Znacie to uczucie, kiedy to zjawiacie się w nowym miejscu i od razu wiecie, że TO JEST TO? Że tu moglibyście zakotwiczyć na dłużej, wydeptywać ścieżki lub w kółko chodzić tymi samymi, już utartymi? Na każdym kroku robicie "ach!" lub "och!" i jedyne co Was martwi to fakt, że ta chwila nie będzie trwać wiecznie, bo za moment trzeba będzie zostawić to magiczne miejsce za sobą.
Tak właśnie było ze mną i Granadą, miastem, w którym płynęły łzy, padał deszcz, świeciło słońce, grała muzyka, serce biło radośnie, usta same wyginały się w uśmiechu, a świat wydawał się tak niesamowicie magiczny. Za mało czasu przeznaczyliśmy na Granadę i to był największy minus naszego andaluzyjskiego planu. Niestety, na zmiany nie było już szans. Chociaż... Tak, Granada pojawi się jeszcze pod koniec relacji z wycieczki do Andaluzji. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Malagi na rzecz powrotu do tego miasta tylko po to, by zobaczyć zachód słońca nad Alhambrą i zjeść romantyczny obiad u stóp wzgórza, na którym rozciąga się ten słynny kompleks pałacowy, dawna twierdza mauretańskich kalifów.