Caudalie to francuska firma tworząca kosmetyki na bazie wyciągu z winogron, ich pestek oraz winorośli. Antyoksydanty, resweratrol i viniferin (patenty firmy) w nich zawarte, bardzo korzystnie działają na skórę, utrzymując ją w dobrej kondycji, zwiększając jej elastyczność, jędrność, likwidując przebarwienia i zapobiegając nowym. Cera jest odżywiona, młoda i promienna. Każdy znajdzie coś dla siebie, bo firma wypuściła na rynek kilka serii odpowiadających na różne potrzeby.
W kosmetykach Caudalie nie znajdziemy parafiny, olejów mineralnych, sls'ów, sztucznych barwników, phenoxyethanolu (środek konserwujący) i nielubianych przeze mnie bardzo- parabenów. Dodam jeszcze, że firma nie testuje na zwierzętach i wspiera czynnie ochronę środowiska poprzez np. zalesianie Amazonii. Sprzeciwia się, rabunkowemu wręcz, pozyskiwaniu oleju palmowego. Oprócz tego przekazuje 1% swoich rocznych dochodów na ekologię. Taka filozofia bardzo do mnie przemawia.
O Caudalie słyszałam jedynie w kontekście, ich słynnej już mgiełki do twarzy, Beauty Elixir, i gdyby nie to, że mój ulubiony przeciwsłoneczny Nuxe był niedostępny, to pewnie dalej nie miałabym bladego pojęcia o tej firmie. Nie czekając na uzupełnienie sklepowych zapasów kliknęłam, zapłaciłam i przyszło to:
Kupiłam w zasadzie tylko krem przeciwsłoneczny (ostatni) reszta była promocyjnym dodatkiem do zakupów. No i dobrze;) Ha! Takie niespodzianki to ja uwielbiam.
Bonus zawierał miniatury
-wody micelarnej
-kremu-sorbetu do twarzy
-lotionu do ciała
-żelu pod prysznic
-szamponu
-kremu do rąk
Dziś skupię się tylko na trzech produktach, które zdążyłam zużyć- reszta jedzie ze mną na świąteczny weekend.
Zacznę od tego, za który zapłaciłam czyli Soleil Divin Anti-Ageing Face Suncare SPF 30
Krem chroni zarówno przed promieniami UVB jak i UVA, a producent zapewnia, ze filtr jest fotostabilny i doskonale tolerowany przez skórę. Polifenole z pestek winogron strzegą nas przed przedwczesnym starzeniem. Opatentowany przez Caudalie kompleks Vinolevure odpowiada za nawilżenie, wzmacnia komórki skóry i chroni ich DNA. Produkt jest niekomadogenny i nadaje się dla każdej cery.
Krem jest dość gęsty- ma konsystencję śmietany, ale bardzo dobrze się rozprowadza. Gorzej jest, w moim przypadku, z wchłanianiem. Producent obiecuje, że pozostawia skórę matową bez klejącej się powłoki- na mojej twarzy tworzy się lekko tłustawa warstweka, która osobiście mnie wkurza, bo po prostu lśnię. Zimą mi to jakoś specjalnie nie przeszkadza, a nawet powiem, że taka bariera przed zimnem jest pożądana. Ale latem? W upał? Nie wyobrażam sobie tego. Myślę, że mogłabym robić wtedy za latarnię.
Jeśli chodzi o makijaż to np. krem BB spływa sobie po jakimś czasie, ale cięższe podkłady kryjące, matujące ( np DW EL, Revlon Color Stay) współpracują z tym kremem idealnie. Nic się nie waży, nie roluje, podkład świetnie się z nim stapia, ale bez przypudrowania się nie obejdzie. Krem nie bieli twarzy, co czasem zdarza się takim specyfikom. Zapach jakoś nie powala- pachnie jak typowy krem z filtrem.
Produkt rzeczywiście porządnie nawilża i zdecydowanie nie zapycha. Działania anti-ageing nie zauważyłam, tym bardziej ochrony DNA (raczej trudne do zaobserwowania;))
Podsumowując: bardzo dobry krem, w moim przypadku- na zimę. Myślę, że Te z Was, które są posiadaczkami suchych cer będą zadowolone przez cały rok.
Vinosource Moisturizing Sorbet dosłownie powalił mnie na kolana.
Kremem tego nazwać nie można. Jego konsystencja naprawdę przypomina
sorbet i w zetknięciu ze skórą zamienia się w wodnisty żel. Bardzo
zaskakujące zjawisko.
W jego skład wchodzi woda winogronowa, polifenole, rumianek i kompleks wzmacniający Vinolevure.
Produkt przeznaczony jest do cer wrażliwych i raczej młodych, ale pomimo, że to nie moja półka wiekowa, chcę go mieć w pełnym wymiarze. Zachwycił mnie tym jak cudownie koił i dogłębnie nawilżał moją twarz. Świetnie się wchłaniał (do matu, żadnego świecenia), bardzo dobrze spisywał się pod makijażem i nie było ważne czy mam krem BB czy podkład. Nie zapychał, ślicznie, świeżo pachniał. Po prostu ideał wśród nawilżaczy. Być może dla mega sucharów będzie niewystarczający, ale mieszńce i tłuściochy będą zadowolone;) Muszę, muszę, muszę go mieć.
I na koniec produkt, przez który niebawem dopuszczę się zdrady- Eau Demaquillante, lub jak ktoś woli Cleansing Water, czyli woda micelarna.
Produkt przeznaczony jest do każdego rodzaju skóry, również wrażliwej. Delikatnie, ale niezwykle skutecznie, szybko i dokładnie usuwa makijaż. Pozostawia skórę miękką, nawilżoną i co najważniejsze bardzo dobrze oczyszczoną. Nie podrażnia oczu, ale z wodoodpornym tuszem sobie nie radzi. Zresztą nie znam żadnego micela, który by to robił. Pachnie świeżo i jest wydajny- to opakowanie zużywałam około 2 tygodnie.
Do tej pory używałam namiętnie Biodermy i szczerze mówiąc myślałam, że jest niezastąpiona. Caudalie bije ją na głowę. Kilkakrotnie zdarzyło mi się stosować ją po Biodermie właśnie, jako tonik, i niestety wacik co nieco zdradzał. Nie mówię, że Bioderma jest zła, bo skłamię. Po prostu znalazłam coś lepszego i niezmiernie się z tego cieszę.
Formuła produktu jest oparta na wodzie. W składzie znajduje się m.in olej rycynowy, gliceryna i bisabolol ( wyciąg z rumianku).
Szczerze mówiąc, po tak skromnych testach, mam ochotę na więcej. I znając siebie, pewnie to "więcej" niedługo stanie dumnie na półce w łazience.
Jestem pod wielkim wrażeniem zarówno filozofii marki jak i skuteczności oraz jakości ich produktów.
Mój apetyt został rozbudzony.