Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miejsca i restauracje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miejsca i restauracje. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 3 maja 2010

Dobry smak u progów kultury.


Kilka dni temu dostałam zaproszenie na degustację w restauracji Studio Buffo. Akurat zbliżał się weekend majowy, więc pomyślałam, czemu nie. Ponieważ z mężem uwielbiamy spacery, a słońce zrobiło nam miłą niespodziankę, wychodząc zza chmur deszczowych, które od rana przesłaniały niebo, wybraliśmy się najpierw na zwiedzanie okolicy restauracji.


A jest tam gdzie pospacerować. Park ze starymi drzewami, uliczki z czasem przepięknymi kamieniczkami czy pałacykami, czy też dalsze wędrówki po Placu Trzech Krzyży lub Nowym Świecie. Idealne miejsce, gdy spędzamy majówkę w mieście w czasie kapryśnej pogody. Z apetytem na poznanie nowych smaków zatrzymaliśmy się na obiad w Studio Buffo. Restauracja mieści się wejście w wejście z teatrem Buffo, jest więc dodatkowo miejscem dogodnym, gdy przed czy po przedstawieniu chcemy coś zjeść i odpocząć. Chciałoby się rzecz dobry smak u progu kultury.


Wnętrze jest przyjemne, jasne i ciepłe i choć daleko mu do wyrafinowanej elegancji, z pewnością dobrze poczuje się tam każda rodzina lub grupa przyjaciół na wspólnym obiedzie. Ogromnym plusem dla mnie były ciekawe detale i dekoracje sal. Zabawne świeczniki, kolorowe parawany oddzielające niektóre stoliki czy na ścianach powieszone obrazki z betonu (?) tworzyły nastrój nowoczesny, ale też niezobowiązujący. Jedynym minusem w układzie całej restauracji jest umiejscowienie sali dla palących jako sali wejściowej. Muszę się Wam przyznać, że w zakresie palenia jestem "koszmarną neofitką", jak to mówi moja paląca Mama, a jeśli chodzi o restauracje to jestem ogromną zwolenniczką wprowadzenia całkowitego zakazu palenia. Kiedy odwiedziliśmy Buffo sala dla niepalących była cała zarezerwowana na imprezę, usiedliśmy więc w sali dla palących. Mieliśmy szczęście, że nikt nie palił, więc nic nie psuło nam posiłku.


W oczekiwaniu na przystawki usiedliśmy przy zamówionych szklankach wody i przeglądaliśmy menu. Już po chwili na stole pojawił się koszyczek z pieczywem. Jasne, typu wiejskiego, bagietka i ciemne pieczywo nie były wypiekane na miejscu, za to ziołowe masełko było bardzo smaczne. Wszystko razem bardzo przydało się już przy pierwszej przystawce, która zauroczyła moje podniebienie - ale o tym za chwilkę.

Wracając do menu. Kuchnia międzynarodowa z polskimi, czy też raczej środkowoeuropejskimi akcentami, ale i z ciągotami w śródziemnomorskie klimaty - tak chciałoby się je określić. Bogaty wybór w każdej kategorii posiłków zapewnia możliwość zamówienia zróżnicowanych dań mięsnych i rybnych, choć brak mi było szerszego wyboru dla wegetarian. Pośród dań przeważała klasyka, ale bez kalkowania ofert z innych restauracji i z wyraźną próbą zaznaczenia własnej indywidualności szefa kuchni, Arkadiusza Radzkiego. Moim zdaniem całkiem udaną.

My jednak nie zamawialiśmy poszczególnych dań, a zdecydowaliśmy się na menu degustacyjne. Muszę powiedzieć, że ta forma posiłków szczególnie mi się podoba. Małe porcje, dużo doznań, w czasie jednego posiłku można poczuć się jakby uczestniczyło się w mini biesiadzie. Ci którzy choć trochę mnie znają, wiedzą, że jest to coś co uwielbiam.

Cóż więc pojawiało się przed nami na stole?


Najpierw talerz przystawek. Wędzony łosoś z plackami ziemniaczanymi i sosem pieczarkowym był najbardziej zaskakującym połączeniem, ale niezwykle smacznym. Przypomniały mi się akcenty z kuchni czeskiej i wyborny pstrąg z sosem z grzybów jaki kiedyś robiłam, podany z pieczonymi ziemniakami. Mnie jednak najbardziej zachwyciły krewetki. Ugotowane idealnie, lekko chrupkie w delikatnym sosie ... jeszcze teraz jak o nich piszę oblizuję się ze smakiem. Nawet kropla sosu nie została na talerzu wyczyszczona kromką bagietki.

Podczas gdy ja zachwycałam się krewetkami, mój Ukochany zajadał się podpieczoną wędzoną mozzarellą z żurawinowym sosem na sałatce z rukoli i suszonych pomidorów. Bardzo smakowite, powiedziałabym wręcz klasyczne połączenie. Obie przystawki sprawiły, że przed oczami stanęły nam nasłonecznione bulwary w śródziemnomorskich miejscowościach.


Gdy na stole pojawił się talerz z wyborem dań głównych wiedziałam od czego zacznę. Najpierw jednak muszę coś wytłumaczyć. Nie znoszę, nie cierpię wątróbki. Ten posmak, ta konsystencja ... no po prostu nie mogę. Ja w ogóle nie jestem jakoś szczególnie podrobową miłośniczką. Od dłuższego jednak czasu próbuję się do nich przekonywać - z najróżniejszym skutkiem. Czekałam więc z niecierpliwością, ale i z niepokojem na wątróbkę cielęcą z cebulką i jabłkami. A wrażenia? Wrażenia niesamowite. Nie dość, że zajadałam ją kęs za kęsem, to jeszcze z prawdziwą przyjemnością. Mięso było delikatne i mięciutkie, rozpływało się w ustach, a dodatek jabłek i cebulki niwelował ten charakterystyczny - dla mnie nieprzyjemny - wątróbkowy posmak.

Na talerzu były jeszcze polędwiczki wieprzowe nadziewane szpinakiem i suszonymi pomidorami w sosie z gorgonzoli oraz drobiowe roladki z wędzoną mozzarellą i chorizo. I znów podzieliliśmy się z mężem w tym co najbardziej nam posmakowało. Ja zajadałam się delikatnymi polędwiczkami z ukochanym przeze mnie szpinakiem. Jemu do gustu przypadły wyraziste, wręcz mocne w smaku roladki z piersi kurczaka, w których o pierwszeństwo smaków na podniebieniu i języku walczyła wędzona mozzarella i chorizo, oblane sosem z ziołami i pieprzem. Oba dania zasługują na zapamiętanie, oba bardzo letnio się kojarzą. Wieprzowinę chciałoby się jeść na tarasie włoskiego domu, popijając lekkim winem i patrząc na zielone wzgórza, a roladki zajadać na balkonie hiszpańskiej kamienicy, w oczekiwaniu na corridę. Gdy dołączyć do tego jeszcze typowo polski smak wątróbki mamy naprawdę smakowitą wycieczkę.


Daniom głównym towarzyszyło lekko cierpkie, o owocowej nucie białe wino Oveja Negra. Niestety nie dopytałam się z jakich szczepów, a mi samej brak jeszcze wystarczającego wyczucia by ocenić z jakich winogron ono powstało, ale jeśli miałabym strzelać to było w nim sauvignon blanc. Najważniejsze jednak, że doskonale nadawało się zarówno do podkreślania smaków poszczególnych dań, jak i do oczyszczenia podniebienia pomiędzy nimi.

Obok wina mięsa do akompaniamentu dostały sałatki ... bardzo pożywne sałatki. Kuskus z grillowanymi warzywami, z oliwą i ziołami był moim faworytem, tym bardziej że obok cukinii i papryki pojawiły się tak przeze mnie ulubione zielone szparagi. Drugą propozycją był ciepły kozi serek w migdałach ułożony na mieszanych sałatach dopełniony ciemnymi winogronami, jabłkami i orzechami. I znów z mężem podzieliliśmy się, gdyż to właśnie ta druga sałatka jego najbardziej zauroczyła.

Kiedy kończyliśmy danie główne byliśmy pełni. Muszę powiedzieć, że bez spaceru przed posiłkiem nie bylibyśmy w stanie zjeść wszystkiego (no, ja i tak wszystkiego nie zjadłam), nawet mimo tego że dania nam ogromnie smakowały. Za to przyjemność z kosztowania dań, pracująca wyobraźnia, która wraz z nowymi smakami przenosiła nas w najróżniejsze miejsca świata była dokładnie tym, czego można by chcieć na niespieszny obiad na początku długiego weekendu.


Deser i kawa do niego były kropką nad i. Kulka lodów waniliowo-cytrynowych z sosem jeżynowym sprawiła, że poczuliśmy się lżej po posiłku, bez ociężałości i poczucia przejedzenia. I choć z karty zachęcały najróżniejsze desery, my czuliśmy że teraz posiłek stał się całością, obiadem kompletnym. Kawa Kimbo jaką popijaliśmy zachwyciła S. Mocne i wyraziste espresso, ze stabilną i puszystą wręcz cremą bardzo przypadło mu do gustu. Idealna kawa na koniec posiłku.

Reasumując Studio Buffo to stanowczo godne polecenia miejsce czy to na obiad w gronie rodziny lub przyjaciół czy to na słodkie albo wytrawne przekąski. Obsługa była szybka i miła, bez narzucania się, a muszę dodać, że przyszliśmy w momencie ciszy przed burzą. Kiedy pierwsze kroki postawiliśmy w restauracji zajęte były ledwie dwa czy trzy stoliki, a wspomniana wcześniej impreza w drugiej sali jeszcze się nie rozpoczęła. Jednak już w czasie jedzenia przystawek zaczęli schodzić się tłumnie i gwarnie widzowie z zakończonego właśnie przedstawienia oraz goście do zarezerwowanej sali. Mimo tego nie widać było, aby jakikolwiek stolik był dłużej pozostawiony sam sobie, a obsługa uwijała się szybko, sprawnie i co najważniejsze bardzo serdecznie i z uśmiechem.

Wrócę tam z pewnością, czy to na niespieszny obiad, czy może na lunch po porannym spacerze albo na zachwalanego przez Macieja Nowaka mielonego, reminiscencje po szefowaniu Macieja Kuronia.


Restauracja Studio Buffo
ul. M. Konopnickiej 6
Warszawa
Restauracja czynna: 09:30 do 23:00
w soboty, niedziele i święta: 13:00 do 23:00


Pozdrawiam.

czwartek, 3 grudnia 2009

Inspiracje i miłe niespodzianki.


Dzisiaj będzie i o miejscach i o ludziach i o zabawach, czyli o inspiracjach i miłych niespodziankach. Niedawno pisałam jak inspirujące dla mnie potrafią być niektóre książki. Dziś dodam, że nie tylko te wydane na papierze. Za każdym razem, gdy spoglądam na smakowite blogi znajduję tam coś ciekawego. Czasem jakiś składnik, czasem sposób wykonania, a czasem zupełnie nową dla mnie ideę.

Tak było, gdy zaczęłam piec chleby. Pierwsze wprawki kończyły się bardzo często porażką, a ja nie miałam pojęcia dlaczego. Nie zrażałam się tym jednak. Zawsze, gdy upadam, podnoszę się i idę naprzód. Tak było i z pieczywem i tak jest z nim wciąż. Więc kiedy kilka tygodni temu Tatter zaproponowała niesamowicie smaczne wypieki w rocznicowym wydaniu Weekendowej Piekarni wiedziałam, że muszę je wszystkie wypróbować. I pomimo dwóch nieudanych prób upieczenia bajgli, które tak nęciły moje zmysły z Waszych wirtualnych kuchni, nie zrażałam się ani do tego ani do innych przepisów.


Dzięki temu w moim domu na stałe zagościł jeden z najsmaczniejszych chlebów, jaki jadłam w życiu. Borodinsky, ciemny, wyrazisty chleb, o dosyć regularnych dziurkach, miąższu wilgotnym, lekko słodkawym, a przede wszystkim niezwykle aromatycznym od uprażonej i zmielonej kolendry. Pierwszy bochenek zniknął jeszcze tego samego dnia wieczorem i wiedziałam, że muszę upiec go znów, by w nowe miejsce w jakie się wybieraliśmy, zawieźć ze sobą choć trochę tego niezwykłego pieczywa. W Chacie Magoda jedliśmy ten chleb na śniadania i wszyscy zgodnie uznaliśmy, że z każdym dniem zyskuje na smaku, tracąc słodycz, na rzecz wyrazistości kolendry.


Zaproponowane bagietki - jak można się domyślać - również wpisały się wielkimi literami na listę ulubionych wypieków. Puszyste, pełne niesamowitej palety smaków, były wyborne nie tylko jako kanapki czy odrywane pajdki dodane do aromatycznego gulaszu. Były również doskonałe jako prezent dla przemiłej, energicznej Rudej, jak to się określiła Peggy Kombinera, gdy w dniu urodzin Kubusia Puchatka znajomość wirtualną przemieniłyśmy w realną.


A było to w dniu, gdy Bajeczna Fabryka otworzyła swoje podwoje. W iście bajecznych nastrojach spotkałyśmy się w knajpce Lente, która choć na ul. Wareckiej swoje miejsce ma, to podwoje swoje otwiera nie od innej, a właśnie od ul. Kubusia Puchatka. Czekając na osóbkę, której twarzy jeszcze nie znałam* popijałam przyjemną, choć daleką od doskonałości latte, za to ślicznie ozdobioną we wzorek pajęczyny. Na stoliku pilnował mnie hefalump Lumpek (kto zna bajkę Disney'a o Kubusiu Puchatku i Hefalumpach ten wie), a wszystko dlatego byśmy mogły się poznać.


Potem już były rozmowy przy kieliszku wina i nawet się nie obejrzałyśmy, gdy późna pora nastała, a my rozstać się nie mogłyśmy. Cóż nam więc pozostało. W autko wraz z moim Ukochanym wsiadłyśmy i Karolcię do domu odwieźliśmy, by jeszcze trochę czas miły przedłużyć, na następne spotkania się umawiać, różne niespodzianki i plany obmyślać. Za to na drugi dzień w pełni słońca mogłam swoje piękne prezenty obejrzeć. Śliczna serwetka w pasące się krówki i uroczy błękitny talerzyk wciąż mi teraz Karolcię przypominają. Dziękuję Kochana :***


Na drugi dzień jeszcze jedno "wspólnie", choć daleko od siebie robiłyśmy. Bagietki pokrojone na kromeczki stały się podstawą wspaniałego śniadania. Gdybym tylko wiedziała jak wybornie smakowały te serowe bułki z konfiturą z karmelizowanej cebuli, również i słoiczek tego cuda sprezentowałabym wraz z ciepłym jeszcze wypiekiem. Kromeczki podgrzane lekko pod grillem, posmarowane konfiturą, której anyżkowy posmak i aromat przyjemnie pieścił zmysły sprawiły, że bez względu na czas posiłek zyskał na odświętności.


Muszę się jednak do czegoś przyznać. Nic, ani ten ani żaden inny chutney czy konfitura, nie podbiły mojego serca, podniebienia i zmysłów tak jak chutney śliwkowy Bei ... nie to nie jest po prostu chutney, to jest BOSKI chutney. Niezwykle zrównoważone smaki słodyczy i kwaskowatości, wyraziste śliwki uzupełnione nutą korzenną, wszystko to podkreśla jego nieziemskość. Zdążyłam go zrobić dwa razy w sezonie, gdy śliwki jeszcze pięknie się prezentowały na straganach. Za każdym razem z podwójnej ilości i za każdym razem było go nam mało. Ostatni słoiczek oszczędzamy, by przedłużyć możliwie najbardziej rozkosz jaką nam daje.

Teraz siedzę, jem na kolację kanapkę z domowego chleba posmarowaną cienką warstwą chutney'u i zaglądam do Waszych wirtualnych kuchni, czytam Wasze smaczne blogi - Największą Książkę Kucharską i czuję, że szczęście jest wokół mnie. W ten może i dziwny i pokrętny sposób dziękuję Wam za odwiedziny, za przemiłe komentarze, miłe słowa czy dociekliwe pytania, za wyróżnienia i nagrody jakie mi przyznajecie, za możliwość poznania Was nie tylko w wirtualnej, ale i realnej przestrzeni. To właśnie Wasza obecność u mnie, jak i moje inspiracje Waszymi smakowitymi pomysłami, niejednokrotnie już dla mnie przemienionymi w realne gotowania czy spotkania są dla mnie najwspanialszą nagrodą i darem. Wybaczcie, że w odpowiedzi na wyróżnienia nie typuję 6, 8 czy 10 blogów do wciąż pojawiających się zabaw. Doceniam je i cieszą mnie, ale nie umiem wybrać tylko kilkorga z Was. Podzielę się za to z każdym z Was moją kromeczką z boskim chutney'em, moją pasją i entuzjazmem. Częstujcie się :-)

Dziękuję Wam za inspirację i miłe niespodzianki :-***


* zdjęcia w profilach są dla mnie tak nie wyraźne i nie adekwatne, że nawet nie przejmowałam się próbą zapamiętania zdjęcia z profilu Peggy. A poza tym motyw szpiegowski "jak się poznamy?" "będę miała kapelusz ..., będę miała książkę/gazetę pod pachą ..." bardzo mnie bawi.

Borodinsky

Składniki:
450 g zakwasu żytniego razowego 150% (ja dałam 100%)
380 g mąki żytniej jasnej
8 g soli morskiej
160 g letniej wody
35 g melasy
20 g słodu
7 g kolendry, uprażonej i utartej w moździerzu
5 g całych nasion kolendry

Przygotowanie: Wszystkie składniki dokładnie wymieszałam. Bardzo lepkie i dość rzadkie ciasto włożyłam do wysmarowanej olejem i posypanej całymi ziarnami kolendry foremki (duża keksówka) (ciasto wypełniało nieco ponad połowę foremki). Przykrywam naoliwiona folią spożywczą i zostawiłam do wyrośnięcia. Gdy ciasto wypełniło już prawie całą foremkę, rozgrzewałam piekarnik do 230 stopni. Wierzch chleba posmarowałam oliwą, wysypałam nasionami kolendry. Piekłam przez 15 minut, a następnie zmniejszyłam temperaturę do 200 stopni i piekłam jeszcze 40 minut. Ostudziłam na kratce.

Bagietki z kozim serem, czerwona cebulka i rozmarynem

Pate fermentee:
300 g pszennej mąki chlebowej
195 g wody
1 łyżeczka soli
nieco ponad 1/2 g drożdży świeżych lub 1/8 łyżeczki drożdży instant

Przygotowanie: Wlewam wodę do miski. Drożdże wsypuje do wody, mieszam i dodaję mąkę i sól. Gdy składniki się połączą, zakrywam miskę folią i zostawiam na 12-16 godzin w temperaturze pokojowej (ok. 21 stopni Celsjusza).

Ciasto właściwe:
550 g pszennej mąki chlebowej
150 g mąki pszennej razowej
415 g wody
18 g soli
15 g świeżych drożdży lub 1 1/2 łyżeczki drożdży instant
cale pate fermentee

150 g sera koziego twardego, pokrojonego w kostkę
90 g posiekanej czerwonej cebulki, podsmażonej na maśle, wystudzonej i odsączonej
10 g posiekanego z grubsza świeżego rozmarynu

Przygotowanie: W dużej misce mieszam wszystkie składniki z wyjątkiem zaczynu i soli. Potem wyjmuję ciasto i po trochu dodaję pete fermentee i sól, zagniatając ciasto, aż stanie się spójne i niezbyt luźne (ok. 10 minut). Na koniec dodaję cebulkę, rozmaryn i ser. Zagniatam, aż składniki równo rozłożą się w cieście. Odstawiam do naoliwionej miski i zostawiam do rośnięcia na 1 1/2 godziny, składam po 45 minutach. Następnie dzielę na 4 (lub 6) części, formuje lekkie kule, zakrywam i czekam 20 minut. Kształtuję bagietki i złączeniami w górę układam pomiędzy fałdami płótna. Zostawiam do wyrośnięcia szczelnie przykryte na 1 1/4 godziny. Piekłam (najlepiej na kamieniu) na rozgrzanej blasze w piekarniku rozgrzanym do 240 stopni Celsjusza przez 20 minut, potem obniżam temperaturę do 220 stopni Celsjusza i pieke kolejne 10 - 15 minut. Studzę na kratce.


Bajgle**

Składniki:
15 g świeżych drożdży lub 1 1/2 łyżeczki instant
2 łyżeczki słodu diastatycznego w proszku
350 g letniej wody
600 g białej pszennej maki chlebowej
2 łyżeczki soli
4 łyżki oleju

2 łyżki syropu słodowego
1-2 białka roztrzepane z 1 łyżką zimnej wody
mak, sezam do posypania

Przygotowanie: Drożdże rozpuszczam w wodzie. W misce mieszam mąkę, słód i sól. Wlewam wodę z drożdżami, mieszam i dodaję olej. Po dokładnym połączeniu składników wyrabiam ciasto ok. 8 minut (gluten ma być mocno rozwinięty). Zostawiam ciasto na 1 godzinę. Następnie dzielę ciasto na 20 części (ok. 48 g każda) i z każdej formuję okrągłe bułeczki. Zostawiam je na 5-10 minut, po czym spłaszczam i w środku robię dziurkę. Na palcu/trzonku drewnianej łyżki kręcę delikatnie bułeczkami, by powiększyć dziurki (muszą być dość spore, gdyż zmniejszą się podczas wyrastania). Zostawiam do wyrastania na 10-15 minut. Rozgrzewam piekarnik do 220 stopni Celsjusza i na ogniu stawiam duży garnek z woda i dodatkiem ekstraktu słodowego. Gdy woda zawrze, zmniejszam ogień odrobinę i wkładam po kilka bułeczek. Gotuje 1 minutę i przekładam je na drugą stronę. Wyjmuje na czyste płótno po 30 sekundach. Gdy przestygną, układam je na naoliwionej blasze, smaruje białkiem, posypuję makiem/sezamem/przyprawami/solą lub zostawiam "golaski". Piekę 30 minut. Studziłam na kratce.

** umieszczam tutaj przepis, gdyż jak napisałam powyżej piekłam bajgle dwa razy i za każdym razem wyszły z piekarnika nieudane, choć zjadliwe. Nie poddaję się jednak i pewnie niedługo znów się z nimi zmierzę :)

Źródło wszystkich trzech powyższych przepisów: Palce Lizać u Tatter

Boski chutney śliwkowy

Składniki:
800 g śliwek, wypestkowanych i pokrojonych na 8-10 części
200 g czerwonej cebuli, poszatkowanej
150 g rodzynek (dałam złote)
90-100 ml czerwonego wytrawnego wina
40 ml octu balsamicznego
100 g miodu
50 g cukru muscovado
1/2 - 3/4 łyżeczki imbiru w proszku (lub ok. 1/2 łyżki świeżego, startego)
1 łyżeczka kardamonu
1/8 łyżeczki zmielonych goździków
szczypta pieprzu kajeńskiego (pominęłam)

Przygotowanie: Wszystkie składniki umieściłam w rondlu i smażyłam na wolnym ogniu, aż masa dobrze zgęstniała. Regularnie mieszałam, by nic nie przywarło. Zajęło to ok. 1 godziny (również przy podwójnych porcjach). Przełożyłam do słoików i pasteryzowałam 15 minut.

Źródło: Kuchnia Bei

Anyżkowa konfitura z karmelizowanej czerwonej cebuli

Składniki:
6 łyżek oliwy
5 czerwonych cebul, obranych i drobno posiekanych
3 łyżki brązowego cukru
1 łyżeczka granulowanego czosnku (ja dałam 3 roztarte ząbki czosnku)
100 ml wina (czerwonego lub białego, dowolnie, ja dałam wermut)
200 ml wody
3 listki laurowe
2-3 gwiazdki anyżu
sok z 1/2 cytryny
4 łyżki octu balsamicznego (esencji balsamico)
sól i pieprz do smaku

Przygotowanie: Na rozgrzanej oliwie dusiłam cebulę ok. 15 minut, aż zmiękła. Potem dodałam brązowy cukier i karmelizowałam ją kilka minut. Dodałam czosnek., listki laurowe, gwiazdki anyżu, wermut i wodę. Dusiłam na malutkim ogniu, aż płyny odparowały (ponad godzinę). Doprawiłam sokiem z cytryny, esencją balsamico, solą i pieprzem. Dusiłam jeszcze kilka minut. Przełożyłam do słoiczków, a następnie pasteryzowałam je ok. 15 minut.

Źródło: White Plate Liski

Smacznego.

Kuchnia Świąteczna i Noworoczna 01.XII.2009 - 05.I.2010

WeekendowaPiekarnia

środa, 21 października 2009

Fotostory ... z niewielkim komentarzem.


A dlaczego z niewielkim komentarzem? Gdyż nie znam słów dzięki którym mogłabym opisać urok i magię Chaty Magoda. Pokochałam to miejsce, Jagodę, Maćka, Bubę i Burego, każdy szczegół domu i krajobrazu, zmienną aurę i nawet długą trasę. Ale od początku ...


Pojechaliśmy tam odpocząć, nabrać dystansu do rzeczywistości, naładować akumulatory nadszarpnięte po ostatnich przepracowanych i pełnych stresów miesiącach. Dwa dni przed wyjazdem Polskę zasypał śnieg, w telewizji panika - w Bieszczadach nie ma prądu, zimno i strach tam jechać, turyści grzeją się w piwnicach przy niewielkich piecykach. Ale my się nie poddajemy. Nawet nie dzwoniłam, żeby dowiedzieć się czy droga przejezdna. Jeśli będzie trzeba to nawet na piechotę tam dotrzemy. Żaden śnieg, żadne zaspy nas nie powstrzymają. Opony zimowe zmienione, w razie czego na stacji kupimy łańcuchy, ale do celu dotrzemy i już!

I rzeczywiście trzeba było często myć szyby by optymizm nie wywiał wraz z wiatrem, gdy pochmurne niebo straszyło nas śniegiem i deszczem w ciągu pierwszych godzin drogi z Warszawy. Potem był krótki przystanek w Sandomierzu (o nim później) i ruszamy dalej, a tam ...


... a tam słońce, które towarzyszyło nam niemalże do końca naszej drogi, w górę i w dół, z zatykanymi uszami, zawrotami głowy i ciągłymi zachwytami nad mijanymi krajobrazami. Dość powiedzieć, że zrobiłam ponad 200 zdjęć przez szybę pędzącego samochodu, a mięśnie mojego karku i ramion jeszcze do późnego wieczora pamiętały gwałtowne skręty głowy i okrzyki "Patrz! Patrz!". Aniołem cierpliwości jest mój S., który tylko uśmiechał się pod nosem na moje dziecięce wyrazy zachwytu.


Najwspanialszy jednak moment przeżyłam, gdy tuż tuż przed celem, na krętej drodze, po bokach zasypanej śniegiem i padniętymi drzewami dojrzałam małego jelonka. Śliczna istotka stała na drodze patrząc się na nas ciekawie, a my jak urzeczeni staliśmy i wpatrywaliśmy się w jego czarne oczka. Nagle szybka myśl "Zdjęcie!" rozbiła ten magiczny moment. W mgnieniu oka mały towarzysz tej niezwykłej chwili wskoczył w las. Na zdjęciu utrwaliła się tylko zamazana plama ... ale ja nawet dziś wpatruję się w nią z rozanielonym uśmiechem i zamglonymi przez wzruszenie oczami.

Dotarliśmy do celu ...

Chata Magoda ...


Chata Paraskewii ...


Niezwykła jesienna aura zasypana puchem zimy i w niej nieziemskie krajobrazy ...


Widok na Lutowiska w dzień pochmurny i w dzień słoneczny ...


I kolejne widoczki w dzień pochmurny i w dzień słoneczny ...


Zabawy i spacery z Bubą, niezwykle żywą i przyjacielską towarzyszką zabaw w śnieżki, lepienie bałwana-potworka, czy wylegiwania się przed kominkiem ...


Bałwan-Potworek, z za małą główką, za to z koślawymi rączkami ... obie z Bubą byłyśmy z niego dumne ...


I nastrój wnętrz, ciepło jakie jego mieszkańcy wtłoczyli w każdą drzazgę i gwóźdź, atmosferę spokoju i bezpieczeństwa. W tym miejscu nie tylko kot znalazł swoje schronienie, nie tylko motylom jest tam dobrze, ale i dla naszych serc znalazł się tam przytulny kącik. W tym miejscu odnalazłam kawałek swojego Szczęścia, swojego Domu ...


Miejsce pełne smakowitych i pełnych aromatu wrażeń, gdzie syci popijaliśmy herbatę czy kawę w błogim nastroju ...


Wygrzewając się przed kominkiem, zaglądając ukradkiem do kuchni, w której 17 października powstała wspaniała niespodzianka (o której już niedługo) ...


Nie umiem pisać o tym co czuję. W ciągu tych czterech dni przeżyłam tam tak niezwykły czas, pełen tak osobistych doznań, że nie znajduję słów i odwagi, by je opisać. Pokażę Wam więc kilka jeszcze detali z naszego pokoju i salonu, z miejsc gdzie zostawiliśmy kawałek naszych dusz ...


I jeszcze droga do tego nieziemskiego raju ...


Kocham to Miejsce, a przez to stwierdzenie mam na myśli wszystko - osoby, zwierzaki, miejsca, ziemię i każdy najdrobniejszy kawałek krajobrazu. Wracam tam ... nie mogę inaczej, zostawiłam tam kawałek siebie, już zawsze będę tam wracać.

Nie mogę się doczekać ...

A Was zapraszam do wirtualnej Chaty. Dowiedziecie się tam o niezwykłych historiach związanych z domem i okolicą, zobaczycie piękne parawany, drobiazgi i smakowitości, to wszystko czego ja nie umiem opisać tak pięknie jak to na to zasługuje. Już w tym wirtualnym miejscu można pokochać Magodę, czyli chatę Maćka i Jagódki oraz ich kochanej trzódki. Zaś gdy odwiedzicie ich progi, już na zawsze zostawicie tam kawałek siebie, zabierając kawałek ich ... tak działa ich magia.

Do zobaczenia.

środa, 30 września 2009

Wielokropek, trzy kropek, szybko i w biegu, a potem ...


Ja tak jeszcze w temacie jabłek i cydru ...



... Tym razem na szybko. Jak mogłoby być inaczej, skoro danie z mojej pierwszej książki kucharskiej było, a powstało jak błyskawica, gdy w maleńkim sklepiku na Długiej półwytrawny cydr w swoje ręce dostałam. Och, były i inne wina, i piękne rękodzieła (o tym innym razem), ale to właśnie ten cydr zdominował moją głowę w tamten rozpadany dzień, po nad wyraz nieudanym pobycie w ... restauracji* "Pod Samsonem", gdzie i obsługa była fatalna i jedzenie marne, tak że najszybciej jak tylko mogę staram się zamazać te fatalne doznania.

Najlepszym sposobem wyparcia z głowy złych wspomnień jakiegoś zdarzenia jest związać z tym dniem inne, przyjemne, rozkoszne, z nutką grzeszku ...

... Ale, ale, miało być krótko, w końcu dziś taki zabiegany dzień w tym zabieganym świecie ...


Były więc polędwiczki wieprzowe (Ci co to za świnką nie przepadają - tak, tak Poleczko, o Tobie mowa - niech pierś kurczaczka wezmą) skąpane w jabłkowym sosie, kremowym dzięki ... śmietanie? ... ależ nie, w końcu o linię też trzeba dbać - skąpane w mleku skondensowanym, odtłuszczonym w dodatku, którego daleka słodycz i mleczny posmak doskonale korespondował ze złamaną przez kwaśność słodyczą jabłek i zupełnie inną w swym odbiorze słodyczą szalotek. Obawiać by się można, że danie słodkie niczym deser powstało. Ależ nie! Wytrawność cydru, gorzkość sosu Worcestershire, a przede wszystkim proporcje tak dobrane, że lekkie, niesłychanie wręcz zharmonizowane danie z patelni zdejmujemy.

A gdy jeszcze kremowe risotto, z gorzkawym, wciąż jędrnym szpinakiem, doprawione gałką muszkatołową, której narkotyczne aromaty zniewalają, dołączy do towarzystwa w pieprznym akompaniamencie rukoli skąpanej w musztardowym winegrecie mamy już wszystko co potrzeba, by postawić wielokropek i zapomnieć o nieudanym restauracyjnym daniu, a ponad wszystko by postawić trzy kropek i po dniu w biegu cieszyć się i odpoczywać, rozkoszując obłędnym obiadem ...

Polędwiczki wieprzowe z jabłkami i cydrem
(4 porcje)

Składniki:
oliwa z oliwek
masło
4 duże szalotki lub 5-6 mniejszych, pokrojone w piórka
3 duże jabłka, pokrojone w półplasterki
1 płaska łyżeczka cukru brązowego
800 g polędwiczek wieprzowych, pokrojone w medaliony, lekko zbite dłonią
300 ml. wytrawnego cydru
kilka kropel sosu Worcestershire
3-4 łyżki mleka skondensowanego 4% (lub śmietany)
sól i pieprz

Przygotowanie: Najpierw na mieszance oliwy z masłem zeszkliłam szalotki (średni ogień). Odłożyłam je na bok. Potem na tej samej patelni zbrązowiłam jabłka posypane cukrem brązowym (duży ogień). Odstawiłam je na bok. Doprawione solą i pieprzem kotleciki z polędwiczek obsmażyłam po obu stronach, tylko tyle by je lekko zbrązowić. Wlałam cydr, doprowadziłam do wrzenia i gotowałam bez przykrycia aż zredukowałam sos (w między czasie, po kilku minutach, zdjęłam mięso z patelni by go nie przesmażyć - czas smażenia zależy od grubości kotlecików). Na koniec dodałam sosu Worcestershire, mleka skondensowanego, dodałam szalotki i jabłka (oraz mięso) i poddusiłam pod przykryciem jeszcze ok. 3 minut. Podałam ze szmaragdowym risotto i rukolą z klasycznym winegretem.

Szmaragdowe risotto
(4 porcje jako dodatek do dania)

Składniki:
1 łyżka oliwy
4 szalotki, drobno posiekane
200 g. ryżu arborio
75 ml. wytrawnego cydru (lub innego wina/wermutu)
600-700 ml bulionu warzywnego
250 g młodego szpinaku, umyty i posiekany (jeśli ma grube łodyżki, należy je usunąć)
gałka muszkatołowa
sól i pieprz
garść parmezanu
1/2 łyżki masła

Przygotowanie: Risotto zwykle szykuję w ten sposób (czasem trochę przyspieszam, czasem mieszam trochę więcej, ale jeśli jest robione właśnie tak, to zawsze smakuje mi wybornie). Szpinak dodałam na 2-3 minut przed końcem gotowania (jeśli jest starszy to lepiej na 5 minut, by zmiękł). Doprawiłam gałką, solą i pieprzem. Spróbowałam. Dolałam odrobinę bulionu, dodałam parmezan i masło. Wymieszałam. przykryłam by odpoczęło przed podaniem.

Źródło: "Gotowe w 30 minut. 300 pysznych dań na każdą okazję" wydawnictwa Reader's Digest, Warszawa 2002

* musiałam poważnie się namyślić, by po tak fatalnej wizycie w tym przybytku jednak restauracją go nazwać. Przekonała mnie tylko "tradycja" i wieloletnie istnienie tego miejsca na kulinarnej mapie stolicy. A cóż najbardziej mi się nie podobało? Już od wejścia fatalna obsługa, kłócąca się o swoje rewiry, a nade wszystko jedzenie - mięso przesuszone, a warzywa i ziemniaki rozgotowane, przystawki podane niedbale, niedoprawione i bardzo kiepskiej jakości - szczególnie wędzony łosoś, co do którego świeżości miałam poważne problemy. Ogólnie i w szczególe ocena fatalna.

Smacznego.

piątek, 18 września 2009

Trojga Smakoszy Spotkanie.


Upalny dzień, ja zajadam dolmy w Samirze ... "Message from the dark side there is!" ...nagle dźwięk sms'a sprowadza mnie na ziemię. "Może spotkamy się jutro. Oczko." Dzwonię i słyszę, że ma kilka książek dla mnie. Porządki robi, a książki już przeczytane, niepotrzebne, nowego domu szukają. Ja książkom nigdy nie odmawiam ... Oczku też ;)


Na drugi dzień pakujemy się do samochodu i jedziemy do Zacisznej. Gdy wchodzę do mieszkania zapiera mi dech w piersiach. Cały kuchenny stół załadowany książkami, na podłodze pudełka po owocach ... odebrało mi mowę. Choć to tydzień temu blisko było, ja wciąż oglądam książki, czytam przepisy, historie i anegdotki, popijam zieloną herbatę i obmyślam. Kataloguję w głowie pomysły i mąki, bo i te dostało mi się w ramach porządkowego tajfunu Małej.


Nie wszystko to jednak. Tamten dzień - ciepły, choć pochmurny, zapisał się jeszcze innym zdarzeniem. W końcu jak się dwie Smakoszki spotkają, a jeszcze towarzyszył nam mój Pan Mąż Smakosz, to nie można zapomnieć o jedzeniu, naprawdę dobrym jedzeniu. Na wyprawę do obcych miejsc się nam zebrało i tak do ... Gruzji trafiliśmy. Kilka ulic od Zacisznej, a już w "Gaumarjos" siedzieliśmy, oglądając przyjemny, pełen najróżniejszych detali wystrój i dogłębnie studiując menu. Nie można powiedzieć, by lista dań szczególnie rozbudowana była, ale to właśnie mocną stroną tego miejsca jest. Dania gotowane z serca, jak w domowej kuchni, otwartej dla bliższych i dalszych, rodziny i znajomych.


Na pierwszy strzał poszły ... zupy. Oczywiste, prawda? W końcu z eks-Zupoholiczką przy stoliku siedzieliśmy. Ja pałaszowałam lobio - mocno paprykowa, fasolowa zupa na wyrazistym bulionie, doprawiona orzechowym sosem. Delicje! Mój Mąż zachwycał się charczo - intensywnie kolendrowym orzechowym kremem z wołowiną. Spróbowałam i wcale się nie dziwię jego podziwowi. Oczko zaś ... zupie powiedziała "Basta" i za leczo się zabrała, co to uroczą nazwę miało - adżapsandal. Bakłażany, cukinia, cebula i pomidory we wspaniałym występie, okraszonym kolendrą i aromatem przypraw.


Potem przekąsek popróbowaliśmy, choć już w żołądkach niewiele miejsca było po pożywnych zupach. Roladki z cukinii i bakłażana, z orzechowym pesto spełniły nasze oczekiwania. Zgrillowane plastry warzyw, suto posmarowane orzechowym kremem, ozdobione natką i ... nasionkiem granatu. Ten dodatek był lekkim rozczarowaniem. W końcu na zdjęciach w menu czerwone ziarenka w znacznie większej liczbie zachęcały do konsumpcji. Za to chaczapuri, drożdżowy placek z serami, z sosem pomidorowym podanym w osobnej sosjerce zachwycił moje i mojego Męża podniebienia. Stanowczo zaliczamy się do miłośników serów. Dla oczkowego języczka zbyt intensywne były to klimaty, choć i ona kawałek przekąsiła z zacną porcją "tomatnego" sosu.

Do tego wszystkiego była kawa po gruzińsku, parzona z tygielka, mocna i aromatyczna. Jedna tylko uwaga - pamiętać należy o cukrze, gdyż płyn w filiżaneczce bliski był ulepkowi. Niebiańska to była rozkosz dla oczkowego słodkiego gustu, a piekielne katusze dla miłośnika kawowej goryczki w postaci mojego Męża. Ja kofeiny sobie pożałowałam, za to raczyłam się półsłodkim Pirosmani, czerwonym gruzińskim winem. W kwestii win daleko mi do prawdziwego konesera, powiem więc tylko że po posiłku tak byłam nim zauroczona, że jego półwytrawną wersję zabraliśmy do domu.


Najchętniej już teraz bym skończyła swoją opowieść. I trochę żałuję, że tamtego dnia na tych smakołykach nie zakończyliśmy, tym bardziej iż nasze brzuszki już najedzone były. Jednak skoro o jedzeniu mięsa była mowa przy stoliku, a Oczko zastanawiało się jakim mięsnym kąskiem przerwać swój od kilku latek bezmięsny jadłospis, od razu pomyślałam o jagnięcinie. Kotleciki jagnięce, nie za mocno wysmażone, z chrupkim tłuszczykiem, aromatyczne samym swoim zapachem jak i marynatą wydawały się doskonałym kandydatem na mięsny pierwszy raz ... pozostaje spuścić zasłonę milczenia i mieć nadzieję, że to tylko wpadka była, a nie tak serwowane są jak nam zostały podane. Wysmażone na wiór mięso, nie przyrumieniony tłuszczyk, klapa na całej linii. Wszystkim nam jedynie ziemniaczki smakowały, oraz połowa grubszego kotlecika, który miał w sobie jeszcze trochę soków.

Mimo jagnięcej wpadki jest to miejsce godne polecenia. Bardzo miła i uśmiechnięta obsługa, właścicielka przechadzająca się po sali napełniała to miejsce czarem. Na następny raz jednak wybierzemy się tam w godzinach wieczornych ... może rozkręcona już w pełni kuchnia nie poczęstuje nas wyraźnie niedopieszczonymi kotlecikami.

Mija tydzień, ja zaczytana w książkach, z coraz weselszym i zdrowszym kotem czasem nawet pozwalającym się wziąć na kolana, miło wspominam tamten dzień i trojga Smakoszy spotkanie.

Do zobaczenia.

P.S. Nasza Briczolla coraz zdrowsza, po chorobie nerek i kociej depresji już prawie w idealnym stanie. Znów chodzi po domu i głośnym miaukiem domaga się dokładki śniadania, czasem otrze się o nogi, da wziąć na kolana. Wciąż niestety ma czasem przedziwne lęki, podskakuje przestraszona na niespodziewany dźwięk i chowa się pod łóżko. Smutny to widok, choć dobre wyniki badań dodają nam otuchy. A teraz z największym smutkiem zdejmuję naszą kruszynkę z kolan i brioszkę z Weekendowej Piekarni idę formować.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Zapraszam do Gdańska ... mojego Gdańska.



Mój Gdańsk to spacery. Choć parkujemy gdzieś na Targu Węglowym moje zwiedzanie musi zacząć się od ratusza. Stoję i wpatruję się w rokokowy portal z herbem miasta i już wiem, że zaczynam wypoczywać. Nie muszę zwiedzać wnętrz kamienic i muzeów. Te zostawiam sobie na inny czas, gdy moje kolano będzie już z ochotą pokonywać kolejne stopnie schodów. Na razie wędruję po uliczkach. Pod podeszwami butów czuję kamienie, a oczami chłonę widoki pięknych kamieniczek po obu stronach Drogi Królewskiej.


Już pierwszego dnia ulicą Długą i Długim Targiem przechadzamy się wiele razy. Od Złotej do Zielonej Bramy mam swoje miejsca, gdzie lubię stanąć i popatrzeć, ale też za każdym razem znajduję nowe, ciekawe widowiska, jak "teatr w oknie". Od Neptuna górującego ponad fontanną, zawsze zachwycający mnie Dwór Artusa i panienka z okienka, której wyglądam przy każdym spojrzeniu na Nowy Dom Ławy. Jest też niezwykłe drzewo na Targu Węglowym, Arsenał i Dwór Bractwa św. Jerzego. Wszystkie zachwycające, urzekające dawno minionymi czasami.


Tak wiem, to stałe punkty programu dla każdego turysty. Ale cóż poradzę, że ja lubię te oczywiste miejsca. Jednak nie tylko Droga Królewska zagościła w moim sercu. Przechadzamy się z mężem uliczkami, a ja wpatruję się w drzwi i bramy, uśmiecham się do rzygaczy, tych pięknych choć strasznych gargulców, patrzę na zabawne rynny na Ogarnej, w niezliczone okna duże i małe, kwadratowe i owalne, ale przede wszystkim nieskończoną liczbę detali - płaskorzeźb i fresków.


Nie byłabym wstanie pokazać Wam tutaj nawet małego ułamka uchwyconych w kadrze ścian i dachów, tych obrazów moich zachwytów, tak wiele ich jest. Gdy spacerujemy nad Motławą już nie tylko oczom daję ucztę. Targający włosy wiatr pieści skórę, drażni oczy i niesie zapachy morza i miasta. Wpatruję się w statki, wodne tramwaje i piracki galeon. Woda lekko chlupocze, a ja podpatruję bursztynowe dzieła wystawione w witrynach, by po chwili podnieść wzrok pełen podziwu na dumnie wypinającego swą pierś Żurawia. Nie zapominamy o Bramie Mariackiej i urokliwej jej uliczce, której czaru nie potrafię zamknąć w fotografii, pozostawiając jej magię sile moich wspomnień o niej.


Mój Gdańsk to nie tylko spacery po uliczkach. To również plaża, piasek przesypujący się między palcami, szukanie muszelek i uważanie na nierozważnie porzucane kawałki szkła, kapsle czy papierki. Morskie wybrzeże, fale i radość dzieci, a tamtego kwietnia również ludzie zazdroszczący ptakom szybowania. Choć piasek był jeszcze zimny, woda wręcz lodowata, a wiatr próbował dotrzeć w każdy zakamarek ciała spacer po plaży był koniecznym elementem naszego wypoczynku. Nasze własne powitanie morza.


Nie tylko morze witaliśmy. W wietrzny dzień, w samo południe szliśmy z mężem i siostrzenicą obok płotu, który zawsze rozbawia mnie głoszonym hasłem. A potem ... potem było spotkanie pod Neptunem. Król mórz i oceanów niedługo był jednak świadkiem mojego powitania z trzema babeczkami. Wraz z Majanką i jej synkiem, Kasią i Małgosią powolnym krokiem zmierzaliśmy do Cafe Ferber. Nowoczesne, czarno czerwone miejsce, którego największym atutem tamtego dnia był pełen słońca i pusty ogródek, gdzie mogliśmy napić się kawy i oczywiście ... pogadać. Dzieciaki biegały i bawiły się, a my popijając ciepłe napitki delektowaliśmy się swoim towarzystwem, wspominając o początkach naszych blogów, o miłości do domowego chleba, o poznawaniu innych w ich wirtualnych kuchniach. Czas minął nam tak szybko, jak można się było spodziewać, gdy spędzamy go w tak przemiłym towarzystwie. Pożegnanie, które nie chciało się skończyć pozostawiło w pamięci uśmiechnięte twarze, uściski dłoni i serdeczne pocałunki w policzki. Powtórzę więc teraz słowa, które i wtedy padały "Do zobaczenia znów".


Jeśli mam powiedzieć, co kojarzy mi się z tamtym kwietniem to powiedziałabym - wiatr. Choć słońce ostro przyświecało każdego dnia, przenikliwy wiatr towarzyszył nam podczas każdego spaceru. A skoro już mamy kilka dni w Gdańsku, jak moglibyśmy zapomnieć o pozostałych miastach Trójmiasta. W Sopocie krótki spacer po plaży zakończył się na molo. Było pusto, a stukot naszych butów nie przeszkadzał podziwianym przez nas łabędziom. W takie dni, poza sezonem, gdy wiatr wygnał wszystkich turystów mogliśmy chłonąć urok zarówno drewnianego pomostu, w dali widzianych statków czy równie co my zapalonych do spacerów par, których ślad ciągnął się za nimi w wilgotnym piasku.


Przed wiatrem ukryliśmy się dopiero w Gdyni, gdzie w oceanarium podziwialiśmy niezliczone gatunki ryb, czytaliśmy o dawno wymarłych gatunkach, podziwialiśmy szkielety czy tylko szkice najrozmaitszych morskich żyjątek. Najbardziej jednak zachwycił mnie ten niezwykły żółw jaszczurczy i oczywiście koniki wodne (jak widać jest we mnie sporo z małej dziewczynki zakochanej w syrenkach). Gorąco polecam to miejsce na wypad z dziećmi, choć od razu uprzedzić muszę, że w sezonie dostać się tam jest ogromnie trudno.


Zwierzęta można też podziwiać w oliwskim zoo. Wybraliśmy się tam na przejażdżkę wyglądającą jak ciuchcia pojazdem, z którego podziwialiśmy przeróżne kózki i kozły, lamy i wielbłądy, najróżniejsze ptaki, żółwie i foczki oraz moje ulubione kotowate. Niestety tutaj jednak zaciekła walka z wiatrem szybko przegnała nas z powrotem na Stare Miasto, do miejsca które odkryliśmy dzięki Małgosi.

Restauracja "Kresowa" stała się naszym odkryciem tamtego kwietniowego wyjazdu. Kiedy tylko przechodziliśmy przez ulicę Ogarną patrząc w drzwi restauracji, podwoje przed nami otworzyła przemiła kelnerka w ludowym stroju. Jedzenie to bajka, magia i niebo w jednym. Aż nie wierzyłam, że w restauracji można tak dobrze zjeść. A obsługa ... brak mi słów zachwytu. Kelnerki przemiłe i uczynne, cały czas uśmiechnięte. Pani Tatiana, urocza właścicielka zdobyła nasze serca już od pierwszych słów. Spojrzeniem w nasze oczy oceniła, jakie dania byłyby dla nas najlepsze. Sprawdziło się powiedzenie, że oczy są zwierciadłem duszy. Zjedliśmy tam wspaniałe kresowe specjały - zupy, dania główne i przystawki, desery również były smaczne, choć to nie one były największym atutem menu. Za to napoje - wina, kwas chlebowy i doskonała herbata z wyrabianą na miejscu konfiturą były idealnym dopełnieniem tego magicznego czasu.

Teraz siedzę w domu, wyglądam przez okno na zalany słońcem balkon, patrzę na poruszane wiatrem listki drzew rosnących w ogródku i wspominam tamto śniadanie, gdy w sobotnie południe, zziębnięci po spacerze, poszliśmy wraz z Majanką rozgrzać się w tym pełnym magii miejscu. Znów ciągnie mnie na tamtą antresolę pełną kwiatów, do tego stołu o białym obrusie i miękkiej ławy, by posłuchać Szczepcia i Toncia lub kresowej muzyki śpiewanej na żywo, a przede wszystkim pozwolić się znów doskonale nakarmić i zabawić pani Tatianie.

Pozostaje mi zakończyć moje wspominki i zaprosić Was do Gdańska ... mojego Gdańska.

piątek, 21 sierpnia 2009

Skarby i Próżna.


Dwadzieścia pięć minut przed południem chłodny peron metra zamieniamy na zalane słońcem Pola Mokotowskie. Niespieszny spacer, pogaduszki o wakacyjnych wojażach a przed nami pierwsza Jaskinia Pełna Skarbów - Samira. Wchodzimy przez zastawioną stolikami knajpkę do sklepu, gdzie przemiły sprzedawca wita nas z uśmiechem. Dłonie same wyciągają się po paczki, torebki i kartoniki, pełne aromatycznych przypraw, egzotycznych składników, pociągających swą niezwykłą przyszłością - daniem jakim się staną.


Nie był to jednak koniec naszej wyprawy po skarby. Do bulguru, tandoori masalą , owczej fety czy małego krążka lokum miały dołączyć kolejne zdobycze. Gdyż nie tylko miejsca były ich pełne. Torba Ptasi również okazała się zaczarowaną sakwą pełną aromatycznych mieszanek z Włoch i intrygującą mieszanką Masala Tea. Wiem już, że najbliższa ryba pełna słońca Italii i orzeźwiająca herbata pełna indyjskiego smaku będzie przywoływać pełne radości wspomnienia o tym szczęśliwym dniu. Dzięki Ptasiu. Wielki Buziak dla Ciebie :*

Pozostała nam jeszcze krótka podróż tramwajem, by zrobić krok w przeszłość. Zachowana jak w poprzedniej epoce uliczka Próżna jeszcze przez chwilę tylko czekała na nas, a tymczasem zaopatrywałyśmy się w kolejne skarby - koszerne smakowitości. Wędzone czarne oliwki - czy to z prowansalskich czy z greckich pól, zamknięte w słoikach tylko czekały aż zabierzemy je do domu, zastanawiając się jakie to specjały przyrządzimy dzięki nim. Była też chałka, choć zmrożona, w taki upał jak wczoraj szybko odtajała. Czy była tak doskonała jak się spodziewałyśmy? Bez rewelacji, ale z pewnością pobiła na głowę wszystkie kupne okazy jakie do tej pory próbowałyśmy.


Puchate ciasto chałki, lekko słodkie, jajeczno-maślane podjadałyśmy w zaczarowanym miejscu. Kamienice wprawdzie w ruinie, od lat podpierane przez rozleniwione rusztowania, z niemym błaganiem czekają na zlitowanie. W oknach opuszczonych domów wiszą zdjęcia dawnych mieszkańców, z dachów zwisają zielone gałęzie, dając nadzieję na odnowę. Czy nadejdzie? Nie wiadomo.


Rzeczywistość, choć smutna i ponura, na Próżnej wydaje się jaśnieć ukrytym blaskiem potencjału. Obdrapane balkony tylko z pozoru świadczą o stanie kamienic. W części wyraźnie zamieszkanej talerze telewizji satelitarnej odbijają promienie słońca, padające na przyzwoicie wyglądające okna. Te ożywione kamienice stoją niemalże na straży uliczki i swych uśpionych towarzyszek.


Choć o Próżnej możemy przeczytać, że czas jakby się tam zatrzymał w czasach drugiej wojny światowej, koszmarów getta i powstania, ja widziałam tam konsekwentnie trzymające się, prące do przodu życia ludzkie. Zakład produkujący sprężyny, sklepiki i kawiarenka. To ona właśnie urzekła nas swoim nastrojem i dbaniem zarówno o ogólny wizerunek, jak i urokliwe szczegóły. Stare meble, choć gdzieniegdzie obdrapane, zachowały swoje czarujące roślinne, wzorzyste detale. Wystrój dopełniały nowe, choć nie nowoczesne w wyrazie, raczej starające się wpasować w tło kanapy, na których przyjemnie siedziało się popijając sok świeżo wyciśnięty z grapefruitów.


Jednak to od sesji foto i kawowych smaków zaczęłyśmy swój odpoczynek w Cafe Próżna. Ja nad cappuccino, Ptasia nad mrożoną kawą dzieliłyśmy się swoimi spostrzeżeniami, wspomnieniami, ploteczkami i pomysłami. Pełen śmiechów to był czas, nawet mimo czasem strasznych tematów, jak szpitalne spotkania w dalekich krajach. Kulinarne rozważania nad rodzinnym gotowaniem, to jedna z licznych dyskusji tamtych gorących godzin częściowo spędzonych w słońcu uliczki, a częściowo w chłodzie wnętrza kawiarenki.

Potem rozstanie i pożegnanie przed kolejnymi wakacyjnymi wojażami i pomysłami, ale wcale nie smutne, wprost przeciwnie radosne, gdyż w oczekiwaniu na następne spotkania, zdobywanie skarbów, odkrywanie nowych miejsc i smaków.

Do zobaczenia i bezpiecznej podróży Ptasiu, pełnej nowych przeżyć i odpoczynku.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...