Pokazywanie postów oznaczonych etykietą napoje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą napoje. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 kwietnia 2011

Jak wino z pasztetami pożenić?


Czas leci nieubłaganie, a ja mam wrażenie, że przemyka mi pomiędzy górą planów, jakie snuję, jeszcze większą wieżą z marzeń i pragnień, ze wszystkich stron oblężony oczekiwaniami i kaprysami ... moimi i cudzymi.


Siadam więc z kubkiem herbaty, odpędzam natrętne myśli o czekających do wsadzenia ziołach, chleb sobie rośnie, a ja zaglądam do wspomnień i zdjęć ostatniego tygodnia. Zanim jednak podzielę się z Wami pięcioma dniami po brzegi wypełnionymi kulinarnymi szaleństwami w Akademii Kurta Schellera, już dziś pokażę Wam kilka migawek z soboty, kiedy to niezliczona (naprawdę niezliczona, sama już nie wiem ile nas tam było ... ale na pewno było nas duuużo) grupa bloggerów (w tym jeden Winny Rodzynek) w kuchni Makro się spotkała.

Zaczęło się od win i na winach skończyło, a w miedzy czasie pasztety i sery, pogaduszki i śmiechy, uciszania i podpalania ... ach, czego tam nie było.


Najpierw krwawą robotę trzeba było wykonać, więc rękawiczki na ręce kto chciał i za czyszczenie wątróbek drobiowych się towarzystwo zabrało. Kilka żyłek i błonek wyciętych, mięso pokrojone, szalotki poszatkowane, listki tymianku pieczołowicie zrywane z krzaczka i już na klarowanym maśle smażenie się zacząć mogło. Wtedy to najbardziej widowiskowy moment się zaczął, gdy winiak na patelni się znalazł, a w ruch poszły zapalniczki. Płomienie buchnęły i zapach piękny się uwolnił. Krótko to jednak wszystko trwało, bo przecież każdy wie, że wątróbki nie lubią na ogniu dużo czasu spędzić. Szybko więc do malaksera mięso powędrowało, gdzie z solidną porcją masła się spotkało i w try miga w gładką masę połączyło ...


... ale nie żeby trochę ramionek pomęczyć nie trzeba było. W końcu francuskie pate robiliśmy, więc nasza masa z malaksera na sitko powędrowała, gdzie łyżką była przecierana. Potem już tylko chwil kilka potrzeba było, by pasztet do foremki wyłożonej folią powędrował. I już na tym można by poprzestać, ale w przedświątecznym nastroju jeszcze przybranie z jabłek i jabłkowej galaretki się pojawiło, by nasz smakołyk piękny spód dostał.


Do lodówki kokilki schowane, a my znów w sali konferencyjnej byliśmy, by o winach słuchać.

Gdyż to właśnie te rozkoszne trunki gwoździem programu były. O nazwach, o etykietach, o szczepach doświadczeni sommelierzy nam opowiadali. Elementy obowiązkowe etykiety wina i te dodatkowe, które czasem się pojawiają, o genezie nazw, o apelacjach, o kolorach, o smakach, o procentach i dodatkach ...


... hojnie swą wiedzą się panowie dzielili, ale co by nie tylko na poważnie było, to i etykiety trunków, co to raczej winami nie mogą być nazwane się pojawiły. Śmiech był w całej sali, bo któż nie słyszał choćby o winie marki "Wino". Zaraz też inne nazwy dały się słyszeć, a atmosfera od razu zrobiła się lekka.

Nastrój ten i przy stołach się utrzymał, gdy kolejne butelki były otwierane, a do nich towarzystwo wszelakich pasztetów i terrin oraz serów mnogość się pojawiła. O zmiennym smaku wina można się było przekonać, gdy najpierw łyk (lub li tylko przepłukanie kubków smakowych) w ustach się pojawił, a potem proponowany smak pasztetu czy sera. Własne też połączenia od razu się pokazały i jeszcze raz najważniejsza maksyma smaku się objawiła - nie ważne co mówi kanon, ważne co mówią Ci Twoje kubki smakowe!


Każdy z nas z zapamiętanymi ulubionymi smakami wyszedł, by do naszych pate zajrzeć, w dekoracje się pobawić, dodać a to konfitury z cebuli a to bakalii w miodzie. Jak widać moja wspaniała Para, Gospodarna Narzeczona (zdjęcie po prawej) w mazurkowym temacie już była, a mi zachciało się napisów, które uparcie nie chciały się stworzyć. Za to pomysłów już na podkręcenie smaku naszych smakołyków od razu pojawiało się więcej niż było nas. A to komuś morele się zamarzyły, a to lubczyk czy grzybki do głowy przychodziły. Ja oczywiście już nad gotowaniem sous vide się zastanawiałam i nalewek różne smaki chodziły mi po głowie. Kto wie, jak jeszcze przyjdzie nam zmieniać ten bazowy przepis?


Na zakończenie oczywiście sesje foto musiały się odbyć, a że wdzięcznym tematem były puste butelki, tak więc radosne i zadumane miny ponad nimi się pojawiały. Ekipa Makro wielkanocnie się z nami pożegnała, żurkiem i jedzeniem rozmaitym, jabłecznikiem i buteleczkami na drogę.


I tak skończyło się to blogowe spotkanie. Tym razem w większej i bardziej roześmianej grupie się odbyło, a i na inne elementy nacisk tym razem kładziono. I tak jest dobrze. W różnorodności spotkań jest największa zaleta. Raz bardziej kulinarnie, więcej gotujemy, bardziej na potrawach się skupiamy, innym razem znów wiedzę teoretyczną zdobywamy, w praktyce ją sprawdzając i porównując nasze doznania w szerszym gronie, niźli tylko w parach. Za wspaniałą atmosferę wielkie brawa się organizatorom należą. Wierzcie mi, kucharze do tak rozbawionego i "niesubordynowanego" towarzystwa raczej nie są przyzwyczajeni, ale uśmiech i spokój naszych kucharzy nie opuszczały, ani sommelierów, gdy najdziwniejsze propozycje mieliśmy :-)


Gdy wszyscy już do domów się rozjechali, w moim Szczęściu kilka Babeczek się spotkało. Wielkie i ambitne plany miałyśmy, by drożdżówki z rozkosznymi dżemami robić, by babę wielkanocną piec, a na obiad pizzą się posilić. Nic jednak z planów nie wyszło, ale ani przez chwilę tego nie żałowaliśmy, bo gdy Lo ze swym tortem się pojawiła, nie pozostało nam nic jak rozpłynąć się w zachwytach i zastanawiać która z warstw najprzyjemniej nasze podniebienia pieściła. Ja zakochałam się na zabój w kremie zabaglione z marsalą i figami i jeszcze dziś jak o nim pomyślę, to mam ochotę do kuchni biec i krem kręcić. Miękki biszkopt orzechowy i chrupka beza szczęście dopełniły, a my na pogaduchach czas spędziliśmy, zamiast rękawy zakasać i ciasta wyrabiać.


Sobota minęła, zaczęła się niedziela i kolejne plany się pojawiają, moc pomysłów rodzi się w głowie, a czas nie guma i wszystkiego nie chce pomieścić. I co tu poradzić? ...

... Nic. Cieszyć się i planować dalej, a tego co wypadnie poza margines czasu nie żałować. Radować się tym co tu i teraz :-)

Do zobaczenia.

niedziela, 13 marca 2011

Toast dla Basieńki!


Dziś był piękny słoneczny dzień. Taki dzień, że uśmiech sam pojawiał się na twarzy. Był jeszcze jeden powód, by ten dzień był szczególny. Urodziny drogiej Basieńki, mojej egzotycznej, ale i nalewkowej inspiratorki.


Gdyż to w właśnie Basia najwięcej nauczyła mnie o nalewkach, nauczyła cenić czas oddany im na leżakowanie, obudziła pomysłowość w ich tworzeniu i wykorzystaniu ... za to Basieńko, wielkie Ci dzięki składam i samych pomyślności, ogromu szczęścia i słońca w Twoim życiu w dniu urodzin życzę :-*


A skoro od tej kochanej osóbki taki duży dystans mnie dzieli, podzielę się z nią jednym darem. Nauką, jaką dzięki organizacji Slow Food uzyskałam. Nauką o nalewkach, o idealnych owocach do niej, o proporcjach, metodach ... a wreszcie o wielkiej pasji dla nich. Tym wszystkim na nalewkowych warsztatach podzielił się z nami pan Karol Majewski.


Słowa płynęły, nalewki podawano nam stale, aż wreszcie tylko puste buteleczki pozostały i stosy malutkich kubeczków. Za to okazja do dowiedzenia się o tych staropolskich trunkach wyśmienita. Czegóż takiego się nauczyłam? Otóż by do maceracji samego spirytusu nie używać, gdyż zabija on smak, zamiast wynosić go na wyżyny. Aby najpierw cukrem zasypać owoce, a dopiero potem alkoholem je zalewać dla najwykwintniejszego smaku, choć w obawie przed muszkami owocówkami lub zbyt szybką fermentacją owoców możemy ten proces odwrócić. Jeszcze o zaletach przemrożonych owoców, w których cukry się intensyfikują oraz co niezwykle ważne, by najświetniejszych składników poszukiwać, a pośród nich odpowiednich odmian, jak np. tylko nadwiślańskiej odrostówki na wiśniówkę brać.

O pędach sosny, których tylko czubek ścinamy, o zielonych szyszkach, których połówki dodać możemy do pędów, by wrażenia leśnych smaków wzbogacić, o późnych malinach odmian polki i polany do wybornej wprost malinówki czy o krótkim czasie trzymania wędzonych śliwek do najsmakowitszej nalewki wiśniowo-śliwkowej ... a potem jeszcze o magicznym zbieraniu owoców o świcie, o miodzie lipowym najlepszym do nalewek, gdyż nie dominuje ich smaku, o ... ach o czym tam jeszcze nie było.


Do tego we wspaniałym towarzystwie kilku bloggerek czas ten spędziłam. Beatkę przemiłą spotkałam, z Amber i Krokodylem spotkaliśmy się niepodziewanie, ze wspaniałą Lo umawiałyśmy się na te warsztaty już od dni kilka. I tak nalewki próbując, rozmaite ich kolory i smaki porównując w Piątej Ćwiartce się bawiliśmy, a teraz z okazji Twych urodzin, Basieńko, Ci tą opowieść przekazuję i toast za Twe szczęście wznoszę :-)


Nalewka agrestowa

Składniki:
1 kg owoców (u mnie agrest)
1/2 l spirytusu (95%)
1/2 l żytniej wodki
1/2 kg cukru (ja dałam 350 g cukru trzcinowego - ale można dać mniej lub więcej - metod jest wiele począwszy od 1:1 owoców do cukru)

Przygotowanie: Zgodnie z radami pana Karola Majewskiego owoce należy umyć, odszypułkować, oczyścić i dokładnie osuszyć. Wsypać do butli/słoja i zasypać cukrem, po minimalnie 10-14 dniach stania tego słoja na słońcu (i od czasu do czasu potrząsania nim) zlać płyn (kiedy cukier już się całkowicie rozpuści), a owoce zalać mieszanką spirytusu i wódki (lub mieszanką spirytusu i wody) i znów odstawić na kilkanaście dni. Potem oba płyny połączyć i zostawić do leżakowania na minimalnie rok do 4-5 lat. Dłużej nie, gdyż nalewka straci i swój smak i moc.

Ja jednak użyłam do tej agrestówki metody Basi, tj. przygotowane jak wyżej owoce zalałam mieszanką spirytusu i wódki, tak by słój był wypełniony do 3/4 wysokości. Po ok. 10-14 dniach zlałam ciecz, a owoce zasypałam cukrem. Odstawiłam znów na kilkanaście dni, co dzień-dwa potrząsając słojem, by cukier rozpuścił się. Po tym czasie zlałam syrop i połączyłam z wcześniejszym nalewem. Nalewkę odstawiłam w ciemne miejsce i odstawiłam na ... chciałam na rok, ale udało się tylko na 10 miesięcy. Pozostałe buteleczki jednak czekają na swój najlepszy czas.

Moja uwaga: Pan Karol opowiadał przy okazji jego doskonałej agrestówki, by owoce agrestu wybierać tylko te błyszczące, bez plamek i koniecznie je odszypułkowywać. Ja jednak mam na babcinej działeczce dwa zdziczałe już krzewy agrestu, których owoce dalekie są od tego ideału, a do tego czas nie bardzo pozwolił, by odszypułkować je zbyt dokładnie, ale smakowi nie zaszkodziło to ani odrobinę (choć moja agrestówka ma innym smak niż Pana Karola, ale jego dodatek jeszcze wanilii i imbiru miała), o czym mój Ukochany, Oczko i Pola zaświadczyć mogą :-)

Źródło inspiracji i wiedzy: Basieńka

Smacznego.

wtorek, 23 listopada 2010

Słodkie orzeźwienie.


Wiosna tego roku była zimna i smutna. Tęskno było do słońca, ale wszechobecna szarość raczej słotę i śniegi przypominała. I tak dnia pewnego dla odrobiny słodyczy i orzeźwienia po deszczowych kroplach na szybie, odrobinę przyjemności nam zrobiłam.


Wraz z Oczkiem przy okazji konkursu zabawę sobie zrobiłyśmy, stół, zastawę, formy i foremki ustawiając, kadry i ujęcia łapiąc. Żeby nie jedynie ze szklanym oczkiem nad pustymi talerzami się wyginać, smakołyki dzień wcześniej upichciłam. Intensywnie cytrynowy, puszysty jak świeży śnieg, urzekająco słodki suflet uprzyjemnił nam tamto popołudnie. Popijany lemoniadą iluzję lata nam stworzył i choć aura chłodna była, nam od wesołości zupełnie ciepło się zrobiło.


Dla podkreślenia kontrastu zimno-ciepło, bezapelacyjnie najwspanialszy rarytas musiał się pojawić. Creme brulee o pistacjowych aromatach na Sycylię nas przeniósł, która to słynie z uprawy tych pięknych orzeszków, a i z której miód do tego deseru użyłam. Czy mogło być nam jeszcze zimno, gdy stukając łyżeczką w cienką karmelową skorupkę do zimnego, jedwabiście kremowego wnętrza się dostawałyśmy?

Smaki pistacji, zatopionych w mleczno-śmietanowym kremie wraz z cytrynowym puchem i miętowymi akcentami zapewniły nam tego dnia pełnię słodkiego orzeźwienia.


Suflet cytrynowy

Składniki:
1 łyżka oleju arachidowego
6 średnich jajek, białka i żółtka oddzielnie
130 g drobnego cukru
500 g śmietanki kremówki
Sok i drobno starta skórka z 4 cytryn
1 łyżka żelatyny (lub 2 listki)

Przybranie:
20 g uprażonych płatków migdałów
200 g cukru
2 cytryny

Przygotowanie: Najpierw przygotowałam naczynia do sufletów, owijając je trzema warstwami pergaminu, tak żeby wystawał 6-8 cm powyżej górnej krawędzi naczynia. Umocowałam go gumkami, ale można też taśmą czy sznurkiem. Pergamin posmarowałam cienko olejem.

Żółtka ubiłam z 80 g cukru i skórką cytryny na puszystą, białą masę. Żelatynę w proszku rozpuściłam w 2 łyżkach zimnej wody i potem dodałam do podgrzanego soku. Lekko przestudziłam. Mieszając trzepaczką dodałam do żółtek, potem dal;ej mieszałam przez około 1 minutę. Ubiłam śmietanę do konsystencji kremu i delikatnie dodałam masę cytrynowo- jajeczną.
Białka ubiłam z pozostałą ilością cukru i połączyłam z przygotowaną masą. Przełożyłam do foremek, nakładając 2-3 cm powyżej krawędzi naczynia. Delikatnie wygładziłam powierzchnię. Wstawiłam suflety do lodówki na 6-8 godzin lub 3-4 godziny do zamrażalnika.

Cytryny przeznaczone do dekoracji można pokroić w cienkie plasterki, a potem na pół. Włożyć do garnka z 200 ml wody i 200 g cukru. Doprowadzić do wrzenia, gotować 2 minuty, tak by syrop lekko bulgotał. Odstawić do ostygnięcia. Trzymać w syropie do czasu podania. Ja z tego dodatku w końcu zrezygnowałam.

Przed podaniem zdjąć delikatnie pergamin, ozdobić np. płatkami i cytrynami. Podawać natychmiast.

Źródło: "Jajka" M. Roux

Pistacjowy creme brulee

Składniki:
500 ml mleka
500 ml śmietany kremówki
60 g pasty pistacjowej (ja dałam 40 dag niesolonych pistacji, zmiksowanych z 20 g miodu pistacjowego)
150 g drobnego cukru
200 g żółtek (ok. 10)
70 g trzcinowego cukru Demerara

Przygotowanie: Piekarnik nagrzałam do 160 stopni Celsjusza i przygotowałam głęboką blachę. W tym czasie mleko i śmietankę podgrzałam z pastą pistacjową i 90 g cukru, aż wszystko się rozpuściło i połączyło. Żółtka roztrzepałam z pozostałym cukrem. Gorące mleko powoli wlewałam do żółtek, cały czas ubijając trzepaczką. Krem przelałam do foremek i ustawiłam na blasze. Wrzącej wody wlałam na blachę tyle, by sięgała do 2/3 wysokości foremek z kremem. Piekłam ok. 30 minut, tylko do momentu jak krem się zetnie. Wyjęłam z piekarnika i z kąpieli wodnej, przestudziłam i wstawiłam do lodówki na kilka godzin. Przed podaniem posypałam wierzch cukrem trzcinowym i opaliłam palnikiem.

Źródło: "Jajka" M. Roux

Miętowa lemoniada

Składniki:
Woda
Miód, najlepiej kwiatowy
Cytryny, pokrojone na cienkie plasterki
Mięta
Kostki lodu

Przygotowanie: W odrobinie ciepłej wody rozpuściłam miód. Połączyłam z cytrynami cieniutko pokrojonymi, całymi gałązkami mięty i zalałam wodą. Całość schłodziłam. Przed podaniem dodałam kostek lodu.

Wersja dla dorosłych - czyli lemoniada a'la mojito: do wszystkiego dodać jeszcze białego rumu, w ilości tylko na smaczek, a nie na moc. Wtedy można raczyć się taką lemoniadą przez całe popołudnie i wieczór wypełnione letnim grillowaniem i nie odczuć "nadużycia" :-)


Smacznego

wtorek, 31 sierpnia 2010

Zabawa w lubienie.


Lubię to ...


(oj, chyba nie zmieszczę się w dziesięciu punktach, ale co szkodzi spróbować ... zaczynajmy więc:)

Lubię te momenty, gdy wszystko jest w ruchu, gdy czas skraca się do minuty w czasie, a ja muszę zrobić wielogodzinną pracę.

Lubię te momenty, gdy czas się zatrzymuje, gdy leżę z muzyką w tle, wsłuchana w stukot palców na klawiaturze.

Lubię te momenty, gdy czas płynie swoim tempem, a ja mogę go obserwować, patrząc na obsychające guziczki z ciasta.

Lubię słodkie ... lubię kwaśne ... lubię gorzkie ... lubię słone ... lubię śmiech ... lubię łzy ... lubię każdy życia smak.


Ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad tym, czego od życia chcę, jak chcę by wyglądało na kolejnym zakręcie, gdy zatrzymam się, żeby p
opatrzeć za siebie. Nie mam jeszcze odpowiedzi, ale wiem, że chcę wtedy uśmiechnąć się i powiedzieć sobie „lubię to”.

Nie mogę niestety powiedzieć tak o każdym etapie mojego życia, ba! niektórych nawet nie pamiętam, ale gdy rankiem wstaję, to od pierwszego świadomego oddechu chcę przeżyć dzień tak, by go lubić nie tylko tu i teraz, ale i w mojej głowie, tak na przyszłość.


Są takie wspomnienia, które szczególnie lubię. Jak właśnie te, gdy wraz z kilkoma podobnie jak ja zakręconymi Babeczkami odmierzam i mieszam, siedzę na blacie lub krześle, popijam kawę lub nalewkę, zajadam zupkę lub ciacho, mówię lub słucham, by na koniec mieć nie tylko wyborne ciasteczka, ale również takie ciepłe przeżycia.

Tamtego dnia (oj, kiedy to było? Wydaje się, że te makaroniki, co to na Dzień Matki miały być, wieki całe temu piekłyśmy) nie tylko malinowe pyszności poczyniłyśmy. Ale również nalewkę pomarańczowo-kawową rozpijałyśmy, co to leżakowała sobie, czekając przez blisko pół roku, aż jej smakiem się zachwycimy.


A było się czym zachwycać! Pomarańczowy aromat i pełnia niezwykłego smaku kawy mokka, której ziarna oddały swój smak trunkowi razem współgrały tworząc prawie idealną nalewkę. Gdyż, choć muszę się przyznać, że Basinej porzeczkówki (o jej produkcji możecie poczytać tutaj) nic nie przebije, to jednak ten napitek wart jest postawienia go blisko porzeczkowej poprzeczki. Następnym razem jednak postaram się jeszcze uczynić ją bardziej klarowną, ale przecież to tylko szczegół.

Tamtego dnia rozmową i nalewką umilałyśmy sobie czas oczekiwania na ...


... no wiadomo, że makaroniki. Pierwsze były malinowe, dopiero na drugi dzień wraz z Oczkiem za kawowe, anyżkowe i pomarańczowe się wzięłyśmy. Malinowe wyszły popękane, ale tak pyszne, że nic a nic nie przeszkadzało nam je kremem przekładać i częstować zachwycone Mamy (i Teściowe). A dziś wspominając tamte makaroniki, nowe smaki już obmyślam, idąc do kuchni gdzie białka na blacie czekają. Lubię to :-)

***

Tymczasem jeszcze raz dziękując Lo za inspirującą zabawę w „lubienie”, swoje zaproszenie wysyłam do:

Oczko, co smacznie bełkocze, wymowne kadry łapie i niezwykle miłą jest mi towarzyszką kuchennych zabaw :*
Narzeczonej, co już narzeczoną nie jest, pedałuje po niemieckich drogach i chleby piękne piecze.
Felluni, co na tak długo nam zniknęła, a ja tęsknię za jej pięknymi słodkościami i za wspólnym słodkości tworzeniem.
Basieńki, co tak daleko mieszka, a jeszcze dalsze i egzotyczne inspiracje przynosi.
Polci, co szalona i rozważna jest, w Londynie mieszka i choć powoli go chyba lubi, to mam nadzieję, że już wkrótce, już za momencik będzie bliżej, duuużo bliżej.
Truskaweczki, co receptury w poezję zmienia, a zdjęcia w obrazy mistrzów.
Asiejki, co pięknie koloruje swój świat i nam uchyla drzwi do niego.
Majanki, co to słodkości poprawiające nastrój czyni.
Kasi, co nie tylko pokroić i doprawić umie, ale jeszcze uprawy piękne na swym balkonie posiada.
Małgoś, co to rozbawi mnie albo i wzruszy do łez.

Zasady proste - 10 lubień, 10 zaproszeń i wszystko jasne :-)


***

Przepisy na makaroniki i wszelkie rady można znaleźć tu i tutaj i jeszcze tu też troszkę.

Nalewka pomarańczowo-kawowa

Składniki:
1 duża pomarańcza, sparzona i osuszona
4 dag kawy w ziarnach (ja dałam mokkę)
35 dag cukru (dałam brązowy)
250 ml. wody
500 ml spirytusu*

Przygotowanie: Pomarańczę ponakłuwać nożem i w zagłębienia wcisnąć ziarna kawy. Te które się nie zmieszczą wrzucić później luzem do słoja. Wodę zagotować z cukrem aż do rozpuszczenia (nie mieszać łyżką, bo się skrystalizuje). Przestudzić syrop i do lekko ciepłego wlać spirytus. Wymieszać. Do słoja włożyć pomarańczę i ewentualnie resztę kawy jaka została, zalać spirytusem z syropem. Odstawić na 6 tygodni (w tym czasie kilkakrotnie wstrząsnąć). Po tym czasie zlać płyn (można przez bibułę lub gazę, by go przefiltrować) do butelek i odstawić na minimum 3 miesiące. Potem degustować :-)

* w planach mam już wersję z metaxą i większą, tj. podwojoną ilością pomarańczy - taka grecka wersja ;-) Tylko tego alkoholu należałoby dać więcej, bo jest słabszy niż spirytus - stawiam na ok. 750 ml. Zobaczymy co wyjdzie :-)


Źródło: Kucharzenie u Abbry

Smacznego.

sobota, 6 lutego 2010

Kakałko i kuchenne talizmany.


Wstaję wczesnym rankiem, piania kogutów nie słyszę, za to mam koci koncert upominania się o atencję i pełną miseczkę. Jedną ręką sypię małe kuleczki do brązowej miseczki, drugą drapię po uszku moją małą kocią towarzyszkę, a dla siebie i Ukochanego obmyślam śniadanie. Muszę przyznać, że pierwszy posiłek dnia w moich wyobrażeniach zwykle jest prosty i szybki. Kanapka i kubek herbaty lub kawy, a potem spokojny czas na dobudzenie się.


Nie tym razem jednak. Już od samego rana słychać ubijanie piany, miksowanie żółtek z miodem i ricottą, brzdęk rondelka i syk otwieranej puszki z mlekiem kokosowym ... a po pół godzinie takich starań siadamy do stołu, przez żaluzje przebijają jasne promienie zimowego słońca, padając na talerz pełen malutkich placuszków i kubki pełne aromatycznego ... kakałka :-D

Skąd tym razem takie śniadanie? Otóż dwa tygodnie temu, podczas porannej prasówki z Babeczkami w Wysokich Obcasach wynalazłyśmy zdjęcie kubka parującego kakao. Powstała szybka myśl. Zróbmy sobie małe przypomnienie naszego zlotu. Za czas jakiś na śniadanie wypijmy kubek takiego kokosowego napoju. Powspominajmy w tym samym czasie nasze leniwe poranki, serowe placuszki smażone przez mojego Ukochanego, kanapeczki z pysznym pasztetem sojowym, jajkiem czy dżemem, a towarzyszem tych wspominek niech będzie ptaszek, którego każda z nas ma na miłą pamiątkę.


U mnie Szczęściarz, gdyż tak nazwałam swojego ptaszka, dołączył do grona moich kuchennych talizmanów ukrytych tu czy tam. Kuchcik, czyli kukiełka kucharza przywieziona dawno temu z Corfu wygrzewa się na kaloryferze. RAT'ek siedzi na pudełku z przepisami w mojej szafeczce z kuchennymi niezbędnikami, a teraz jeszcze Szczęściarz, czerwono-biały ptaszek z brązowym skrzydełkiem przycupnął na oknie, podpatrując co porabiam na dębowym blacie :-)

Siedzę nad kubkiem kakao, piszę te słowa z głową pełną ciepłych wspomnień, a Wam życzę miłego weekendu :-)


* RAT to po angielsku szczur, a do tego skrót od ratatouille, nazwy dania oraz filmu, dlatego tak nazywam moje pudełeczko z przepisami ozdobione motywami z tego filmu oraz maskotkę szczurka, który śpi w sypialni na parapecie :-D


Kakao kokosowe

Składniki:
100 ml wody
400 ml. mleka kokosowego
4 łyżki cukru (ja dałam miód do smaku, niecałe 2 łyżki)
4 łyżki kakao (u mnie gorzkie DecoMorreno)
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego lub 1 laska wanilii (u mnie chlust ekstraktu)

Przygotowanie: Do garnka wlałam wodę, mleko kokosowe i ekstrakt, wsypałam kakao i doprawiłam miodem. Podgrzałam. Podałam ciepłe z limonkowymi placuszkami z ricotty.

Źródło: Wysokie Obcasy z 23.01.2010 r., przepis Marty Gessler

Cytrusowe placuszki serowe

Składniki:
1 szklanka ricotty
1 szklanka mleka
3 żółtka + 3 białka
1/4 szklanki cukru (lub miodu odpowiednio mniej)
skórka z 1 cytryny/2 limonek/łyżka lemon curd/łyżka cytrusowej marmolady
1 1/2 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli

Przygotowanie: Ubić białka ze szczyptą soli na sztywną masę. Potem zmiksować ricottę, mleko, żółtka, cukier/miód, cytrusowy dodatek. Do tej masy przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i na koniec delikatnie wmieszać białka. Smażyć na oleju (ja wolę oliwę), nakładając placuszki łyżką.

Źródło: nie pamiętam, ale to w gruncie rzeczy wariacja na temat standardowych pancakes.

Smacznego.

sobota, 8 sierpnia 2009

Ostatnie westchnienie do Truskawek i ...



Szaleństwa z Truskawkami tego lata już zapewne za mną, ale mi wciąż do nich tęskno. Dlaczego ja jednak aż tak kocham Truskawki? Czemu, gdy przynosiłam pełną ich torbę, zajadałam je z takim smakiem zupełnie same ... czasem z jogurtem, rzadko w jakimś placku, a w chwilach rozpusty zanurzone w miodzie? Czemu? Gdyż Truskawka to taki zaczarowany owoc, co jest i słodka i wytrawna jednocześnie. Jej zharmonizowanie smaków urzeka mnie z każdą sztuką na języku. Dlatego o wielu owocach można powiedzieć, że ich słodyczy jest dla nas zbyt wiele, albo też ich kwaskowatość razi nasze podniebienia, ale nigdy nie powiemy tak o Truskawce!


Właśnie dlatego tak bardzo lubię Truskawkowe Solo, czuć ich miąższ na języku, harmonię ich smaku na podniebieniu. Tego lata jednak pewien konkurent pojawił się do mego podniebienia. Wśród przeróżnych smaków lata, to właśnie kwaśność rabarbaru uwiodła moje podniebienie, nie dając mu o sobie zapomnieć. Były więc rabarbarowe crumble o przeróżnych kruszonkach, w towarzystwie lodów, był placek z rabarbarem popijany rabarbarowym bellinim, była nawet doskonała wręcz wieprzowina z rabarbarem. Ale to tylko pionki ... no może nie pionki, choć i tak pomniejsze figury.


Niekwestionowanym Królem i Królową smaków tamtych miesięcy był rabarbarowy kompot. Zawsze w innym wydaniu, zawsze z innymi aromatami i zawsze - nieodmiennie - doskonały. Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz w kuchni Agnieszki nie wiedziałam jeszcze jak bardzo podbije on moje serce. Koniec kwietnia, cały maj i spory kawałek czerwca gotowałam ten kompot prawie codziennie i codziennie go przemieniałam.


Raz ubrany w swoje proste smaki, w połączeniu ze smakiem cytrusów, innym razem we wspaniałym połączeniu z truskawkami czy jabłkami, nawet czereśnie i agrest doskonale łączyły swoje smaki z rabarbarem, a borówka dodała mu niezwykłej barwy.

Nie zapominałam o przeróżnych przyprawach i ziołach. I tak kardamon, cynamon i goździki doskonale sprawdziły się, tam gdzie rabarbar złączył swe smaki z jabłkami, a bazylia i tymianek doskonale dogadały się z truskawkowo-rabarbarowym mariażem. Ja jednak wciąż nie mogę zapomnieć o mięcie i jej ożywczym aromacie w złamanej przez miód leśny kwaskowatości czerwonych łodyg.


Żałuję wielce, że tylko dwa - choć to właśnie te najsmaczniejsze - połączenia udało mi się sfotografować. Ale pamięć o wszystkich pozostała i tutaj ją przelewam, by następną wiosną i latem znów cieszyć się ich niepowtarzalnymi smakami. A teraz pozwalam sobie jeszcze na ostatnie już tęskne do nich westchnienia.

Kompot z Rabarbaru ...

z cytrusami (same skórki) i trawą cytrynową, dosładzany grenadiną/sokiem z granatu
z truskawkami i limonką
z truskawkami i ziołami (bazylia plus tymianek)
z truskawkami i laską wanilii
z jabłkami i przyprawami: kardamonem, goździkami, cynamonem
z czereśniami i ekstraktem z wanilii
z agrestem i miodem akacjowym
z borówkami i syropem klonowym
z miętą i miodem leśnym

Rabarbar obrałam i pokroiłam w większą lub mniejszą kostkę. Zalałam ok. 1 litrem wody na każde 1/2 kg. rabarbaru i słodziłam cukrem brązowym (ilość zależna od słodyczy pozostałych dodatków). Rabarbar doprowadzałam do wrzenia, gotowałam na małym ogniu przez ok. 1 minutę, wrzucałam przyprawy, pokrojone na cząstki inne owoce, zioła (całe łodyżki, by było łatwiej je później wyjąć). Przykrywałam i odstawiam z ognia na ok. 1 godzinę. Po tym czasie wyjmowałam wszystkie aromatyczne dodatki, zostawiając tylko owoce. Schładzałam w lodówce lub podawałam w temperaturze pokojowej.

Owoce z takiego kompotu doskonale smakowały też z jogurtem bałkańskim.

Smacznego.

niedziela, 10 maja 2009

Nalewek czar.


Domowy chleb, domowe ciasta, domowe obiady ... czar własnoręcznie przygotowanych potraw jest nieograniczony. Zapach i smak uwodzi z każdą chwilą i już nigdzie nie smakuje nam tak wybornie, już nigdzie nie jest tak dobrze jak w domu. A może by tak rozszerzyć te dobroci? Może do domowych ciast dodać samodzielnie aromatyzowanych nalewek, może do kawy dodać kropelkę likieru, którego powstanie odbywało się na naszych oczach?


Jedno z pierwszych ciast jakie piekłam po operacji miało na celu zaspokoić moją ochotę na słodycze, ale jednak nie przesycić i nie dodać zbyt dużo kalorii. Kto miał kiedyś operację, kto leżał przez kilka miesięcy w łóżku, wie jak szybko polepszacze nastroju w postaci czekoladek czy batoników stają się ciężarem zupełnie zbytecznym. Co ma jednak zrobić taki łasuch jak ja?


Oczywiście ciasto z dodatkiem płatków owsianych. Chrupkie i lekko tylko słodkawe, jest dosyć kruche i nie tak piękne w prezencji jak smakuje, a wierzcie mi, smakuje niebiańsko. Szczególnie, gdy dodamy niezwykły dodatek w postaci owoców przez kilka miesięcy nasączanych alkoholem, swoimi smakami i aromatami przypraw, owoców z nalewki bożonarodzeniowej. W sam raz na posiedzenie przy kominku z rodziną i przyjaciółmi - czy to od święta czy to w dzień powszedni.


Za to nalewka bożonarodzeniowa to dopiero mały mój cud świąteczny. Pełna smaku, mocna, ale i to można przełamać przez picie jej z herbatą lub kawą, jak również nasączenie nią deserów. Słodka, ale bez przesady, ma bożonarodzeniowy aromat, pełen bakalii, cynamonu i goździków, a gdy dodamy jeszcze kandyzowanego imbiru, trudno będzie się oprzeć jej herbacianej barwie. Jednak dla tych co to woleliby łagodniejszy trunek, nie tak pełen procentów jak bożonarodzeniowa nalewka, dodatkowo smaki dzieciństwa przypominający sięgnąć powinni po likier kukułką zwany.


Dlaczego kukułka? Gdyż alkohol ten to połączenie wódki i mleka z cukierkami o tej nazwie właśnie. Karmelowe, w tle lekko czekoladowe, prawie niewinne jak cukiereczki, a jednak szumek lekki w głowie powstaje. Doskonale z lodami czy kawą, zimne popijane wraz z przyjaciółmi po sutym obiadku, kieliszek czy dwa doskonale zastępuje ciężkie czy wymyślne desery.


Właśnie tego dnia, gdy popijaliśmy kukułeczkę po sytym obiadku z przyjaciółmi, przypomniał mi się mój pierwszy alkoholowy trunek samodzielnie wykonany. Już kilka lat od tamtego czasu minęło, ale recepturę właśnie od tych przyjaciół dostałam. Mój pierwszy likier, słodka acz mocna porterówka, w książeczce o likierach nazwana "babskimi łzami". Coś w tej nazwie musi być, gdyż niezmiennie z kwiatami kojarzy mi się ten napitek. A przecież dostawanie kwiatów zawsze choć kropelkę łez wzruszenia wyciśnie.


A kiedy o słodyczy i o kwiatach mowa, nie można zapomnieć o lasce wanilii, właśnie z kwiatów pochodzącym pręciku i kawie, tak smakowicie aromatyzowanej przez to słodkie połączenie, tym ciekawsze, gdy dochodzi jeszcze gęsty karmel i procentów szum. Likier ten, potocznie krówką jest zwany, lub znacznie mniej ładnie podróbką baileys'a, doskonale nadaje się zarówno do picia nawet zupełnie solo, gdyż jego moc nie jest zbyt uderzająca, ale również jako dodatek do serników, brownie czy kremów wszelkiej maści również doskonale się nadaje.


Słodko Wam? Chyba usłyszałabym "niemożliwie słodko!". Nic to. Dla tych co po tylu trunkach jeszcze pod stoły nie pospadali, na ochłodę i przełamanie słodyczy jeszcze inny wyskokowy trunek proponuję.
Crema di limoncello nie tylko daje odrobinę wytchnienia od słodkości świątecznych, kawowych czy piwnych, ale i na chwilkę do Włoch nas przeniesie, gdzie posiedzieć pod drzewkami cytrynowymi możemy, poleżeć chwilkę na miękkiej trawie i delektować się kwaskowatym, kremowym likierem, mocnym ale i dającym się łatwo oswoić, gdy pity jest wraz z mlekiem lub kawą.


"
Co jednak z taką ilością soku z cytryny mam uczynić?" zadawałam sobie pytanie, gdy na podwójną ilość likieru dziesięć cytryn ze skórek obierałam. Tarta cytrynowa Ani musiała być, ale wciąż jeszcze wiele soku pozostało. Co zrobić jednak, by było lekkie, prawie jak zapowiedź lata? Oczywiście lody. Ale nie zwyczajne lody, nie sorbet nawet, a szerbet. Słodko-kwaśny syrop, przestudzony i połączony z mascarpone doskonale pasował jako uzupełnienie słodkiego i mocnego crema di limoncello. Czy to oddzielnie czy to zmiksowane razem na wyborny drink były lekkim, słodko-kwaśnym deserem.


I kolejny roczek już zaraz ... za cztery godziny... od 12.05 będę na świecie od trzydziestu lat ...

Jak się z tym czuję? ... Uskrzydlona :-)

P.S. Majanko, dzięki za życzenia :) Jesteś drugą osobą, która złożyła mi dziś życzenia. Buziaczki gorące :***


Ciasto owsiane z owocami

Składniki:
500 g bakalii z nalewki bożonarodzeniowej, odsączonych przez noc (można użyć świeżych owoców lub namoczonych w herbacie i odsączonych suszonych)
250 g mąki pełnoziarnistej (lub zwykłej)

150 g płatków owsianych

100 g brązowego cukru
1 łyżka cynamonu (ja dałam przyprawy do piernika)
1/2 łyżeczki soli

200 g. roztopionego masła

2 jajka


Przygotowanie: Piekarnik nagrzałam do 180 stopni Celsjusza. Tortownicę (o średnicy 26 cm) nasmarowałam margaryną, wyłożyłam spód pergaminem i od zewnątrz zabezpieczyłam folią aluminiową, gdyż owoce w czasie pieczenia lubią puszczać soki. W misce wymieszałam mąkę, płatki, cukier, cynamon, sól, masło i na koniec jajka. Połowę masy wyłożyłam w tortownicy, na nią ułożyłam równomiernie bakalie, a na wierz resztę ciasta. Nie należy ugniatać ciasta zbyt mocno, gdyż wyjdzie bardzo zwarte. Piekłam przez 45 minut. Można podać z kremem angielskim lub owocowym, ale ja zwykle podaję samo, z herbatą, kawą lub - jak w tym przypadku - z nalewką bożonarodzeniową.

Źródło: Program na kuchni.tv "Julie gotuje"


Nalewka bożonarodzeniowa


Składniki:

100 g daktyli

100 g suszonych moreli

100 g suszonych śliwek

100 g wyłuskanych orzechów włoskich
100 g suszonej żurawiny

100 g rodzynek

100 g fig

50 g kandyzowanego imbiru

1 pomarańcza, sparzona i pokrojona w plastry

200 g cukru (ja dałam mniej, ok. ¾ szklanki brązowego)
1 l. wódki

2 laski cynamonu

4 - 5 sztuk goździków


Przygotowanie: Cukier podgrzałam z odrobiną wody (2-3 łyżki) i ok. 100 g wódki, aż trochę się rozpuścił (nie doprowadziłam do zagotowania). Po ostudzeniu dolałam resztę wódki i dokładnie rozmieszałam, by jak najwięcej rozpuścić cukru. Bakalie układałam w dużym słoju (2,2 l.) naprzemiennie w podanej powyżej kolejności, przekładając je plastrami pomarańczy. Na wierzch ułożyłam kandyzowany imbir, delikatnie w bakalie wsunęłam goździki i korę cynamonu. Zalałam wszystko osłodzoną wódką, wraz z całym również nierozpuszczonym cukrem. Odstawiłam na min. 4-6 tygodni. Po tym czasie przecedziłam nalewkę i klarowny alkohol przelałam do butelki. Owoce odcedziłam porządnie i użyłam do ciasta poniżej, a część zmiksowanych owoców użyłam do nadzienia muffinek.

Źródło:
Blog Atinki "Tak sobie pichcę"

Likier kukułka


Składniki:

500 ml. mleka skondensowanego niesłodzonego

ok. 300 g cukierków kukułek

1/4 - 1/2 l. wódki (ilość zależna od gustu)


Przygotowanie:
Cukierki rozpuściłam w mleku. Odstawiłam do ostudzenia. Do zupełnie zimnego mleka wlałam wódkę, wymieszałam, przelałam do butelki i schłodziłam przynajmniej przez 1 dzień. Przed podaniem wstrząsnąć.

Źródło: Blog Majanki "Majanowe pieczenie"

Porterówka vel babskie łzy

Składniki:

2 butelki portera żywiec po 0,33 l.
1 szklanka cukru (lepiej dać trochę mniej)

2-3 łyżki cukru waniliowego (ewentualnie laska wanilii)

200 ml spirytusu


Przygotowanie:
Cukier, cukier waniliowy i piwo delikatnie podgrzać (nie gotować), do rozpuszczenia cukru. Należy uważać, gdyż piwo się pieni przy łączeniu z cukrem. Odstawić do ostygnięcia. Połączyć ze spirytusem, przelać do butelki, schłodzić i podawać nie wcześniej niż na drugi dzień, a lepiej po tygodniu.

Źródło: Nasi przyjaciele A i E - dzięki :-), a w książce "Nalewki, likiery i wina domowe" Małgorzaty Caprari jako Babskie łzy (które powinno leżeć ok. 6 - 12 miesięcy);

Likier krówka, czyli domowy baileys


Składniki:
1 puszka mleka skondensowanego słodzonego

4-5 łyżeczek kawy rozpuszczalnej

1 łyżka esencji waniliowej
1/2 szklanki mleka skondensowanego 4%

2 szklanki wódki (ja dałam 1 1/2 szklanki)


Przygotowanie: Puszkę z mlekiem gotowałam w garnku z wodą przez ok. 3 godziny. Odstawiłam do całkowitego (!) ostudzenia. Zimny karmel przełożyłam do miski, dodałam kawę, esencję, mleko i zmiksowałam, na koniec dodałam alkohol, zmiksowałam, przelałam do butelki. Schłodziłam porządnie przed podaniem (przynajmniej 1 dzień). Przed podaniem należy wstrząsnąć.

Likier ten można też przyrządzić gotując mleko niesłodzone skondensowane z cukrem i cukrem waniliowym (ilość do smaku), do czasu zgęstnienia. Na koniec gotowania dodaje się kawę (już bez mleka), studzi całkowicie i miesza z alkoholem (można użyć np. 200 ml. spirytusu). Schładza przez min. 1 dzień i wstrząsa przed podaniem.

Źródło: Druga wersja przygotowania likieru od A i E, a pierwsza to moja, pewnie i tak nie bardzo oryginalna intepretacja


Crema di limoncello

Składniki:

5 cytryn eko (lub sparzonych i porządnie wyszorowanych)
1/2 l. spirytusu

1 l. mleka

40-60 dag cukru (ja dałam 50 dag)

150 ml. śmietanki 36%


Przygotowanie:
Cytryny obrałam obieraczką do warzyw (same żółte skórki, bez białej albedo) i wrzuciłam do słoja. Zalałam spirytusem i odstawiłam na słoneczny parapet na ok. 1 tydzień. W tym czasie codziennie wstrząsałam słojem. Po tym czasie mleko podgrzałam na małym ogniu z cukrem do całkowitego rozpuszczenia cukru. Odstawiłam do całkowitego ostudzenia. Spirytus przecedziłam, skórki wyrzuciłam. Aromatyzowany alkohol wlałam do mleka, zamieszałam, dodałam śmietankę. Przecedziłam do butelek, schłodziłam przez min. 1 dzień. Przed podaniem wstrząsnęłam.

Ważne: Jak dla mnie jest trochę za mocne do picia samo, ale z mlekiem jest doskonałe. Następnym razem zrobię z mniejszej ilości spirytusu (ok. 0,7-0,8 l.).


Źródło:
Forum CinCin

Szerbet cytrynowy


Składniki:

200 g cukru

200 g wody

200 g soku z cytryny

skórka z 1 cytryny (pominęłam)

1 czubata łyżka serka mascarpone

Przygotowanie:
W garnku zagotowałam wodę z cukrem. Zmniejszyłam ogień i gotowałam jeszcze ok. 5 minut, a kiedy płyn miał konsystencję gęstego syropu, zdjęłam garnek z ognia i odstawiłam na 15 minut. Po tym czasie dolałam sok z cytryny (i ewentualnie skórkę). Po wymieszaniu dodałam serek i dokładnie rozmieszałam. Ostrożnie (żeby się nie oparzyć) spróbowałam, czy nie jest za kwaśne. Ważne by smak był kwaskowaty, ale nie na tyle by powodował od razu skrzywienie. Przelałam płyn do naczynia (wcześniej schłodzonego już w zamrażalniku), zamknęłam i schowałam do zamrażalki. Po godzinie wyjęłam i wymieszałam widelcem, potem jeszcze dwa razy co godzinę wyjmowałam i mieszałam widelcem. Po ok. 3-4 godzinach szerbet już jest gotowy do spożycia (ewentualnie dłużej lub krócej, w zależności od temperatury zamrażalki). Można jeść sam lub podać polane sosem owocowym lub sosem na bazie crema di limone i ubitej śmietanki, z dodatkiem zmiksowanego banana.

Źródło: Jamie Oliver "Włoska wyprawa Jamiego"

Smacznego.

poniedziałek, 2 marca 2009

Prawdziwie babski weekend.


I znów bawiłyśmy się kulinarnie i nie tylko w szalony weekend, tym razem lutowy. Powoli staje się tradycją powitanie na dworcu, krótki spacer, kilka w przelocie zrobionych zakupów w Złotych Tarasach, coraz to nowe smaki kaw i herbat w Coffee Heaven i powolny spacer na Halę Mirowską, w czasie którego dzielimy się różnymi nowościami, troskami i pomysłami. A na bazarze zaczyna się szał. Warzywa i owoce, ryby, przyprawy ... wszelakiej maści ciekawostki i smakołyki, które projektują nasze kulinarne dokonania dni następnych. O pięknych kwiatach nie zapominając, by i nasze estetyczne doznania uzupełniać.


W obiadowym menu znów królował łosoś. Oj, daleko mu do tego wspaniałego okazu kupionego poprzednio w Kuchniach Świata, za to dzwonka jakie zakupiłyśmy na Hali okazały się doskonałe w połączeniu z planowanymi już wcześniej makaronowymi uciechami. Gdyż jak wiadomo Princess to makaronowa miłośniczka, a Oczko - czy ja komukolwiek jeszcze wyszeperaną przez nasze tym razem Umalowane Oczko "La Cucinę" muszę przypominać? Mi za to zamarzyło się wspomnienie lata oraz azjatyckie klimaty i tak zaproponowałam mojej Kwoczce i Kurczakowi cytrynowy sosik śmietanowy, dostrzeżony dawno temu u Gotującej Julii oraz azjatycki w rodowodzie makaron soba z warzywami w pomidorowym sosie słodko-kwaśnym podany na szpinakowym dywaniku.


To była prawdziwa rozpusta. Sos sojowy, syrop klonowy, limonka i zestawy przypraw jakie nam się do rączki nawięły, no dobrze najbardziej mi, ale i Dziewczynki dzielnie mi pomagały modyfikując sos cytrynowy o limonkowe klimaty, a sos azjatycki o dodatek pięciu smaków. Piekarnik więc wprawiał się znów, choć tym razem na pieczenie chlebków czasu nam zabrakło i jedynie rybki ślicznie nam rumienił. My nawet mimo chwilowych tylko wagarów z Weekendowej Piekarni, bawiłyśmy się wspaniale, rewię makijażu odstawiając i Oczko nasze z Nieumalowanego w Umalowane przemieniając. Miał się ten mój mąż zabawy z nami jako nasz Pierwszy Fotograf. Ale i jako Pierwszy Kawiarz również się wprawiał, gdyż wszystkie w tym boskim trunku zasmakowałyśmy. Jak mogło być inaczej, gdy tak piękne macchiato wyszło mojemu Ukochanemu, który to wielce naukowo do tematu parzenia kawy zaczął podchodzić, niczym wspaniały barrista. Zastanawiania nad temperaturami mleka i espresso jednak, nie wywiały mu z głowy i innych możliwości oraz pomysłów, gdy przeróżne alkohole nam do szklanic nalewał, podając nalewkowe (o tym kiedy indziej) i kapitańskie napitki.


Noce, a raczej wieczory pełne śmiechu były, bo jak tu się nie śmiać, gdy my szalejemy a nasza kicia w najlepsze śpi, za nic mając nasze wygłupy, grzejąc się tylko albo na kaloryferze albo obok niego, na oparciu łóżka. A my w najlepsze "The Sweetest Thing" oglądaliśmy, piosenkę o ... śpiewać i w pidżama party się bawić, więc nie mogło być już lepszej zabawy. Nawet Hirek bidula tak się zmroczył w oparach pobliskiego mu kieliszka, że fikołki dla uciechy Świergotek zaczął wyprawiać i ze stołu sfrunął ... na dziobie lądując. Na szczęście medyk nie był potrzebny i pokrzepiony troskliwymi zachwytami Ptaszynek nasz mały cyrkowiec doszedł szybko do siebie.


Tak szybko ten zmyślny ptaszyna otrzepał swoje szare piórka i tak mu dobrze z jego dwoma Oblubienicami było, że już nawet na drugi dzień ruszyć się z nami na Jarmark Produktów Regionalnych nie planował. A było tam co kupować, co jeść, czym oczy cieszyć. Pierogi pieczone i gotowane, ręcznie robione makarony, wędzone rybki, które jak zawsze kuszą mnie okrutnie i sery. Zatrzęsienie serów rozmaitych ... korycińskie, francuskie, krowie, owcze i kozie, żółte i białe, pleśniowe. A obok nich korcą delikatesy z rybek wszelakich, pasztety, wedliny, chleby i smalce, przetwory na słodko i wytrawnie, a nawet z procentami. Choć straganów nie jest tam więcej chyba niż 30, no może do 40 dochodzi, to chodzić wśród nich mogłabym od rana do nocy, od piątku do niedzieli. Z prawdziwą przyjemnością co miesiąc wybieram się, by popróbować ekologicznych produktów, prawdziwych smaków, kupić to tu to tam jakiś smakołyk, czasem danie czy napój ... ach! te pierogi z kurkami kupione jesienią, och! ten ser koryciński z borowikami wyhaczony przez nasze zmyślne Oczko i wyborne pierożki usmażone, na widelczyku podane, a wynalezione przez Princess. Kotlecik z sandacza (chyba z tej rybki) wprawdzie ciut przesolony się okazał, ale pamiętam kupiony tam niegdyś kawałek pasztetu rybnego ... no bajka w ogóle.


Ale ja bym tam długo mogła o tych jarmarcznych cudach prawić, a my wszakże jeszcze i po innych sklepach oraz kawiarenkach buszowaliśmy, by do domku powrócić na wspaniałe dania, zwieńczone lekkim deserem ... kokosowa panna cotta straciatella. Żeby całkiem zgodnie z prawdą być to powinnam napisać raczej "prawie" straciatella, gdyż ten śliczny efekt, pojawiających się delikatnych wiórek czekolady, w zwartym białym kremie widoczny był tylko na spodzie i górze naszej słodkości. Za to jak przyjemnie było zajadać się nim, zmęczeni po zakupach, gotowaniu, popijając caffe latte czy lekkim czerwonym winem i smaczne śniadanka wspominając i planując.


A skoro już tak nie po kolei nasze kulinarne dokonania przedstawiam, to z jeszcze jednym czekoladowym cudem się pospiesze, które to też na Czekoladowy Weekend Bei powstało. Piękne, ponieważ ich delikatna struktura jest niczym zwiewne kwiatowe listki, smaczne i chrupkie, a do tego kryjące w sobie czekoladową eksplozję smaku ... croissanty. Te przepyszne pakieciki powstały powoli, unosząc sę w naszej świadomości obietnicą doskonałego niedzielnego śniadnia, popijanego lekką kawą z mlekiem, zajadanego w promieniach coraz śmielej wychodzącego słońca, ze ślicznie żółcącymi się tulipanami w tle. W planach były jeszcze kolejne szaleństwa - albo na ikeowskich kuchennych gażdetach bankrutowanie albo szykowanie czekoladowo-kawowego sufletu na zimno z "Francuzek ...". A tymczasem zdradziecka rwa kulszowa, co to już wiosną zeszłego roku mnie złapała i wtedy przez blisko cztery miesiace trzymała odezwała się z ogromną siłą. Nie było na to rady, jak proszki przeciwbólowe wziąć, ale otępienie po nich było tak ogromne, że oczka same mi się zamknęły i nasze plany trzeba było odłożyć na nastepny raz.


Pozostało mi potem w chorobie wspominać miły weekend, wesołe zabawy, zakupowe szaleństwa i smaczne dokonania, jak bułeczki co to nocą nam rosły, a w piątkowy wieczór powstawały w naszych zręcznych dłoniach, omlet z ziołową ricottą, który to zdjęć się nie doczekał, tak szybko spałaszowany został, rozmowy o przepisach, triki i sztuczki zdradzane o kulinarnych czy makijażowych tajemnicach ... i wiele wiele więcej, jednak trochę tej sekretnej zasłony zostawię. Powiem tylko jedno: Prawdziwie babski weekend to był.

Buziaki Dziewczynki :***

Cytrusowy łosoś w klonowej skorupce

Składniki:
ok. 40 dag łososia (po 10 dag na osobę)
sok z 1 cytryny
1 łyżka sosu sojowego
1/2 łyżeczki oleju sezamowego
1 łyżka syropu klonowego

Przygotowanie: Zamarynowałam łososia w soku z cytryny, sosie sojowym, oleju sezamowym i syropie klonowym przez min. 30 minut. Wyłożyłam łososia do ceramicznego naczynia razem z marynatą, dolałam kilka łyżek wody (ew. wina/wermutu), by sos z syropem klonowym się nie przypalał i piekłam łososia w piekarniku nagrzanym do 200 stopni Celsjusza przez ok. 10 minut. Łososia można też piec w specjalnej torebce lub folii, ale wtedy nie uzyska się efektu skarmelizowanego cukru z syropu klonowego, za to z pewnością będzie bardziej soczysty.

Pieczony łosoś w pięciu smakach

Składniki:
ok. 40 dag łososia (po 10 dag na osobę)
sok z 1 limonki
skórka starta z limonki (drobno)
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka oliwy z oliwek
1 łyżka miodu gryczanego
1 łyżeczka przyprawy pięć smaków
1 łyżka startego zmrożonego imbiru

Przygotowanie: Zamarynowałam łososia w pozostałych składnikach dania przez min. 30 minut. Wyłożyłam łososia do ceramicznego naczynia razem z marynatą, dolałam kilka łyżek wody (ew. wina/wermutu), by sos z miodem się nie przypalał i piekłam w piekarniku nagrzanym do 200 stopni Celsjusza przez ok. 10 minut. Łososia można też piec w specjalnej torebce lub folii, ale wtedy nie uzyska się efektu skarmelizowanego cukru z miodu, za to z pewnością będzie bardziej soczysty

Tagliatelle z cytrynowo-limonkowym sosem śmietanowym

Składniki:
makaronu tagliatelle na 4 osoby (ewentualnie inny)

skórka z 3 cytryn (w tzw. zesty)
skórka z 1 limonki (w tzw. zesty)
sok z 1 cytryny
szczypta cukru brązowego
ok. 1/2 szklanki śmietany (dobrej do gotowania, ewentualnie mleka skondensowanego 4%)
3-4 łyżki tartego parmezanu (ze względu na słonosć sera nie potrzeba soli)
szczypta gałki muszkatołowej (lub startego kwiatu muszkatołowca)
pieprz zielony, świeżo mielony

Przygotowanie: Makaron ugotowałam w osolonej wodzie zgodnie z przepisem na opakowaniu. W tym czasie na patelni delikatnie tylko zwilżonej oliwą podgrzałam skórki z cytrusów. Potem na raz wlałam sok z cytrusów, śmietanę, przyprawy i parmezan. Podgotowywałam na małym ogniu aż ugotowałam się makaron (kilka minut). Wrzuciłam tagliatelle al dente niezbyt dokładnie osączone z wody w której się gotowało i podgrzałam wszystko razem jeszcze ok. 1 minuty. Ułożyłam na talerzach, posypałam dodatkowo zielonym pieprzem i gałką, podałam z łososiem z klonowej skorupce.

Źródło: Kiedyś widziałam podobne danie w programie na KuchniaTV "Juli gotuje", ale od tamtego czasu już tyle razy je robiłam, za każdym razem zmieniając trochę składniki, że nie dam głowy jak ono wyglądało w oryginale. Ostatnio podobne danie widziałam też w książce "Francuzki nie tyją ..."

Gryczany makaron soba z orientalnymi warzywami

Składniki:

4 porcje makaronu, ugotowane w osolonej wodzie według przepisu na opakowaniu (ok. 5 minut)
1 łyżka oliwy/oleju z orzeszków ziemnych
2-3 szalotki
2 ząbki czosnku, sprasowane
2-3 cm. kawałek imbiru, pokrojony w cienkie słupki
ok. 2 szklanki pokrojonych w słupki warzyw i azjatyckich grzybów (można użyć azjatyckiej mieszanki z mrożonki, byle bez gotowych sosów)
100-150 ml. passaty pomidorowej
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka octu ryżowego
1/2 łyżeczki brązowego cukru
1/4 łyżeczki przyprawy pięć smaków
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
1/2 łyżeczki mielonej kolendry
ew. sos chili dla ostrości

świeży szpinak (ew. można zrobć z niego sałatkę z orientalnym dressingiem i kiełkami, ale moim zdaniem w tym daniu wystarcza ilość sosu pomidorowego słodko-kwaśnego za dressing)

Przygotowanie: Na rozgrzanej oliwie zeszkliłam szalotkę, dodałam czosnek i imbir i smażyłam przez ok. 1-2 minut. Dodałam warzywa, sos pomidorowy (passatę), sos sojowy, ocet i przyprawy i smazyłam na małym ogniu przez ok. 10-15 minut. Dodałam ugotowany makaron i wymiesząłam do połączenia go z sosem. Podałam na świeżym szpinaku, z łososiem w pięciu smakach.

Kokosowa panna cotta (prawie) straciatella

Składniki:
1 litr mleka (ja dałam ok. 200 ml. mleka kokosowego i 800 mleka odtłuszczonego 0,5%)
1/2 - 3/4 szklanki brązowego cukru
żelatyna lub agar-agar (zgodnie z przepisem na opakowaniu)
kilka kostek gorzkiej czekolady pokrojonej nożem na cienkie, ale nieregularne wiórki

Przygotowanie: W garnku podgrzałam mleka z cukrem. W kilku łyżkach ciepłego mleka rozpuściłam żelatynę, którą dodałam do mieszaniny w garnku, po zdjeciu jej z ognia. Mieszałam rózgą aż do całkowitej pewności, że nie ma grudek. Przecedziłam przez sitko do miarki, a z niej przelałam do kokilek. Od razu posypałam każdą kokilkę płaską łyżeczką czekolady i potem co jakiś czas należy dosypywać po trochu wiórek, w miarę ścinania się masy, tak by wiórki (również ze względu na różną ich wielkość i ciężar zostały złapane w "półdrogi". Mi nie do końca udała się ta sztuka, więc efekt straciatelli był widoczny tylko na dnie i na górze panna cotty. Po całkowitym przestudzeniu włożyłam kokilki do lodówki. Żeby ładnie wyjąć panna cottę na talerzyk, wystarczy zanurzyć kokilkę w ciepłej wodzie, przykryć wierz talerzykiem i odwrócić. Powinna ładnie się wyślizgnąć, ewentualnie można pomóc sobie nożem, by wpuścić więcej powietrza pod spód deseru. Podawać albo samo, albo polane ulubionym sosem.

Croissanty
(12 sztuk)

Składniki:
1 szklanka mleka
2 łyżeczki suchych drożdży (ja dałam 13,6 g drożdży świeżych)
2 1/4 szklanki przesianej mąki
2 łyżki cukru drobnego
1 łyżeczka soli

3 łyżki mąki
12 łyżek niesolonego masła (165,5 g)

12-24 kostek gorzkiej czekolady (Lindt i in. podobne czekolady, wystarczy po 1 kostce na croissanta, ale miałam wedlowską, o mniejszych kostkach, więc dałyśmy po 2)

żółtko i 2 łyżki mleka do posmarowania

Przygotowanie:
Piątek wieczorem:
W podgrzanym do 40 stopni Celsjusza mleku rozpuściłam drożdże z dodatkiem 2 łyżek mąki i odstawiłam aż zaczęły pracować (ok. 20 minut). Mąkę wymieszałam z solą i cukrem. Gdy drożdże zaczęły pracować połączyłam je ze stopniowo dodawaną mąką, aż uzyskałam zwarte, choć lekko lepkie ciasto. Złożyłam je w kształt prostokąta, włożyłam do ceramicznej brytfanki i przykryłam folią, tak by miało gdzie rosnąć. Schowałam na noc w lodówce.

Sobota rano:
Zimne ciasto rozwałkowałam na kształt prostokąta o wymiarach ok. 15 cm x 40 cm. Masło ogrzane do temperatury pokojowej połączyłam z 3 łyżkami mąki, zagniotłam w kulę, którą spłaszczyłam nadając jej kształt prostokąta, mniej więcej zajmującego 2/3 powierzchni ciasta. Maślany prostokąt ułożyłam na cieście, ciasto zawinęłam w kopertę, tak by przykryć masło i rozwałkowałam ponownie na prostokąt o wymiarach ok. 15 cm. x 40 cm. Złożyłam ciasto na trzy, przykryłam folią i schowałam na min. 6 godzin do lodówki.

Sobota popołudniu (po 6 godzinach):
Wyjęłam ciasto i rozwałkowałam je na prostokąt o wymiarach 15 cm x 40 cm i znów złożyłam na trzy. Ciasto włożyłam do brytfanki pod folią do lodówki.

Wieczorem w sobotę:
Wyjęłam ciasto i rozwałkowałam je na prostokąt o wymiarach 15 cm x 40 cm i znów złożyłam na trzy. Ciasto włożyłam do brytfanki pod folią do lodówki.

Niedziela rano:
Wyjęłam ciasto z lodówki i na delikatnie omączonym blaci rozwałkowałam ciasto na prostokąt o wymiarach ok. 21 cm x 44 cm. Nożem do pizzy wycięłam prostokąty o wymiarach 11 cm x 7 cm (12 prostokątów). Na każdy prostokąt kładłyśmy czekoladę i zawijałyśmy je po dłuższym boku, bez dociskania po bokach. Zwinięte paczuszki układałyśmy na blasze wyłożonej pergaminem do pieczenia. (W książce "Francuski nie tyją" należało rozwałkować ciasto w okrąg i wyciąć trójkąty, tak by uzyskać rogaliki, bez nadzienia z czekolady, ale ja zastosowałam delikatnie zmienioną metodę pokazaną przez Liskę w jej Pracowni Wypieków). Delikatnie (tylko raz) spryskałam croissanty wodą, aby nie wysychały w czasie rośnięcia. Zawinęłam blachę folią, przykryłam ścierteczką i zostawiłam do rośnięcia na 45-60 minut (ale myślę, że nawet lepiej by je zostawićna 1 1/2 - 2 godzin), póki nie podwoiły objętości. Przed pieczeniem posmarowałam je żółtkiem roztrzepanym z mlekiem i piekłam w 200 stopniach Celsjusza przez 25-30 minut. Croissanty należy wystudzić przez 15-20 minut przed podaniem.

Źródło: Mireille Guiliano "Francuski nie tyją ..." ale również Pracownia Wypieków Liski

Kapitańska caffe latte

Składniki:

Mleko
Espresso
Brandy

Przygotowanie: Najpierw w ekspresie ciśnieniowym przygotować należy espresso i spienić mleko. Połączyć razem tworząc latte o wybranej mocy kofeiny, a na koniec cienkim strumyczkiem wlać brandy (ilość zależna od gustu).

Smacznego.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...