew i w zależności, ile mi tam tych jabłek mąż obierze - wekuję. Takie starte jabłka wykorzystuję: jako nadzienie naleśników, do szarlotki, makaronu/ryżu z jabłkami, w końcu do owsianki, do której dodaję cynamonu. Wiem, wiem kulinaria nie są moją mocna stroną. Gotowanie wymyślnych potraw mnie nie ekscytuje i nie zajmuje, no ale  coś tam trzeba jeść, więc stąd te zapasy w wekach.


Musiałam się też w ostatnich miesiącach  zająć nieco swym zdrowiem i wprowadzić korekty nie tylko do trybu życia, ale i odżywiania. Jednak o tym kiedyś indziej. Na razie obiecuję, że już niebawem poświęcę więcej czasu na jakiej projekty robótkowe. Córka powiedziała mi: "oj mamo, zapychasz tylko bloga wycieczkami i żadnych prac nie pokazujesz". Zapewne i większość moich Czytelniczek ma podobne wrażenie. Przed nami długie jesienne wieczory. Jeszcze tylko wysadzę cebulowe w ogrodzie, wyzbieram pozostałe płody i już, już biorę się za dziewiarskie dokonania, tym bardziej, że wnuczka rośnie, a i córka przyodziałaby nowe swetry.



Zdjęcia dzisiejsze to migawki z chałupy.

sobota, 7 czerwca 2014

Ranne telefony

Tego dnia wychodziłam później do pracy. No więc oczywiście pospałam nieco dłużej. Potem czas na zabiegi higieniczne, nieco bardziej pracochłonne śniadanie, niż zwykle... Psiska powitały mnie leniwie i nawet nie szykowały się do wyjścia. Królik z entuzjazmem przyjął miskę z karmą. To może wykonam jakieś zabiegi regeneracyjnie twarzy? Szkoda gadać - zarówno buzia, jak i reszta wyraźnie nadszarpnięte zębem czasu. "Peeling se zrobie" - zdecydowałam. Sięgnęłam po kwas hialuronowy (kupiłyśmy sobie na spółkę z Matyldą w aptece z kosmetykami naturalnymi). Wymasowałam twarz i szyję tym kwasem z drobinkami czegoś tam (też kupionego w tej aptece), potem uraczyłam je organicznym olejem makadamia i czekałam aż się wchłonie. Wtedy po raz pierwszy zadzwonił telefon stacjonarny (zwykle nikt w domu tych rannych połączeń nie odbiera). Pani rozpoczęła od pytań czy cierpię na miażdżycę, nadciśnienie, cukrzycę. Niezrażona odpowiedzią przeczącą, kontynuowała swą wypowiedź: że to nie szkodzi, bo ich oferta skierowana jest też do ludzi zdrowych, że warto, że powinnam... Zwyczajowo już w tym momencie przerywam rozmowę stwierdzając: "Nie jestem zainteresowana." Nie wiem jednak co mnie podkusiło, że słuchałam dalej. A więc mogę sobie zamówić: a) całodobowa konsultację kardiologiczną, b)samodzielnie mogę wykonywać badania EKG aparatem, który od nich otrzymam, a potem zostanie mi na zawsze... Przerwałam: za ile? Odpowiedź: za 68 zł miesięcznie w ratach na trzy lata.
Hmm czas się kurczy, a ja jeszcze włosów nie umyłam. Rzucam w telefon stałą formułę: "Nie jestem zainter... W głosie pani autentyczne zdumienie: "A dlaczego?" Przecież to taka świetna, niepowtarzalna okazja... Postanowiłam zakończyć i stwierdziłam: "Wasza oferta jest dla mnie za droga". Z interlokutorki jakby zeszło powietrze. Rozłączyła się.
No to włosy umyję - postanowiłam. Kiedy już doszłam do etapu: pianka do układania - zadzwonił telefon nr 2. "Czy pani Marta J..." "Tak - słucham". "Przygotowujemy nową książkę telefoniczną, czy dane adresowe się nie zmieniły? Czy chce pani uzupełnić je o numer komórkowy?" Potem było o układzie i zawartości książki, o wyższości tej edycji nad wszystkimi poprzednimi. Dość szeroko został potraktowany wątek  traktujący o części książki poświęconej adresom i telefonom obejmującym publiczną i niepubliczną służbę zdrowia. "Czy oni mają tam w wykazie mój PESEL - pomyślałam?" Pani na szczęście długo nie nalegała na to bym zamówiła sobie nową książkę telefoniczną za 80 zł z doręczeniem do domu za dwa miesiące (plus koszty dostawy). Jednak parę sekund wcześniej powiało grozą, kiedy stwierdziła, że właśnie mnie dopisuje do listy kupujących tę że...
Wróciłam do łazienki, wysuszyłam włosy, potraktowałam lakierem... No dobra śniadanie, nie ma już czasu na wymyślanie: zielona herbata, kawa (zawsze piję jednocześnie), biały serek, rzodkiewki, kiełki, trzy plasterki wędliny, kromka chleba ziarnistego. Odpalam komputer - trzeba zobaczyć co tam w świecie słychać...
Oj mało już czasu, trzeba wychodzić... Telefon nr 3. "Chciałam panią zaprosić na prezentację pościeli wełnianej w "Hotelu pod różą", połączoną z degustacją..."
"Nie jestem zainteresowana" - warknęłam do telefonu. Błyskawicznie wciągnęłam dżinsy. Machnęłam po twarzy pędzlem z sypkim pudrem, poróżowałam policzki, pomalowałam usta, popsikałam się perfumą. W locie porwałam kluczyki do samochodu i torebkę.
Wiem, wiem zwyczajowo nawet nie odbieram takich telefonów...

P.S. Ifunia ma się lepiej. Na kolację "zeżarła" ranną suchą karmę i jedzenie wieczorne. Teraz pochrapuje mi za plecami.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Czapka (męska) do kompletu

Zrobiłam ją do kompletu. Zięć mój ubolewał, że ma ode mnie mnóstwo szalików, otulaczy itp., jednak nie  stanowią one kompletu, a to brakuje czapki, a to czapka nie pasuje do szalika itp. Przywiózł komin zrobiony kilka lat temu oraz rękawiczki i stwierdził, że chciałby do tego czapkę.

Druty 4,5 mm; włóczka 100% akryl; zużycie ok. 150 g
 
Dumałam i dumałam - identycznej włóczki już nie miałam. W końcu przypomniałam sobie, że mam wielki motek melanżu dawno kupionego w Lidlu. Stwierdziłam, że nawet współgra kolorystycznie z kominem. Nie pasowało mi, żeby czapka dla mężczyzny została wykonana ściegiem ryżowym, dlatego zrobiłam ją w paski - tak jak rękawiczki. I teraz chyba jest już komplet.



Wzór melanżu nieznacznie inaczej układa się, aniżeli na rękawiczkach, jednak mam wrażenie, że nie jest to istotna różnica. Czapkę w stylu beanie zrobiłam podwójną nitką. Nada się na teraźniejsze mrozy. I jest to jedyna robótka, która powstała podczas ostatnich dwóch tygodni.

*   *   *
Dziękuję za tak liczne gratulacje z powodu mojego babciowania i życzenia dla wnuczki. Mała Wandzia ma już ponad trzy miesiące i staje się coraz bardziej komunikatywnym dzieckiem. Jest uroczą dziewczynką robiącą postępy z dnia na dzień. Dostarcza nam wiele radości. Cieszyliśmy się z mężem z pobytu u nas córki z wnuczką. Muszę przyznać, że obecność maleństwa łagodzi obyczaje w domu. Panie (córka  z wnuczką) wróciły już do Krakowa. Mam nadzieję, że na wiosnę, kiedy zrobi się ciepło znów do nas przyjadą na dłużej.

środa, 22 stycznia 2014

Moje milczenie

tym razem wynika z braku czasu. Najpierw miałam dużo pracy, a teraz cieszymy się wnuczką, która razem z córką u nas gości. Mały człowieczek, który jeszcze dużo śpi jest tak absorbujący, że czasu brakuje i na robótki, i na inne sprawy. Toteż robótki leżą odłogiem.


A  i do nas zima zapukała - śnieg ocukrzył świat, mróz -5 stopni dziś trzymał  cały dzień.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Kilka słów

Wpadłam tylko na chwilę - przeprosić moich Czytelników, że nic nie piszę. Ale pochorowaliśmy się z mężem okrutnie. On wyprzedził mnie o kilka dni z infekcją, mój organizm opierał się dzielnie, by w końcu ulec. Dziś jakby się przełamało, chociaż człowiek słaby i poty biją okrutne. Jednak jutro muszę dzielnie potuptać do  pracy. Mam nadzieję, że przetrwam i dotrwam do końca tygodnia.
Tak więc ani sił nie było, by pisać posty, ani pomysłów. Tylko przebiegałam po znajomych blogach i nawet nie siedziałam za długo przy laptopie.
Mam nadzieję, że już, już odzyskam siły  i może coś sensownego pokażę.

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails